Witek „Znajda” , będąc prawą ręką „Zecera” , stał się rutyniarzem „konspiry” . Jego słabością był – mimo zapewnień Bochenka, że „glina” ich nie ruszy – ciągły paniczny lęk przed wpadką i aresztowaniem. Lecz jego siłą było biegłe maskowanie tego strachu, czyli mimikra. Lubił udawać kogoś innego. Chętnie udawałby kogoś wybitnego, szczególnego (amanta, muzyka, plastyka, poetę itp.), jednak nie wiedział jak to robić, więc skoncentrował się na udawaniu chojraka. Grał ów cyniczny fason, który podejrzał u szefa, i który mu imponował niczym kinomanom grepsy Clinta Eastwooda, Bruce'a Willisa tudzież innych twardzieli Hollywoodu. Doszedł w tej błazenadzie do dużej wprawy, bo rutyna czyni mistrza, czego ilustracją są losy wielu rzemieślników ścigających poziom artystów.

Esbecja zjawiła się niespodziewanie. Bez dzwonienia, bez pukania – czymś otworzyli drzwi i weszli niby do swojego domu. Z ciemnego korytarza zabrzmiał familiarny pytajnik:

– Jak leci?

– Różnie, raz kwadratowo, raz podłużnie – odparł Mariusz.

– Dzisiaj będzie skośnie – wycedził mundurowy.

Mundurowemu towarzyszyło kilku „zomoidów” i cywil okularnik. Ten się rozejrzał i wskazał niepracującą akurat maszynę drukarską:

– Co, zepsuła się, czy zrobiliście sobie przerwę na szlugi?

– Nie wiem czy się zepsuła, bo nie używam tego, to nie moje – wyjaśnił Mariusz. – Zostało, cholerstwo, po poprzednim właścicielu, ja nawet nie wiem do czego to służy.

– Pewnie do bicia masła – uśmiechnął się człowiek noszący oficerski mundur.

Zaprzeczyć mogłaby gotowa już „bibuła” , lecz nic takiego wokół nie leżało. Intruzi zerknęli do sąsiednich izb – też nic, ani śladu czegoś drukowanego nielegalnie.

– Gdzie są bezdebitowe wydawnictwa? – spytał mundurowy.

– Pod ziemią – burknął „Zecer” .

– Znaczy w piwnicy?

– Nie w piwnicy, tylko w podziemiu, głupku. Nie wiesz, że wydawnictwa bezdebitowe to druki podziemne?

Wtedy – za tego „głupka”- oberwał pierwszy raz. Kułakiem, aż się zgiął. Mundurowy chciał jeszcze poprawić kolanem, lecz rozległ się krzyk jednego z zomowców:

– Panie kapitanie, tutaj!

Zomowiec wlazł do łazienki, gdzie „Zecer” produkował (ubocznie) bimber; wanna była pełna zacieru.

– Bimber! – ucieszył się kapitan.

– Nie bimber, tylko roztwór – sprzeciwił się Bochenek.

– Jaki roztwór?

– Balsamiczny. Chciałem powiedzieć: balsamizujący.

– Czyli co?

– Czyli jak wasz generał zejdzie albo go odstrzelą, będziecie mogli go zabalsamować w tej wannie, zbudujecie mauzoleum na warszawskim placu Konstytucji, i będą stały kolejki, jak do Lenina, piesku.

– Coś ty powiedział?!! – ryknął mundurowiec.

– Hau, hau!

Pięść wystrzeliła prosto w podbródek, „Zecer” stracił przytomność i runął. Ocucono go kopem. Wszyscy aresztowani to widzieli. Później dał twardzielski show przed trybunałem – stawiał się sędziom. I wreszcie trzeci garnitur świadków swej „kiziorności” otrzymał w więzieniu, gdy kazano mu posprzątać spiżarnię. Miast sprzątać, otworzył wszystkie puszki konserw, które się tam znajdowały, kilkaset sztuk. Szybko się uwinął, starczyła mu godzina i kwadrans. Naczelnik zapytał winowajcę: „- Dlaczego? I…” , a ten wyjaśnił, że przez „brak zaufania do reżimu”: chciał sprawdzić czy papierowe opaski puszek kłamią tak samo jak wszystkie reżimowe druki. Kiedy miesiąc później wyszedł z karceru, „kryminalni” sprawili mu łomot „pod celą” , bo przez niego mieli dużo gorszy jadłospis – samą suchą kaszę oraz zgniłą zieleninę. Ale i ten łomot zaliczono później Bochenkowi do rejestru martyrologii politycznej, dysydenckiej chwały, „kontry” . Zbierał punkty bezbłędnie – ściśle według scenariusza.

* * *

Generał-lejtnant Wasilij Stiepanowicz Kudrimow już jako młodzian był człowiekiem wierzącym, i to wierzącym obustronnie, wierzył bowiem zarówno w kreacjonizm, czyli w cud stworzenia, jak i w darwinizm, czyli w ewolucję gatunku. Cud stworzenia został dokonany przez cara Iwana Groźnego, który powołał formację zwaną Opryczniną (1566) jako swą represyjną pałkę do terroryzowania społeczeństwa i dławienia wszelkich zarodków buntu lub lokalnej suwerenności. Oprycznicy (6 tysięcy funkcjonariuszy) przytraczali sobie u siodeł dwa godła swej profesji: miotłę (wymiatanie zdrady i sprzeciwu) tudzież psi łeb (kąsanie wrogów cara). Mieli prawo zabijać bez sądu, grabić i palić. Często korzystali z tego przywileju.

Niespełna wiek później (~1656) rozpoczęła się ewolucja: pierwszym następcą Opryczniny został Tajny Urząd (Siekrietnyj Prikaz) cara Aleksego, a za Piotra I – Prieobrażieńskij Prikaz (1695). Od 1718 roku funkcjonowała Tajna Kancelaria, potem Tajna Ekspedycja (1762) Katarzyny II, Komitet Wyższej Policji (1805) Aleksandra J, wreszcie sławny III Wydział Kancelarii carskiej (1826), utworzony za Mikołaja I przez szefa Korpusu Żandarmów, generała Alieksandra Benkendorfa. Jeszcze sławniejsza Ochrana, która przed puczem bolszewickim zwanym Rewolucją Październikową ulokowała swych agentów w sztabach wszystkich organizacji i partii rewolucyjnych (Azef, Łuczenko, Malinowski e tutti quanti), zastąpiła III Wydział na całym terytorium Rosji ze schyłkiem XIX wieku, choć swój petersburski oddział miała już dużo wcześniej (1866), a status gubernialny zyskała latem (sierpień) 1881, co uczyniło ją „bezpieką” wszechpaństwową. Bolszewicy zreformowali ją po swojemu (ideologicznie), zaś ewolucyjne mutacje komunistycznych tajnych służb zwały się kolejno: Czeka (plus równocześnie wojskowe GRU), GPU, OGPU, NKWD, NKGB, MGB, KGB i FSB.

Wszystkie rosyjskie „bezpieki” budowały i doskonaliły swoją „razwiedkę”' , czyli wywiad zagraniczny, rozpoznanie u cudzoziemców, szpiegostwo. A wszystkie „razwiedki” miały swoje tajne służby „operacyjne” (sabotażowe i egzekucyjne), dla upuszczania krwi wrogów. W drugiej połowie XX wieku takich dywersantów i zabójców szkolił osławiony radziecki Specnaz; mordercze treningi trwały kilka lat, i później asy trafiały do bandyckich (komandoskich) zespołów GRU i KGB, zwanych „Alfa”, „Omega”, „Kaskada”, „Proporzec” i „Zenit”, które zasłynęły m.in. brawurowym zdobyciem Kabulu (grudzień 1979), od czego rozpoczęła się sowiecka interwencja na terenie Afganistanu. Ich celem dalekosiężnym, paneuropejskim, była dezorganizacja zaplecza frontu armii „imperialistycznych” , kiedy już ZSRR uderzy ku Paryżom, Brukselom i Madrytom, aby wyzwolić tamtejsze „masy pracujące” , lecz będąca efektem reaganowskich „wojen gwiezdnych” gorbaczowowska „pieriestrojka” przemieniła te szczytne plany w makulaturę dziejów.

Wasia Kudrimow trafił do „Proporca” („Wympieł” ), formacji supertajnej i superelitarnej, która składała się z samych oficerów, i którą zwano „myślącymi bagnetami” , bo nie wypełniwszy kontrjelcynowskich szturmowych rozkazów „betonu” partyjno-kagiebowskiego (1991) oficerowie ci dowiedli, że nie są stadem tępaków ślepo słuchających przełożonych. Wasia, co prawda, był innego zdania – spełniłby ów rozkaz – ale nie chciał się wychylać gdy reszta kolegów zadecydowała: „taki ch…!” . Dwa lata później, już jako zwierzchnik, dostał polecenie rozwiązania „Wympieła” , i spełnił je akuratnie, bez litości. Wielu kolegów zasiliło wtedy prywatne służby (ochrony milionerów i szefów naftowych spółek), lecz on gardził „gorylowaniem” u Żydów-oligarchów i munduru państwowego nie zdjął. Jego dusza była równie silna co jego muskuły.

Od dawna wiadomo, że ludzkimi uczuciami rządzi metafizyka, a jako główny dowód wskazuje się pełną dziwów i bezsensów miłość między płciami, gdy tymczasem o tej irracjonalności świadczą rozliczne wzajemne stosunki, sympatie i antypatie, chociażby fakt, że niektórzy ludzie pełni cnót odstręczają każdego, a inni, pełni jawnych i notorycznych wad, są lubiani przez wszystkich, ujmują, mimo że wcale im się nie chce kogokolwiek czarować. Wot, zagadka ludzkich dusz! Tak właśnie było z Kudrimowem. Pechowcy, których Wasia mordował lub inaczej kasował, bez wątpienia nie czuli do niego sympatii, lecz koledzy, zwierzchnicy, podwładni, „towarzysze” i urzędasy gdziekolwiek, nawet rozmaite baby i panienki – wszyscy lubili tego niedźwiedziowatego, wyglądającego na poczciwca, który ma akurat migrenę, człapiącego niby dziadek Wasię, chociaż wobec wszystkich był grubiański, opryskliwy, czasami wręcz brutalny, i nigdy nikomu nie zaserwował przeprosin, uśmiechu, miłego słówka czy podziękowania. Nawet jego rytualne, permanentne „- Job twoju mat'!” nie raziło niczyich uszu, jakby klął pijany berbeć, który nie rozumie co mówi. Generał-lejtnant Kudrimow wszakże, wbrew pozorom, zazwyczaj wiedział co mówi kiedy wydawał rozkazy…

* * *

Arcyzwierzchnik generała-lejtnanta Kudrimowa, od roku 2000 prezydent Federacji Rosyjskiej, Władimir Władimirowicz Putin, był – podobnie jak Wasia – człowiekiem wierzącym. Nawet jeszcze bardziej, bo wierzył nie tylko w „służby” , lecz i w demokrację, chociaż wobec demokracji trochę laicko: był tu wyznawcą wierzącym, ale niepraktykującym. Miał to od czasu harowania na germańskiej placówce KGB (lata 70-e i 80-e XX wieku), kiedy szpiegował „imperialistów zachodnich” . Już wówczas demokracja jawiła mu się niczym „bladź” , a wycierający sobie nią gęby przywódcy zachodni – niczym arlekiny łżące wedle reguł systemu. Rozumiał, że wszystkie te demokratycznie wybrane dupki, którym się marzy, by użyć Orwella za scenarzystę, wcale nie są lepsi od Hitlera, tylko Hitlerowi bezzwłocznie się udało…

Władimir chciał, żeby jemu również szybko się udało, i wiedział, że bez pomocy „służb” nie będzie to możliwe, bo sama władcza predyspozycja nie wystarczy, choćby była wsparta czymś trudniejszym: dyscypliną wewnętrzną, osobistą. Nie przesadzam – całkowicie rządzić sobą samym jest dużo trudniej niż autorytarnie rządzić innymi. Lecz ta pierwsza umiejętność bardzo pomaga tej drugiej. Świetnie samokontrolujący się Putin nie miał wątpliwości, że narodził się do rządzenia: do wydawania poleceń i do egzekwowania rozkazów. Dla spełnienia ambicji trzeba mu było tylko fartu, ergo: życzliwości losu – uśmiechu Historii.