A jesień była ładna, niezbyt mroźna, lekki wczesnozimowy śnieg nadawał światu dziewiczy wygląd.

* * *

Dla Mariusza Bochenka, redaktora-dyrektora „Gza Patriotycznego” , lato 1992 układało się jak w dwóch tangach kapeli Pudelsi. „Czerwone tango” tego bandu zaczyna się od słów:

„Nad kołchozem czarne chmury wiszą,

Idzie Wania z pijaniutkim Griszą”.

Nad właśnie utworzonym azjatyckim kołchozem Wspólnoty Niepodległych Państw, spadkobiercą ZSRR, wisiały czarne chmury (superinflacja, superstagnacja, superkorupcja, superbandytyzm itd.), a władzę nad dopiero co utworzoną superFederacją Rosyjską (jedno i drugie grudzień 1991) sprawował superalkoholik Boris Jelcyn, piosenkowy Grisza. Etatowi satyrycy „Gza Patriotycznego” mieli ciągłe, bardzo rajcujące używanie. Z kolei w „Tangu libido” Pudelsów figuruje taki smaczny passus o miłości:

„Zachowaj serce dla kolegi,

A dla mnie zostaw tylko biust”.

Swoim zwyczajem „Zecer” wciąż nie angażował do związków z płcią odmienną serca, a jedynie swój ponadnormatywny organ płciowy, tedy niewieście serduszka mniej go interesowały aniżeli bufory stroju topless. Denis Dut tym właśnie go nęcił, gdy jesienią 1992 roku przedstawiał mu uroki Paryża, gdzie chciał kumpla zaciągnąć:

– Chopie, „Paris by night” , kabaret Crazy Horse, najzgrabniejsze nóżki i najpiękniejsze cyce globu! Jedźmy tam spędzić święta, Sylwestra i Nowy Rok! Weźmiesz jaką cizię i będziemy odwalali „amour” pod Wieżą Eiffla, chopie! Znasz ten wic? Nowożeńcy lądują w Paryżu, on pyta: „- Co robimy wpierw, idziemy do łóżka, czy jedziemy zwiedzać Wieżę Eiffla? „. Ona mówi: „- Idziemy do łóżka, wieża postoi zdecydowanie dłużej”. Fajniutkie, co? Cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha!

Ale kumpel, miast wtórować śmiechem, zawarczał ponuro:

– Bo obiecałeś Paryż żonie Witka, sukinsynu! Tylko że bez Witka!

Dut, słysząc ów wyrzut, posiniał ze złości:

– Czy to moja wina, do kurwy nędzy, chopie, że z niego taki mąż jak z koziej dupy trąba, co?! Moja wina, że rok temu Jolka kupiła sobie wibrator, bo zakazałeś jej zdradzać tego pedzia, więc co miała robić?! To wrażliwa kobieta, kiedyś zobaczyłem jak płacze, no to przytuliłem ją, chopie, no i… no i tak poszło… A do Paryża mógłbyś z nami lecieć dlatego, że Klara Mirosz przyjeżdża tam na przedświąteczne zakupy. Kontaktujemy się tylko listownie i telefonicznie z jej firmą, może czas zawrzeć osobistą znajomość, nie uważasz?

Bochenek nie wziął do Paryża żadnej „cizi” , gdyż słusznie uważał, że nie przywozi się drewna do lasu. A kiedy zobaczył Klarę Mirosz, odechciało mu się buszować po lesie. Rozweselony anyżówką Denis przedstawił kumpla niezbyt wersalsko:

– Pan Mariusz Bochenek, naczelny redaktor „Gza”, konspiracyjne pseudo „Zecer” , a swego czasu, gdy był hipisem, damskie pseudo „Człon” , ponieważ wysiada przy nim Rasputin. Tak jest, Madame!… Zostawiamy was, kochani szefowie od patriotycznego druku, my z Jolą idziemy w nadsekwańskie tango, au revoir!

Zostali sami, jeśli nie liczyć innych klientów bistra przy Champs Elysées. Klara zapytała bez pruderii:

– Czy on chciał powiedzieć, że ma pan w spodniach łeb większy, znaczy mądrzejszy, niż ten na karku?

– Ciągle się łudzę, iż jest odwrotnie, panno Klaro – uśmiechnął się skonfundowany ekshipis.

– Rzeczywiście należał pan do komuny hipisów?

– Bieszczadzkiej, ale raczej jako gość niż członek. Jestem plastykiem, malowałem tam pejzaże i portrety. Chętnie namalowałbym panią…

– To byłby pański pierwszy akt?

– Bez wątpienia pierwszy tak olśniewający, droga pani. Nie wystawiłbym go publicznie ani w Luwrze, ani w d'Orsay, ani w Beaubourg.

– Więc nie będę panu pozować, nie warto się rozbierać dla jednego tylko widza, panie redaktorze. A propos: zwiedził pan już te muzea?

– Nie byliśmy jeszcze w d'Orsay. W Luwrze byliśmy wczoraj, przedwczoraj byliśmy w bazylice Sacré Coeur, w Sainte-Chapelle i w Notre-Dame.

– Pierwszy raz w Paryżu?

– Pierwszy.

– I co?

– Fajne miasto. Tylko że…

– Tylko co? – podchwyciła zaciekawiona.

– Widzi pani… Cywilizacja współczesna doszła już do takiej aberracji, że nawet „Robin Hooda” filmowego nie można nakręcić bez jakiegoś Negra lub Arabusa u boku głównego bohatera. Zaś w Paryżu nie można już znaleźć ulicy czy knajpki, gdzie połowy ludzi nie stanowią Murzyni i muzułmanie…

– Pan jest rasistą! – wykrzyknęła, udając gniew typowy dla „liberałów”.

– Przyjechała tu pani razem z panem Serenickim? – zapytał, zmieniając temat.

– Nie, jego nie interesują butiki i kupowanie przedświąteczne.

– A czy jako wydawców interesowałaby państwa bardzo ciekawa monografia o gwarze przestępczej, właściwie leksykon tej gwary? Dzieło mojego współpracownika, Zbyszka Tokrynia.

– Wolałabym, żeby pan o tym rozmawiał z Jankiem. Janek wybiera się do Londynu w przyszłym roku, chce przedyskutować zintensyfikowanie współpracy i problem stworzenia ewentualnej filii nad Wisłą. Chyba już czas?

– Nie jestem pewien, lecz od dyskusji korona nikomu nie zleci.

– A na mnie już wielki czas, muszę się żegnać! Zostało tylko pięć godzin do zamknięcia sklepów.

– Chętnie będę pani towarzyszył jako tragarz butikowych toreb z wszelką francuszczyzną! – zgłosił swą gotowość Bochenek.

Przez płac de la Madeleine dotarli na bulwar Haussmanna, gdzie prócz wielkich domów towarowych, Lafayette i Printemps, są też sklepy luksusowe. Wszystkie witryny, małe oraz duże, jarzyły się bombkami i światełkami choinkowymi Bożego Narodzenia. Ostatnie grzechy Klara popełniła w ekskluzywnych sklepach jubilerskich przy ulicy Royale. Przed północą Mariusz odwiózł ją do hotelu „Georges V” i zapytał:

– Moja miesięczna pensja starczyłaby tu za jeden nocleg?

– Nie wiem, to najdroższy hotel w Paryżu.

– Chętnie sprawdziłbym czy meble tam są tego warte, szanowna pani.

Podała mu dłoń, mówiąc:

– Uwielbiam być adorowana, rozpieszczana, kuszona, jednak nie zdradzam mojego mężczyzny, nawet z Rasputinami, szanowny panie. Adieu.

Został sam na wieczornym paryskim bruku. Kilka ostatnich godzin rozgrzało mu libido do tego stopnia, że musiał bezzwłocznie wybrać: masturbacja czy prostytucja, tertium non datur. Wybrał, spośród licznego grona chętnych pań, prostytutkę trochę przypominającą Klarę rysami, fryzurą i figurą.

* * *

Listopadowy kryzys w stosunkach Moskwy i Londynu miał jako główny punkt programu kremlowski plan likwidowania rosyjskich biur British Council, lecz Anglików niepokoiło również szykowanie przez Rosjan testów międzykontynentalnego pocisku rakietowego RS-12M „Topol” (według klasyfikacji NATO: SS-25 „Sickle”, czyli „Sierp”), mogącego przenosić ładunek nuklearny o sile 550 kiloton (zasięg 10 tysięcy kilometrów), a także pogłoski o planowanym fałszowaniu rosyjskich grudniowych wyborów parlamentarnych. Gdy brytyjskie służby specjalne wdrożyły stan pogotowia, szef MI 5 (kontrwywiadu), Jonathan Evans, przypomniał sobie dobrego znajomego tych służb, rezydującego nad Tamizą rosyjskiego oligarchę-emigranta, Borisa Bieriezowskiego, który był śmiertelnym wrogiem Putina (zwał Putina karłem kołyszącym się kiedy kroczy – „waddling dwarf” ) i zawsze miał piekielnie dokładne informacje z rosyjskiej sceny politycznej tudzież zza rosyjskich kulis, Bóg raczy wiedzieć od jakich krasnoludków.

Zaufanie Evansa do Bieriezowskiego zostało ugruntowane kiedy w Moskwie sądzony był inny oligarcha, szef koncernu Jukos, finansowy gangster, Michaił Chodorkowski, a media całego globu pluły oburzeniem, zwąc ów proces antysemicką i polityczną erupcją zemsty Kremla. Bieriezowski uświadomił Evansowi, że podczas rządów Jelcyna bank Chodorkowskiego, Menatep, dzieło kagiebowców, był pralnią pieniędzy wszystkich mafii rosyjskich kolaborujących z KGB i GRU, więc Chodorkowski, pupil KGB i FSB, któremu „odbiło” wskutek bogactwa, przez co rzucił polityczną rękawicę Putinowi i dostał kopa od własnych mocodawców – nie jest godzien współczucia wolnego świata, a kreowanie go rycerzem demokracji to idiotyzm kompromitujący media zachodnie. Również „proroctwo” Bieriezowskiego, że Putin zrobi sobie dowcip i utworzy europejski instytut badający łamanie praw człowieka w państwach Unii Europejskiej – okazało się prawdą: Putin w portugalskiej miejscowości Mafra ogłosił tworzenie takiego instytutu (październik 2007). „Mister B.” wart był dialogu.

Bieriezowski przyjął zaproszenie na partyjkę golfa w ekskluzywnym podlondyńskim Royal Golf Club. Świeciło słońce (listopadowa rzadkość), a panowie gawędzili wędrując wśród dołków i pukając łyżkowymi kijami białe piłeczki.

– Drogi Borisie, czy technicznie jest możliwa duża skala wyborczych fałszerstw? Tylko proszę, nie mów jako wróg Putina, jako banita, którego tam zaocznie sądzono, chcę mieć relację obiektywną, nie interesuje mnie demonizacja Kremla.

Bieriezowski klepnął Evansa po ramieniu:

– Panie MI 5, ja jestem stary rosyjski Żyd, czyli mądry Żyd, a więc nie taki głupi, żeby rozgłaszać oszczercze plotki i wymysły, które się nie sprawdzą, nie zrobię tego, bo drugi raz już nikt nie chciałby ze mną gadać i mnie słuchać, spaliłbym się u was jako krynica informacji, byłbym kaputt! Rzecz w tym jednak, iż to, co powiem, będzie brzmiało jak demonizacja do kwadratu. Bo oni zaplanowali literalnie wszystko, każdy numer znany z prac o totalitaryzmach i o wyborczych przekrętach! Wszystko! Aż mnie samemu trudno uwierzyć. Idą na całość, bo muszą mieć ponad sześćdziesiąt procent głosów, bez tego nie daliby rady zmienić konstytucji proputinowsko.

– A chcą zmienić?

– Co głupsi wśród nich chcą, lecz mądrzejsi perswadują, że nie warto się kompromitować. Sądzę, iż Putin na to nie poleci, jest zbyt sprytny. To bardzo duży cwaniak, lepszy od nas, Żydów. Prydupnik Jelcyna, Anatolij Czubajs, ściągnął Putina do Moskwy z Petersburga, sądząc, że ściąga użyteczną marionetkę, dobrze otrzaskaną wśród tamtejszych grup mafijnych i kół kagiebowskich. Ja promowałem tę marionetkę na następcę Jelcyna, bo chcieliśmy mieć właśnie to, prezydencką marionetkę. A ona wydymała nas wszystkich gdy tylko dostała tron! Pognała mnie i Gusińskiego, przejęła Gazprom, i później mackami Gazpromu wszystkie telewizje, słowem: spuściła nas w kiblu bez trudu!