Historia jest starą kobietą. Jest obleśna, kapryśna, zjadliwa, pełna fumów, i ma nieodpartą skłonność do kretyńskich wygłupów, jakby ciągle testowała odporność ludzkości na nonsensy. Z tego właśnie powodu figury bezsprzecznie żałosne (exemplum Gorbaczow, Kennedy, Diana czy Wałęsa) zostają mitologizowanymi herosami i heroinami, symbolami, godłami, chlubą gatunku homo sapiens. Ponieważ jednak najtrudniej być „prorokiem we własnym kraju”- niektóre spośród tych bożyszcz są cenione jak glob krągły, wyjąwszy własną ojczyznę, gdzie miały chwilę triumfu, aby później stać się obiektem powszechnej wzgardy (Wałęsa) lub wręcz nienawiści (Gorbaczow). Michaił Gorbaczow za to, że uległ Jankesom i Angolom niczym dziwka i przygotował „pieriestrojką” grunt do rozmontowania ZSRR. A rozmontował osłabione imperium jego następca, wiecznie pijany Boris Jelcyn, ze swym sztabem „demokratów” . Dlatego Rosjanie nie lubią demokracji i demokratów – „słowo «demokracja» stało się w Rosji obraźliwe” („The Spectator” , 2007). Stało się obraźliwe, gdyż rozgoryczeni jelcyniadą Rosjanie zaczęli, miast wyrazu „demokracja” ', używać słowa „dupokracja” .

Koniec wieku XX był końcem drugiej kadencji rządów Jelcyna. Ówczesny krach walutowy (załamanie rubla) i gospodarczy mało obchodził Jelcyna; prezydent bał się tylko jednego: że następca zezwoli prokuraturze rozliczyć gigantyczne finansowe machlojki kremlowskiej mafii, którą kierowała córka Jelcyna, Tatiana, przy pomocy paru fagasów. Znalazł więc człowieka, który mu zagwarantował całkowite uniknięcie rozliczeń, szlaban dla prokuratorów, swoisty „żelazny list” , i tego człowieka, byłego oficera KGB, Władimira Putina, mianował szefem FSB (1998), po czym namaścił go (1999) jako swego kandydata do wyborów prezydenckich. Lecz w sondażach prowadził, mając dużą przewagę, sympatyczny Jewgienij Primakow, a gburowaty Putin plasował się daleko. Trzeba było sprawić cud. I wydarzył się „cud” . Przez miesiąc od chwili „namaszczenia” eksplodowało w Rosji kilka straszliwych bomb (Moskwa, Wołogodońsk, Bujnaksk), zabijając kilkuset pechowców pod gruzami bloków mieszkalnych. Kreml ogłosił, że sprawcami są Czeczeni, zaś Putin ogłosił, że jeśli zostanie prezydentem, to zdławi suwerenność czeczeńską i każdego dopadniętego czeczeńskiego terrorystę „utopi w kiblu” (sic!). Efekt: wygrał łatwo (marzec 2000). Po ośmiu latach „pijanej demokracji” Jelcyna Rosjanie tęsknili już do swej tradycyjnej demokracji (bolszewickiej). Nie da się wegetować bez wrogów („wrogów ludu” etc). A wrogów trzeba topić w kiblu.

Utopienie w kiblu importowanej demokracji typu zachodniego zwróciło postradzieckiemu narodowi jego swojską demokrację, którą celnie opisał „The New Times” (2007): „Mandat parlamentarny to dla Rosjanina duża przyjemność. Za wpisanie na listę partii, która ma pewność, że wejdzie do parlamentu, trzeba wyłożyć 7 milionów dolarów (partie niżej notowane żądają 5 milio nów). Darmocha jest dla nielicznych «lokomotyw» partyjnych, takich z dużymi nazwiskami. Zniżkę dostają tylko bonzowie kontrolujący media, gospodarkę lub administrację. Deputowany Wasilij Szandybin przewiduje, że wskutek silnego popytu cena gwarantowanego miejsca wzrośnie wkrótce do 10 milionów (…) Kiedy sobie uświadomiono, że wybory to duży biznes? Z nastaniem rządów Putina. Wszyscy wiedzą, że za drogocennym immunitetem chowa się sporo gangsterów, przestępczych bossów. I wszyscy wiedzą, że głównym dysponentem miejsc oraz kontrolerem wszystkich list jest Kreml. «Istnieje każdorazowo dwóch sprzedawców, szef danej partii i Kreml» – mówi Władimir Ryżkow Z Republikańskiej Partii Rosji (…) Głosowaniami parlamentarnymi dyrygują klubowi wodzireje, dając znaki: kiedy podniosą jedną rękę, trzeba głosować za, a gdy dwie ręce -przeciw (…) Spośród 450 deputowanych Dumy, niezależnych jest ledwie 20 parlamentarzystów. Są bezsilni wobec tej prezydenckiej machiny do głosowania”.

Nigdy nie osiągnąłby tak pięknej demokracji, gdyby Boris Jelcyn – ten pieprzony alkoholik, który zafundował Rosji 85-procentową inflację i totalną degrengoladę imperium – wybrał kogoś innego. Było tylu chętnych… Czasami nocą ukazywał się Władimirowi wiszący nad Kremlem portret Jelcyna, co śpiącego gniewało. Pytał wówczas swą zmarłą matkę, która lewitowała wokół wjazdowej bramy:

– Wiesz czemu tak go nienawidzę?!

– Pewnie dużo mu zawdzięczasz, synku…

* * *

Obwód jest linią krzywą zamkniętą, nawet w dni robocze. Zupełnie jak granica ZSRR i mury zewnętrzne każdego więzienia. Przekraczając bramę więzienia (Grabiany), Mariusz i Witold mieli pełną tego świadomość, chociaż tylko Bochenek wiedział, iż „Grabianka” to prawdziwy, dużo cięższy „pierdel” niż stanowojenne, quasi-kurortowe „internaty” dla inteligentów.

Wewnętrzny mikrokosmos „kicia” w Grabianach nie bardzo „kumał” gdzie sklasyfikować tych dwóch nowych – wśród osadzonych „politycznych” , czy wśród osadzonych „kryminalnych” ? - gdyż jeden i drugi byli „półpolitycznymi” : skazano ich za drukowanie „bibuły” i za pędzenie bimbru. Problemem „Zecera” było coś innego: uchronić „Znajdę” przed „scwelowaniem” , które grozi wszystkim młodym nieszpetnym nowicjuszom. Witek, kiedy tylko znaleźli się w kilkuosobowej celi, rzekł grzecznie:

– Dzień dobry.

Leżący na górnej pryczy troglodyta odwarknął mu:

– Zahaltuj szamot!

Co znaczyło: stul pysk, „frajerze” , póki „ludzie” nie dadzą ci otworzyć ryja. Witek skulił się, a „Zecer” klepnął go nonszalancko po ramieniu i wychrypiał czystą „kminą”:

– Nie grypsuj z nim, bo to nie twój herbatnik.

Co znaczyło: nie rozmawiaj z nim, bo to nie jest twój przyjaciel. Dwóch golonych na łysą pałę łobuzów ruszyło ku nim, więc „Zecer” uniósł taboret i spokojnie czekał. Jego zwężony, zimny wzrok wstrzymał towarzystwo.

Pierwszych kilka nocy spali na zmianę, by nie dać się zaskoczyć, lecz wkrótce Mariuszowi udało się coś dużego: jakimś nieznanym Witkowi sposobem pogodził dwie antagonistyczne frakcje więziennej subkultury – „grypserów” (recydywistów) i „festów” (buntowników) – po czym skierował obie te elity przeciw sadystycznym „fertom” (którzy się oznaczali „dziargając” sobie przy łokciu biedronkę). Nim minęło pół roku – „Zecer” był już bardzo ważną figurą wśród „git-ludzi” (choć mając krótki staż, nie mógł zostać „generałem” czy„pułkownikiem” ), a dzięki niemu i „Znajda” nie należał do gnębionych „frajerów” . Kiedy zapytał swego patrona o sekret metody pacyfikującej starych „garowników” , usłyszał:

– Dałem im możliwość przesyłania każdej liczby „grypsów” , i wszystkie te liściki trafiają do adresatów, mój kanał działa bezbłędnie.

– Skąd masz ten kanał?

– Nie twoja głowa, amigo. Ważne, iż przez to biorą mnie za kryminal-fiszę, i mamy spokój, nikt nas nie targa.

Oprychy brały go za bandycką fiszę z głębin podziemia przestępczego, uwięzieni dysydenci za heroicznego VIP-a z głębin kulis „Solidarności” podziemnej, a błogosławili go wszyscy, bo „politycznych” uwolnił od ciężaru szykan ze strony „fertów” , „festów” i „grypserów” , tych ostatnich zaś od represji herbacianej. Jedni mędrcy mówią, że Bóg tkwi w szczegółach, drudzy, że diabeł, i bez względu na to kto ma słuszność – faktem jest, iż drobny szczegół robi czasami gigantyczną różnicę. Przed przybyciem „Zecera” więźniowie parzyli sobie sekretną herbatę w wyczyszczonych słoikach po dżemie (z kantyny). Gotowali wodę grzałkami robionymi amatorsko. Lecz ta herbata była fatalna, gdyż chałupnicze grzałki miały blaszane końcówki z puszek po konserwach, brudzące wodę trująco. „Kryminalnym” to nie przeszkadzało, bo ci parzyli sobie esencję stężoną do oszałamiającego poziomu, czyli paranarkotyk (przeszkadzało im tylko „klawiszowe” tępienie nielegalnego parzenia), natomiast bardzo dyskomfortowało „politycznych” , ci bowiem pragnęli pić herbatę normalną, ergo smaczną i zdrową. „Zecer” udał się do naczelnika „paki” i rzucił propozycję: zaprzestanie herbacianych represji wobec „kryminałów” , oraz regularna „klawa” herbata dla „politycznych” , a w rewanżu minimalizacja, lub może likwidacja, samobójstw, samookaleczeń, brutalnych gwałtów, buntów i rozruchów, słowem: wszelkich niepokojów. Przybito pakt, więc wszystkim- „garusom” i „klawiszom” - zrobiło się lżej.

Będące rezultatem wysiłków „Zecera” lepsze kontakty między „kryminalnymi” a „politycznymi” zaowocowały też wzbogaceniem więziennej „kminy” o elementy upolitycznione. Śmierdzące pierdy, bąki, gazy itp. zwano „kiszczakami” , biegunki „urbanami” , a klozet i kubeł na mocz dostały miano „jaruzel”- oddawanie moczu było „pojeniem jaruzela” (inteligenci kpili angielszczyzną: „feed the jaruzel” ). Jeśli generałom Jaruzelskiemu (premier) i Kiszczakowi (szef MSW) doniesiono, że takie nazewnictwo szybko zyskało popularność w każdej „ciupie”- to musieli zdrowo kląć. Chyba jednak nie aż tak wściekle jak dziesięć lat później (już za wolnej RP) klął noblista, solidarnościowy „Lechu” (prezydent Wałęsa), gdy mu podkablowano, że robotnicy kupujący piwo „Lech” zamawiają je mówiąc: „- Dwa głupole proszę” , a sklepikarz lub barman świetnie wiedzą o kogo i o jakie piwo chodzi.

„Kmina” stała się miłością Mariusza Bochenka „pod celą” . Miała smaczki bardzo „charakterne” , rajcujące soczystością lub zaskakującymi skojarzeniami. Taboret to był „Tadek” lub „Tadziu” . Salceson to był „solec” lub „skurwysyn” . Stolarz to był „wiórek” , a milicjant mundurowy to był „zdun” . Śpiew to była „kiepurka” , twarz niewiasty to była „kosmetyka” , oszust matrymonialny to był „Fantazy” , a hydraulik to był „gównopchaj” , „ginekolog” lub „łapiglut” . Wszystkie zawody miały świetne hasełka, lecz lokalizacje miały pyszne hasełka również: ujawniona melina to była „Halina zasrana” , a szpital dla psychicznie chorych lub dom wariatów to była „stolica mądrości” lub „Głupiejewo” . Ale najfajniejsze były sprośności, obscena…