Изменить стиль страницы

Przyjrzał się „tym policjantom" jeszcze dokładniej, klatka po klatce, w wyostrzeniu prawie granicznym, mały zoom od pikselozy. Wówczas go spostrzegł, patrzącego ponad maską furgonetki SWAT prosto na Hunta i Marinę, z ręką wpółuniesioną, mówiącego coś w przestrzeń.

– Czytaj – polecił Nicholas.

Odszyfrowane z ruchu warg McFlya słowa wyświetlały się i bladły na tle obrazu. TAK, CHOLERA, ONI. JESZCZE NIE, ALE WSZYSTKO MOŻLIWE. DAJ. TAK, ZARAZ ICH DOSTANĄ. NIECH TU PRZYLECĄ Z PODKŁADKĄ, TRZEBA ICH BĘDZIE POTEM WYJĄĆ OD KORONERA, ON MA WSZCZEPKĘ, ZNACZY SIĘ HUNT, WIĘC MOŻLI. Zniknął Huntowi z pola widzenia za samochodem – i to było tyle, jeśli chodzi o występ McFy`a.

– Pięknie – mamrotał Hunt. – Cudownie. Wspaniale. Fantastycznie. Kurwa mać na biegunach.

Usiadł na podłodze w rogu pomieszczenia i oparł się o ścianę.

Zdało mu się, że ktoś coś do niego mówi, nawet przechylił odruchowo głowę, ale panowała zupełna cisza, pokój był dobrze izolowany. Słyszał tylko własny oddech.

Zafrasowany Lucyfer pochylał się nad nim. – Trupem jestem, mój diable, trupem – rzekł mu Nicholas.

– Sir…?

– Sam już nie wiem, co gorsze.

– Jeśli wolno mi coś zasugerować…

– Wyłączżesz tę psychoanalizę.

– Nie od rzeczy byłoby sprawdzić domyślne hasła TV, -prawie na pewno jest tu gdzieś ledekran, być może wciąż działający, być może z wyjściem. – Jak sobie życzysz. Daj listę. Diabeł podał mu kartkę, Hunt zaczął mechanicznie

Nie mógł się Nicholas powstrzymać, by nie tworzyć scenariuszy dalszego rozwoju wydarzeń, jeden bardziej ponury od drugiego, kończących się nieodmiennie jego śmiercią, gdy już tamci wydobędą z niego, co im potrzebne. Bo był to przecież jedyny powód, dla którego w ogóle jeszcze żył: czegoś od niego chcieli.

Dotarłszy do dwóch trzecich listy, urwał, bo w pokoju nagle zrobiło się ciemno: ledunek okna uaktywnił się, wyświetlając witrynę lokalnego providera.

– Sir. – Diabeł nadął się dumą.

Hunt niechętnie, ale podźwignął się na nogi, bo z tej żabiej perspektywy widział ledekran w skrócie omal nieczytelnym. Wstając, pomyślał o drzwiach i odwrócił się na pięcie. Zaczęły się bezszelestnie otwierać, ze szczeliny buchało ciepłe światło. Weszła Marina. W progu za nią stanął Vittorio, wielki, ponury, cały czarny w obszernych płóciennych ciuchach barwy mielonego grafitu. W wyprostowanej ręce trzymał wycelowany ponad Vassone w Nicholasa pistolet – nie klinger, lecz ów kanciasty gnat, z którego się ostrzeliwał w klinice. Marina była o tyle niższa, że nie groziło, iż wejdzie na linię strzału, zaraz zresztą odstąpiła w prawo. Z takiej armaty wystarczy podmuch, pomyślał Nicholas – i w tym momencie przypomniał sobie o postrzałach, które otrzymał tamtej fatalnej nocy. Mało brakowało, a zacząłby się na ich oczach macać, po barku, po biodrze. Ogarnęły go równocześnie strach i zimny gniew. Twarda rękojeść pistoletu w dłoni, pewność mięśni ułożonego wzdłuż linii ramienia, omal je czuł. Palce przebiegły nerwowo po koszuli, dopięły ją wysoko pod brodą. Gdzie marynarka? Obejrzał się na posłanie. Żadnej marynarki.

Wtedy wszystko zrozumiał.

Wymienił z Mariną jasne spojrzenia. Ja wiem, że wiesz, że ja wiem. Kontrolowane napięcie. Wydostać tajemnicę.

Rzekł w OVR:

– Jeśli mnie pamięć nie myli, przekopiowałem jakiś wariograf behawioralny. Bądź tak miły i odpal go.

– Służę.

Równocześnie odezwała się Marina. Tak właśnie wydawało mi się, że już nie śpisz… Jak się czujesz?

Spostrzegł, że była ubrana w te same lub takie same spodnie i golf, co w poniedziałek. Kto jak kto, ale Marina Vassone z pewnością nie należy do tych kobiet, które nie zwracają uwagi na swój wygląd.

– Co się stało? – spytał.

– Nie podchodź do mnie.

– Nie podchodzę. Co? Ma mnie przecież na muszce, rozwali mi łeb w mgnieniu oka, czego się boisz? – I, zupełnie spokojnie: – Nie uduszę cię.

– Nie boję się. Nie podchodź.

Diabeł zachichotał. Nos Mariny wydłużył się o pół cala. Hunt skrzywił się.

– Zmień wizualizację – mruknął w OVR.

– Na jaką?

– W każdym razie jakąś, mhm, mniej ekstrawagancką. Twarz Vassone odzyskała normalny wygląd. Nicholas odwrócił się i odledował wielkie okno. Rozjaśniło się co najmniej, jakby zmienił MUL Od razu też poczuł się pewniej. Oparł się plecami o okno, założył ręce na piersi. Marina popatrywała na niego badawczo. A Vittorio – Vittorio stał niczym posąg, nawet nie mrugał, a jeśli w ogóle oddychał, to jakoś zupełnie niedostrzegalnie, płytko i powoli. Po lewej stronie Mariny sędzia w czarnej todze uniósł na wysokość głowy dwuszalową wagę. Na jednej szalce zwijał się zielonoczarny wąż, sycząc i wysuwając ognisty język, na drugiej spoczywał biały kwiat (takie, niestety, są defaultowe symboliki). Szale pozostawały w równowadze. Wszystko to – przybrana przez Nicholasa poza, wymuszone oddalenie od Mariny, sędzia, obecność Vittoria, broń w jego dłoni – czyniło niemożliwym, a w każdym ra-zie niezmiernie trudnym, sprzeciwienie się formie. Teraz miały pójść za sobą, z taką samą nieuchronnością, z jaką dzień następuje po nocy: szyderczy półuśmiech, aluzyjne nieopowiedzenia, spojrzenia jak lód, gniewne milczenie, zimna wściekłość, ostentacyjna obojętność. Oboje doskonale pamiętali, jak próbował ją zamordować. To wspomnienie będzie odtąd stać za każdym słowem i gestem. Ale nawet gdyby miało od tego zależeć jego życie (a bądźmy szczerzy: zależy, zależy) – nie zdobe-dzie się Nicholas na żadne tłumaczenia: że to nie on, że menadżer, że Baryshnikov, że kalkulacje wszczepki… Nie zniósłby takiego poniżenia wobec nikogo obcego; wobec nikogo.

Jest NEti i są kody jeszcze od niej mocniejsze.

– Dlaczego cię ścigają? – pytała. – Dlaczego wydali nakaz? Z kim masz umowę? Skąd wiedziałeś? Kto ci dał? Na co grasz? Kto należy do spisku?

– Jakiego spisku?

– Wymień wszystkie.

– Nie ma żadnego spisku. Chyba że uważasz za takowy ów plan langolianowych strategów, którzy cię skorumpowali.

– Nikt mnie nie korumpował! – warknęła. – To ty masz wszystko: wiedzę, program.

Ha, pomyślał smętnie, znowum wyszedł na szarą eminencję.

– Jaką wiedzę? – westchnął. – Jaki program?

– Wiedziałeś o wirusie. To on jest tym Grudniem, prawda? Wiedziałeś o Modlitwie, miałeś ją przez cały czas w kieszeni!

– Ty sama najwyraźniej też byłaś nie najgorzej poinformowana.

– O Grudniu nie wiedziałam nic. – (Kwiat cięższy od węża). – Kto ci powiedział?

Hunt wzruszył ramionami.

– Nikt. Domyśliłem się. Nazwa kodowa przeciekła do mnie z waszyngtońskich plotek. Popytałem. Wypłynął tylko Wrzesień. – Opowiedział jej o nim słowami fenomurzyna z Hacjendy. Słuchała odchylona w tył, oparta łopatkami o ścianę. – Zacząłem więc się zastanawiać: jaki będzie następny etap w Wojnach Monadalnych, skoro już ustali się równowaga między nowymi mocarstwami? Skojarzy łem z tym, co mówił Schatzu o drugim rodzaju Wojen: wpływie masowym, nieselektywnym. Pamiętaj, że na moim biurku leżał estep, śnił mi się po nocach. Cóż prostszego, rozumowałem, jak podpiąć RNAdycyjną część egzekutywną estepu do Września? I co wówczas otrzymamy? Profilowany genotypicznie wirus zwiększonej podatności na presję myślni, ot co. I nawet zacząłem go podejrzewać u Azjatów. Może Transwaal albo Izrael wspierali w ten sposób swoje ataki na Hongkongijską i Chiny? To znaczy przez wystawienie narodów na trendy gospodarczo samobójcze.

– Słusznie podejrzewałeś – parsknęła. – Chiny odpowiedziały Grudniem otwartym. W ciągu kilku tygodni dotrze do ostatnich eremitów. W telewizji lecą bez przerwy ostrzeżenia i zalecenia Centrum Chorób Zakaźnych. Zabić każde napotkane zwierzę. Nie zbliżać się do szpitali, klinik, miast więziennych. W miastach więziennych krwawe bunty. Na dniach będziemy mieli coś analogicznego do brytyjskiej Ustawy o Rozruchach z 1715, z nie lżejszymi sankcjami. Powyżej sześciorga to już tłum. Zakazane są jakiekolwiek publiczne praktyki religijne. W strefach gęstszego zaludnienia prawdziwy horror, tam najwięcej dzikusów, a ich pierwszych ogarnęło. Bo Grudzień na zastrzeżony genframe designerów przyszedł do nas wczoraj, ten otwarty, na wszystkich rzeźbionych.

– Z kim się kontaktowałaś?

– Vittorio wychodził. Musiał.

– Więc najprawdopodobniej jesteś nosicielem.

– Tak. – (Kwiat cięższy). – Ty już też.

– Tak czy owak, ja mam Grzyba. Zaszczepiłaś się? Nie chcę. Zresztą po Grudniu niewielki to już ma sens: stopniowanie gwałtu.

Noo, nie wiem. Ja jakoś nie…

Ale nie dokończył, bo nagle zorientował się, że to nieprawda. Zadrżał, mróz przeszedł mu po kościach, odruchowo potarł ramiona. Grudzień we krwi. No tak. Przecież czułem to. O: jak słońce bije mi zza pleców. A skąd wiem? Bo Vittorio patrzy. Dlaczego niby obejrzałem się wówczas na drzwi? Ten lęk. Czyj? Nie Mariny aby? Który impuls mój?

Mówić, mówić, mówić, byle szybko, to też jest mantra, chroni.

– A Modlitwa? – pytała. – Skąd ją masz?

Więc odpowiadał, prędko, bez zastanowienia, z myśli najpłytszych, najjaskrawszych:

– Przysłał mi ktoś. Anzelm chyba. Nie mogę jej otworzyć. Tobie się udało? Ty wiesz, co to jest, prawda?

– Sama pomagałam ją układać. – Uciekła wzrokiem w szare niebo, lecz sędzia nie zareagował. – Anzelm? Anzelm nie mógł jej mieć. Nie wiem, ile jej kopii istnieje, ale naprawdę niewiele. To był pomysł Chiguezy, wymyśliła ją po lekturze drugiego memorandum Schatzu. Langolian miał już wówczas swojego Grzyba, wnieśli go w wianie dwaj kognitywiści, których podkupiła z Mostu, i szło tylko o ustalenie profilów.

– Ale co to w ogóle za program?

– Taka nakładka na Grzyb. – Wzruszyła ramionami. Podeszwą lewego buta machinalnie klaskała o ścianę. -Moduluje natężenie i rodzaj indukowanej przez niego emisji psychomemicznej. W skali jednego umysłu niewiele to daje – ale rzecz jest przeznaczona dla grup i całych społeczeństw.

Przypomniał sobie Ronalda Schatzu w „Santuccio". „Proszę to sobie wyobrazić, proszę to sobie tylko wyobrazić…!" Ktoś faktycznie sobie wyobraził.

– Sekretna hodowla monad. Pokręciła głową.