I uskrzydliła kinematografię; reżyser Fiodor Bondarczuk:

– Wszystkie sukcesy naszego nowego kina są związane z Władimirem Putinem!

I muzykę; Josif Prigożyn (producent muzyczny):

– Pierwszy raz zjawił się w naszym kraju człowiek, którym można się nie tylko normalnie szczycić, ale wręcz zachwycać. Władimir Władimirowicz Putin!

Oraz sport; Irina Rodina (łyżwiarka figurowa):

– Dla nas, sportowców, Władimir Władimirawicz od dawna jest głównym trenerem. On – kierownik naszej drużyny, naszego kraju!

Tudzież feminizm; Liubow Sliska (wiceprzewodnicząca Dumy):

– Kobiety rosyjskie miłują Putina. Putin to nasze wszystko!

Wreszcie psychiatrię; Alieksandr Dugin (geopolityk):

– Przeciwników Putina już nie ma, a jeżeli jeszcze gdzieś tacy istnieją, to są to osoby chore psychicznie, które trzeba zamykać we właściwym szpitalu!

Niepozamykani we właściwych szpitalach korzystali z wolności, tworząc mnóstwo rymów hagiograficznych (ód, hymnów, sonetów, poematów itp.), wedle recepty tego samego geopolityka Dugina, brzmiącej prosto: „-Putin wszędzie, Putin wszystko, Putin absolutny, Putin niezastąpiony” . Co bardzo wzbogacało wielowiekową skarbnicę rosyjskiej poezji, która była, jest i będzie przodującą poezją ziemskiego globu.

* * *

W bieszczadzkiej komunie hipisów Witold Nowerski dostał pierwotnie ksywkę „Wicio” , a później „Znajda” , bo mówił, że nigdy nie miał rodzicieli. W Krakowie „Znajdą” był już wyłącznie dla Mariusza Bochenka, którego hipisowscy kumple przezywali nie tylko „Rubensem” , także „Członem” , honorując tą szlachetną ksywą jego ponadnormatywny fallus. Jest rzeczą zdumiewającą jak wielką różnicę między mężczyznami tworzą te trzy-cztery centymetry więcej, dzięki którym organ służący wydalaniu płynów fizjologicznych staje się magiczną różdżką, niczym złote berło, przenosząc faceta do superelitarnej ligi samców, identycznie jak dwadzieścia centymetrów ponadnormatywnego wzrostu przenosi gracza do ligi NBA. Białogłowy rozpoznają ponadnormatywnych nie wiadomo czym – węchem, słuchem, wzrokiem lub może instynktem – ale rozpoznają bezbłędnie i szybko, niby czujnik rentgenowski promieniowanie X (tu konkretnie: XXXL). Już w pierwszej klasie liceum Mariusz przerżnął zastępczynię dyrektora. Ale gdy opuścił wraz ze „Znajdą” komunę hipisów i został obywatelem grodu Kraka – rychło przylgnęła doń inna ksywka, którą dało mu środowisko kryminalne: „Blankiet” vel „Blankiecik” .

Około półmetka lat 70-ych (szczyt tzw. „prosperity gierkowskiej” ) cała południowowschodnia część PRL-u (Kraków, Rzeszów, Przemyśl, Lublin, Stalowa Wola i Zamość) była królestwem „Blankieta”- wszyscy ważni przestępcy tej części kraju zaopatrywali się u niego w dokumenty „lepsze niż autentyczne” . Płacąc odpowiednią sumę, zostawali maturzystami i magistrami, dostawali kwity celne, koncesje, zezwolenia bądź umorzenia, mieli solidne faktury i legitymacje, nie wyłączając paszportów, które honorowano jak glob długi i szeroki (czy raczej okrągły). Dojście do superfałszerza nie było bezpośrednie, istniał łańcuch pośredników kontrolowanych przez dwa gangi (krakowski i lubelski), więc profesja wydawała się bezpieczna. Również mentalność Mariusza budziła zaufanie jego klientów.

Gdyby musiało się określić Bochenka jednym słowem, trzeba byłoby użyć słowa; niewzruszony. Można go było tym terminem definiować, sądząc po odruchach i kamiennej gębie. Ale niewzruszoność, nawet granitowa niewzruszoność ekskluzywnego rodzaju, jest tylko perfekcyjną umiejętnością maskowania swego robaka, chowania go tak głęboko w sercu, by nikt nie dał rady go dostrzec. Wielu chce być zimnymi cynikami, uważając cynizm za tarczę chroniącą przed złośliwościami losu, lecz podobna filozofia, trzymanie nerwów na wodzy itp., zezwala łatwo triumfować jedynie wobec zła minionego czy przyszłego, gdy zło bieżące łatwo triumfuje nad mniemaną stoickością. Tymczasem Mariusz „Blankiet” był twardszy niż paskudna codzienność – nigdy się nie krzywił, nie biadolił, nie sarkał i nie klął pecha. Nigdy się nie poddawał i nigdy nie odkrywał – oszukałby każdy wariograf i każdego z psychiatrów. Robak „Blankieta” - ciągła chandra powodowana faktem, iż jego dzieła graficzne tudzież malarskie są lekceważone, odrzucane przez galerie i przez marszandów – był milczącym lokatorem katakumby wewnątrz zbolałej duszy „artysty wyklętego” .

Wiosną 1978 Bochenek wpadł. Nigdy nie dowiedział się dzięki komu, ale treść donosu mniej go gnębiła niż treść wyroku: siedem łat w „ciupie” . Dużo. „Rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata” , jednak siedem lat to dantejskie piekło, nawet gdy się uwzględni możliwość wyjścia po dwóch trzecich za „dobre sprawowanie” . Prokuratura rekwirowała co chciała (cały sprzęt i materiał fałszerski), lecz sąd nie orzekł lokalowego „przepadku mienia” , dlatego Witek „Znajda” (fartownie nieobecny przy rewizji i aresztowaniu, więc „nienamierzony” ) został w spadkowej „chacie” jako jedyny (prócz futrzastego „dachowca” ) lokator. Utrzymywał się bez kłopotu, mieli bowiem swoje tajne konta i skrytki, ale wskutek braku roboty nudził się okrutnie. Rozrywkę codzienną dawał telewizor; rozrywkę comiesięczną stanowiły „widzenia” , czyli wizyty w „pierdlu” . Każda druga środa miesiąca.

Już pierwsza taka środa oferowała mu dużo emocji. Gdy przyszedł, zobaczył pod bramą „zakładu penitencjarnego” dwie dziewczyny szarpiące sobie kudły, plujące, drapiące i wrzeszczące. Znał obie, Jolkę i Beatę, bo obie były „sympatiami” szefa. Rozdzielił je, nie bez wysiłku, lecz nim otwarto bramę, pojawiła się Marta i wybuchło jeszcze większe piekło. Wszystkie przybyły na „widzenie” z ukochanym. Kiedy wreszcie bramę otwarto, została tylko Jolka – przegoniła konkurentki, bo ćwiczyła ju-jitsu.

Nie było Witkowi lekko za czasu odsiadki szefa. Nie znał klientów „Blankieta” (owych „biznesmenów” , paserów, kontrabandzistów i gwiazdorów „miasta” ), prócz jednego cinkciarza, Karola „Guldena” Wendryszewskiego, którego tłukła cudzołożna małżonka, więc czasami biedak się wypłakiwał i nocował w mieszkaniu fałszerskiego duetu. „Gulden” był ulubieńcem „Człona” ', gdyż był jego wielbicielem – z podziwem obserwował jak kobiety lecą na Bochenka, mimo że ten traktuje każdą raczej zimno (stanowiło to dla wahiciarza bulwersującą zagadkę bytu notorycznie). Gdyby nie desperackie ucieczki Wendryszewskiego przed „zdzirą” , Witold długimi miesiącami miałby jako rozmówcę tylko bochenkowego kota – „Kacapa” . Aż do września 1979 roku…

* * *

Pędząc saniami ku wiosce wyznawców eksdrogówkowca Wissariona, Lieonid Szudrin wiedział już (od funkcjonariusza kolejowego), że wśród hołdujących drugie, wissarionowe wcielenie Galilejczyka jest sporo ludzi mających uniwersyteckie dyplomy, ale kiedy zobaczył Miszę Gruwałowa, dawnego kolegę z Wydziału Historii i z Instytutu, nie wierzył własnym oczom:

– Ty, historyk, tutaj?!

Misza uściskał go serdecznie:

– Właśnie dlatego tutaj, że historyk! Pismo Święte to perła historiografii, kolego! A krzyż, Lonia, to zaczyn wszelkiego dobra, wszelkiej naprawy, wszelkiej odmiany. Również Rewolucja Październikowa miała krzyż jako detonator buntu mas.

– Zwariowałeś? Lenin wymachiwał sierpem i młotem, nie krucyfiksem, jaki znowu krzyż?!

– Krzyż, krzyż, Lonia! Konkretnie krzyżyk. Nie będziesz chyba przeczył, że Rewolucja 1905 roku była bramą do obu Rewolucji 1917 roku, Lutowej i Bolszewickiej?

– Bolszewicki pucz nie był żadną rewolucją, był ordynarnym zamachem stanu, Misza, ale zgadzam się, że eksplozja 1905 stanowiła prolog eksplozji 1917. Tylko gdzie ten krzyż? Chodzi ci o krzyż, którym wymachiwał wtedy mnich Hapon, wiodąc demonstrację robociarzy pod lufy żandarmów? Przecież to był prowokator, tajny agent Ochrany, jak Azef!

Misza Gruwałow machnął ręką w zniecierpliwieniu: – Chodzi mi o krzyżyk, kolego. Tamtej zimy Alieksy Alieksandrowicz… Wiesz o kim mówię?

– O Wielkim Księciu?

– Zgadza się, mówię o synu cara Aleksandra II, Wielkim Księciu Alieksym Alieksandrowiczu, wielkim złodzieju, którego wywalono ze stanowiska szefa floty, bo zbyt dużo kradł.

– On nie był detonatorem żadnego buntu…

– Był!

– Kiedy, w 1905?!

– Owszem. Tamtej zimy przybył do Teatru Michajłowskiego w Petersburgu ze swą metresą, panią Ballette, która miała na sobie pyszny garnitur brylantów, a między jej cyckami wisiał cudowny rubinowy krzyżyk. Gdy weszli do loży, publika wstała i gapiła się ponuro, aż ktoś ryknął: „-Miliony Czerwonego Krzyża!” . Wtedy cała sala zawyła: „-Oddaj diengi!!!” . Książę, wraz ze swą damą, zwiał. Gonił ich ryk tłumu. Dzień później wybuchła rewolta uliczna, kolego.

Lieonid roześmiał się i rzekł:

– Mnie uczono inaczej, Misza. Że wojna carsko-japońska spowodowała taki chaos…

Gruwałow przerwał mu gwałtownie:

– Daj spokój!

– To ty daj spokój. Zawsze miałeś bzika na punkcie babskiej pupy jako motoru historycznych zdarzeń. Od Kleopatry i Messaliny, do pani Simpson i pani Peron. Gdyby profesor Żelezin ci nie zakazał, doktorat robiłbyś z tyłka solistki Teatru Bolszoj jako detonatora stalinowskic „czystek” w resortach siłowych. Wszyscy członkowie Akademii żartowali wtedy, że „Misza Gruwałow widzi tylko krocze kochanki Słońca Ludów” !

Gruwałow wzruszył ramionami pogardliwie:

– Opinia zbiorowa to bagno, każda bulwersująca prawda jest dziełem indywidualisty. Ta śpiewaczka była muzą Stalina przez prawie dwadzieścia lat…

– Nie jedyną

– Ale jedyną tak długo, inne spuszczał po kilku miesiącach. Gdyby kolejni szefowie NKWD, Jagoda i Jeżow, nie dobierali się do Wiery Dawydowej, Stalin by ich nie rozwalił.