Dziewczyna skinęła głową, a stwór na jej ramieniu rozłożył skrzydła i skrzeczał ze złością, póki nie skarciła go ostro. Seradela byłby przysiągł, że dziwadło tylko czeka okazji, aby mu skoczyć do gardła.
– Rozwiążcie go! – rzuciła władczo kobieta. – A teraz chodź za mną dodała, kiedy pachołkowie uwolnili Seradelę z więzów. – Zaraz mi wszystko opowiesz.
– A nagroda? – zapytał nieśmiało.
– Będzie nagroda – usłyszał uśmiech w jej głosie. – Do końca życia jej nie zapomnisz.
Po południu wymknęli się z pałacu – bez świty, lektyk i akolitów zawodzących hymny ku czci Fei Flisyon. Szarka prowadziła błękitnego skrzydłonia. Dwóch tragarzy dźwigało pakunki, a Mierosz dreptał z tyłu i usiłował omijać rynsztoki. Twardokęsek wlókł się na samym końcu, rzucając czujne spojrzenia po bokach.
Zbójca dziwił się trochę, że nikt ich nie zaczepia, bo toboły wyglądały naprawdę okazale i aż kusiły, żeby zajrzeć, co tam za skarby w środku pochowane. Ale po wczorajszej zabawie w ogrodach bogini miasto zdawało się przepite, otępiałe. Powietrze przesycała woń dziegciu, smoły, taniego wina, przegniłych śmieci i smażonych ryb. Dostawcy kłębili się wokół przybijających do nabrzeża statków, wrzaskliwie targowali się o cenę połowu i wyrywali sobie nawzajem z rąk co okazalsze sztuki. Brudne dziewki w rozchełstanych koszulach wabiły marynarzy do tawern, gdzie właściciele stawiali im darmowe piwo za każdego przyprowadzonego gościa. Żebracy ciągnęli przechodniów za szaty, przekupnie nawoływali z głębi kramów. U drzwi kantorków, na okazałych drewnianych tablicach wypisano starannie kursy najrozmaitszych monet, tak z Krain Wewnętrznego Morza, jak i z równin Turznii. Wszak Traganka była prawdziwie światowym miastem.
Twardokęsek spoglądał na to wszystko i zdejmował go żal, że już nie poswawoli z dziwkami na Bednarskiej, nie wstąpi do gospody Stulichy na jałowcówkę, nie kupi sobie młodej, pokornej niewolnicy, aby mu plecy szorowała w kąpieli, ani nie dochrapie się własnej winniczki na południowym stoku góry. A kiedy jeszcze wspomniał utracony skarbczyk, co mu go kapłańskie ścierwa wydarły, ze złości zaczął zgrzytać zębami, w głównej mierze z powodu własnej głupoty, bo przecież zwiodło go to miasto niby gołowąsa, omamiło pstrokacizną i dobrobytem, aż pierwszy raz od wielu lat ze szczętem zapomniał o czujności i uwierzył w bezpieczne życie. Dobrze, myślał mściwie, świdrując wzrokiem plecy Mierosza, jakby chciał je na wylot przewiercić.
Tym razem wyszło na wasze, ale może się kiedyś i na moje obróci. A wtedy módlcie się do Zaraźnicy, żebym się tu nie zapuścił, bo ja wam krzywdy nie zapomnę, oj nie. Niech się jeno trafi okazja…
– Hej! Tutaj! – krzyknął ktoś.
Pogrążony w rozmyślaniach herszt nie spostrzegł, że cały orszak zatrzymał się na nabrzeżu, i zarył nosem w tobół. Kiedy, prychając i klnąc straszliwie, wychynął zza pleców niewolnika, dojrzał kędzierzawego chłopaka, który siedział na palu. Miał pocieszny, opadający na oczy biret jednego z kolegiów i bezczelną gębę szkolarza. Twardokęsek skrzywił się. Nie cierpiał żaków. Biesili się po mieście jak złe duchy, wszczynali burdy, napastowali białogłowy, okradali kramy, a wszystko uchodziło im na sucho. Zupełnie inaczej niż ciężko pracującemu, uczciwemu zbójcy.
– Będą łowić w Ślazowej Zatoce – chłopak tak szybko trzepał językiem, że Twardokęsek z trudem chwytał pojedyncze wyrazy.
– Szyper bierze trzech pasażerów. Bardzo widać im spieszno, bo nie targowali się należycie i zadatek dali. Dziwni to jacyś podróżni – mrugnął porozumiewawczo – tak się między ludźmi obracali, aby na strażników nie natrafić. Mają czekać w łódce przy południowym cyplu. A chcecie statek znać, tedy się dwa grosze należy. – Żak splunął na zapylony trakt, o włos od sandała Mierosza.
– Na poczet nagrody.
Twardokęska zdjął mimowolny podziw na podobną zuchwałość. Podsłuchał, jak niewolnicy szeptali między sobą, że Szarka potajemnie dogadała się z tragańskimi żakami, którzy mieli dla niej szpiegować po mieście. Kapłani ponoć wielce się tym zgorszyli, nie podobała im się niespodziewana obrotność dri deonema, który w przeciwieństwie do poprzedników nie chciał pić wina, przystrajać się kosztownościami i obcałowywać tancerek. Jeszcze bardziej chyba rozwścieczył ich poranny najazd szkolarzy na pałac. Do tej pory nie udało się wyłapać wszystkich oberwańców, którzy się rozleźli od paradnej sali posłuchań aż po katakumby, gdzie pochowano pierwszych dri deonemów, i poczynali sobie niczym świnie w błocie, bez żadnego uszanowania rabując i niszcząc, co im wpadło w ręce. Twardokęsek był pewien, że kiedy tylko Szarka odpłynie z wyspy, Mierosz weźmie na szkolarzach odwet za wszelkie zniewagi. Właściwie nawet mu się nie dziwił.
– Bystry z ciebie chłopak. Grzech, by taki tyłek na nabrzeżu darmo wysiadywał – wycedził przez zęby kapłan, z trudem powściągając furię. – Ot, zda się ciebie uczynić sługą Fei Flisyon.
Żak skulił się na swoim słupie. Zazwyczaj akolitami zostawali niewolnicy z niskiej świątyni, lecz po Tragance nieustannie krążyły plotki o zaginionych chłopcach. Zdaniem Twardokęska szkolarz był nieco przystary, by go wytrzebić na chwałę bogini, na brodzie puszczały mu się już rzadkie, jasne włosy i głos miał po męsku buczący. Ale rozjątrzeni kapłani mogli go rozpłatać ot tak, dla zaspokojenia złości.
– Dość żartów, Seradela – zniecierpliwiła się Szarka. – Nagrodę w pałacu odbierzesz, jak przyobiecano. A teraz gadaj, gdzie statek.
Chłopak łypnął na nią i z ociąganiem pokazał paluchem na rząd rybackich kryp, zakotwiczonych w tyle portu, z dala od kupieckich galer i smukłych północnych żaglowców. Byłby zaraz czmychnął, ale Mierosz ułapił go za łokieć. Choć suchy, kapłan był wcale krzepki, bo szkolarz szarpnął się kilka razy, lecz nie zdołał się uwolnić.
– Nie tak prędko, gołąbeczku – syknął mu do ucha Mierosz. – Najpierw sprawdzimy, czy nie okpiłeś nas niecnie. Jeśli prawdę gadasz, sam cię do pałacu odprowadzę i nagrodę wypłacę.
Żak nie wyglądał na zadowolonego, a zbójca tylko uśmiechnął się półgębkiem. Nie zawierzyłby Mieroszowi ani złamanego szeląga, zanadto mu się ten kapłan patrzył na pyszałka, co nie daruje, że wystawiono go na pośmiewisko i zmuszono do posłuchu. Szarce odpuści, bo ta z wyspy odpłynie, nadto bogini ją chroni, a mało kto chce zadzierać z Zaraźnicą. Ale tym chętniej zwierzchnik świątyni zemści się na pierwszym lepszym, gdy mu się sposobność nawinie, ot, choćby na szkolarzu, co miał czelność wesprzeć dziewkę w jej bezbożnych knowaniach. Pluń ty na nagrodę, poradził chłopakowi w duchu, i co sił w nogach zmykaj, póki jeszcze pora. Bo coś mi się widzi, że gdy wejdziesz do kapłańskiej siedziby, to nie tylko złota, ale i głowy z niej nie uniesiesz.
Seradela wahał się chwilę, lecz łapczywość wręcz wyzierała mu z oczu. Wreszcie wsadził w gębę dwa palce i zagwizdał tak przeraźliwie, że Twardokęska zakłuło w uszach. Musiał być to umówiony sygnał, bo zza rzędów rybackich sieci, które przesychały na słonku, wypadła czeredka obszarpańców w biretach kolegiów.
– Sam z wami nie idę – oznajmił hardo szkolarz, jednak głos poczynał się mu załamywać i zbójca wyczuwał, że początkowa brawura ulatnia się szybko; najwyraźniej nie szykował się na przewlekłe targi z kapłanem.
– Ależ pięknie proszę – zakpił zwierzchnik świątyni. – W kompanii zawżdy raźniej. Lecz jeśli statek odpłynie, kiedy wy nasz czas na kłótnie mitrężycie, długo jeszcze się swoją kompanią będziecie cieszyli. W lochu.
Żacy jęli prychać i buczeć ze złością, dając znak, że słowa Mierosza nie obeszły ich ani trochę i za nic mają pogróżki, ale kędzierzawy przywódca zgrai prędko pohamował towarzyszy. Puścili się więc truchtem przez nabrzeże. Roztrącali marynarzy i nieomal stratowali handlarza preclami, który nieopatrznie wszedł im w drogę. Pokrzykiwali sprośnie do mijanych ladacznic – bo przyzwoite niewiasty nie kręciły się w tej części portu – z rozwartymi ramionami rzucali się na rozpięte sieci i targali je, póki jakiś krewki siwowłosy rybak nie pogonił ich bosakiem. Słowem, robili wszystko, czego mieszkańcy Traganki spodziewali się po gromadce pijanych żaków, choć Twardokęsek podejrzewał, że ich wygłupy tylko maskują strach. Być może zaczynali rozumieć, iż wdali się w grę, która może ich słono kosztować.
Na sam widok statku, który wskazali, hersztowi zachciało się rzygać. Miał zaniedbany, pokryty wodorostami kadłub i nawet w porcie głęboko przechylał się z burty na burtę. Na trapie stał rudowłosy, niechlujny dziadyga i z niezadowoleniem przyglądał się przybyłym. Zagadnięty przez Mierosza zszedł niemrawo na nabrzeże – zbójca przypuszczał, że nie tyle z uprzejmości, ile z obawy, iż mu kapłan wylezie na pokład. Rybacy z Traganki święcie wierzyli, że obecność sług prześwietnej Fei Flisyon, bardziej jeszcze niż plucie na wiatr, przynosi nieszczęście na morzu.
Z początku szyper ani chciał słyszeć o podróżnych.
– To prosty statek, nie kapłański korab – tłumaczył. – Wygód nie dostaje, miejsca mało. Marynarze ludzie prości, a nuż czym szlachetnej pannie uchybią – dorzucił, po czym spojrzał nieprzychylnie na Szarkę, która milczała, roztropnie pozostawiwszy targi kapłanowi.
Ale kiedy Mierosz wyciągnął trzosik z tragańskimi groszami, kapitan inaczej gadać począł, tyle że za nic skrzydłonia zabrać nie chciał.
– To jest poczciwy barkas – powtarzał – co go jeszcze pradziad budował, nie będą go bydlęta obsrywać. Innego se szypra szukajcie.
– Sami poszukajcie innego statku – żachnął się Mierosz, nienawykły do oporu i srodze już zmęczony ględzeniem szypra. – Bo na tym z woli Fei Flisyon my zaraz w morze wyjdziem. A wy możecie siąść, ot, na palu wedle falochronu. Będziecie w wodzie nogami przebierać i śledzie nimi we włóki naganiać. Oczywista, jeśli was do lochów za warcholstwo nie wtrącę.
Żylasty żeglarz jakby się ocknął i jego upór przeszedł bez śladu.
– Pomiłujcież, wasza wielebność. – Pochwycił trzos i smarknięciem w rękaw spłowiałej koszuli zamaskował przekleństwo. – Kiej tak prześwietna Fea Flisyon każe, pakujcie się na pokład.