9. Śmierć w stolicy
Tak więc Hunt poleciał do Waszyngtonu. Nie lubił tam wracać. Jeszcze w samolocie obudziło się w nim to nieprzyjemne, irytujące uczucie – rodzaj swędzenia, ból fantomowy po amputowanej karierze. Ale miałby nie wykorzystać takiej szansy? Musiał się spotkać z Bronsteinem. Bronsteinem, który z upoważnienia DARPA osobiście nadzorował zarówno Zespół, jak i Hacjendę, Bronsteinem, o którym wspomniał nawet Tito. Tylko jego można pytać wprost bez ryzyka odkrycia blefu. Twarzą w twarz, gdy nie obowiązuje żadna obca forma, ale pod NEti. Bronstein będzie musiał wysunąć jakąś ofertę. Może po konsultacjach z radą kolobby. Ale coś da, coś zaproponuje. Powrót do RL. Tak. Może. Jakoś. Już wyobrażał sobie Hunt upojne scenariusze.
Bronstein pracował bezpośrednio dla menadżerów aktualnie zwycięskiego lobby – oficjalnie był wspólnikiem w jednej z wyspecjalizowanych waszyngtońskich kancelarii prawniczych – i dało się do niego dotrzeć jedynie poprzez Radicka. Tak w każdym razie twierdził Oiol, z którym Hunt przegadał prawie cały krótki lot do stolicy. Nicholasowi przemknęło nawet, czy wobec tego nie rozsądniej byłoby zwrócić się bezpośrednio do Radicka. Ale zrezygnował. I tak prawdopodobnie Radick nic nie wiedział: piastował zbyt wysokie stanowisko.
Paul Radick był bezpośrednim kontrolerem aktualnego prezydenta. Tradycyjnie pełnił funkcję szefa personelu Białego Domu. Co radykalniejsi dziennikarze wypisywali, iż wygląda to tak, jakby w rzeczywistości sam prezydent zaliczał się w poczet owego personelu. Oczywiście było w tym sporo przesady: na co dzień bowiem wcale tak nie wyglądało. Gdy jednak przychodziło do podejmowania jakichś ważniejszych decyzji, do kryzysów gospodarczych… Radick był na miejscu. Nie mógł szantażować zwierzchnika sił zbrojnych (nie otwarcie w każdym razie) – ale mógł mu przypominać.
Wiadomo bowiem, że trudno na tym bożym świecie o bestię bardziej niewdzięczną niż polityk po wygranych wyborach. Na jedną czy dwie kadencje tworzyły się takie luźne przymierza lobbies o niesprzecznych ze sobą priorytetach, zdolne razem wywrzeć przemożną presję. W praktyce zawsze jednak konieczni okazywali się specjalnie dla tego celu wydelegowani przez kolobbystyczny komitet, półjawni nadzorcy-doradcy. Nie byli żadnymi szarymi eminencjami. W tych czasach, jak lubił Hunt powtarzać, nie było już szarych eminencji. Stanowili po prostu jeszcze jeden element nieogarnialnego żadnym słowem procesu. Przeróżne lobbies – nafciarzy, ubezpieczycieli, filmowców, producentów samochodów, farmerów, intelektronistów, emerytów – istniały i działały od niepamiętnych czasów, stanowiąc wszelako coś w rodzaju przybudówek wewnątrz- i pozapartyjnych, moderatorów polityki o mniejszej lub większej chwilowej sile nacisku. Stopniowo dziedzina ta profesjonalizowała się coraz bardziej, by w ostatnim ćwierćwieczu XX stulecia stać się domeną takich samych zawodowych menadżerów, co wcześniej kampanie wyborcze. W latach zerowych owa kasta waszyngtońskich neoyuppies, zarabiających megadolary za uzyskiwanie dla hojnych zleceniodawców określonych efektów politycznych, skostniała cichymi precedensami w oficjalne struktury, precyzyjnie dookreślone prawem i obyczajem. Hunt, Bronstein, Oiol, wszyscy oni się przecież stamtąd wywodzili.
Lecz Bronstein bynajmniej nie musiał znajdować się w Waszyngtonie. Hunt oczywiście dysponował zakodowanym numerem jego telefonu, lecz najwyraźniej dzikus podał Zespołowi numer niskopriorytetowy, bo Nicholas wciąż odbijał się od wściekle uprzejmego programu sekretaryjnego. Nigdy dotąd nie dzwonił do Bronsteina – ostatnia rzecz, jakiej pragnął, to ściągać na siebie dodatkową uwagę zwierzchników – lecz mocno wątpił, czy on faktycznie tak bez przerwy prowadzi telefoniczne konferencje. Więc tylko przesłał mu informację o swoim przybyciu okraszoną enigmatycznym: „Wiem wszystko. Mają to już przygotowane. Nie odpuszczę tego". Niech się pogotuje we własnym sosie, a co! Zmięknie przez ten czas i będzie bardziej nerwowy w targach.
W Prawdziwym Życiu we wszelkich służbowych podróżach towarzyszyła Huntowi kilkuosobowa świta. Nigdy też nie zajmowały jego uwagi tego typu techniczne kwestie, spotkania miał zawsze umawiane z góry, żywy sekretarz filtrował mu rozmowy telefoniczne, pytał i mu odpowiadano. Jakże bolesne są przebudzenia bogów w ludzkiej skórze.
Podczas lotu zamówił samochód i po wyjściu z hali lotniska wsiadł do czekającego ciemnego texijo. Ze złożonego w kostkę ledpada przekopiował do kompa wozu bank sto-licznych adresów i poprosił: – Mausa.
Sprawę komplikowała nieco pora dnia: zmierzch zapadł już nad Waszyngtonem, światła miasta rozmazywały się za przybiankowanymi szybami texijo. Teraz jest czas półoficjalnych przyjęć i zupełnie nieoficjalnych konsultacji, podczas których wrze prawdziwa praca, pozorowana potem przed kamerami. Bronstein może znajdować się wszędzie i nigdzie.
Mausa był nowym kompleksem biurowym wzniesionym w manierze poparchu: dwór wiktoriański przemnożony przez dziesięć kondygnacji. Wrażenie było tym większe, że ze wszystkich stron otaczał gmach dwupoziomowy, otwarty parking. Hunt podjechał od północy, gdzie mieściły się biura Private Ears Associated, najpopularniejszej z agencji sneakerskich, specjalizującej się w prześwietlaniu sfer polityki i biznesu. Zaparkował na czerwonym stanowisku, co oznaczało żądanie usługi anonimowej.
Pracownik PEA, fenokalifornijczyk, zastukał w szybę po dziesięciu minutach. Hunt polecił wozowi otworzyć tylne drzwiczki. Ucho wsiadł, Nicholas obrócił się na fotelu, wymienili szybki uścisk dłoni, przy czym ucho zamknął swą dłoń na zwiniętej pięści Hunta, sczytując podskórny cashchip przez implantowany pod mięsień kciuka rejestrator. Facet musiał być w półzaślepie, przynajmniej wideo, gałki oczne chodziły mu na boki w nieregularnych zrywach.
Chwilę siedzieli w milczeniu, zanim PEArowiec nie sprawdził aktywnych łączy wozu. Potem się przedstawił.
Jason. Czego chciałby się pan dowiedzieć? – Bronstein, Marvsky, Libezet and Delany. Aktualne namiary.
– Okay.
Wyślepił się na całego. Nicholas stukał palcami o obicie fotela. Odległe światła i cienie Kapitelu wywoływały przykre skojarzenia. Ból upokorzeń; te rany palą jak posypane solą, ilekroć sobie przypomni. Wystarczy przypływ głębszych asocjacji. Ale dobrze, niech tak będzie, niech palą – on wróci, teraz ma stosowną kartę, dzisiejsza noc przeważy. Bronstein. Grzyb. A Grudzień? Rozważał to, przesuwając koniuszkiem języka po podniebieniu. Grudzień – lepiej nie poruszać tematu, nie wiadomo, co to jest, to może być wszystko, rozsądniej w ogóle nie pytać, drobny niuans kontekstu może zdradzić ignorancję, zbyt wielkie ryzyko. Lepiej niech Anzelm jeszcze powęszy.
– Bronstein, Peter Frederick, przyleciał z Mediolanu Lufthansa o siódmej dwadzieścia rano, pierwsza klasa, na koszt firmy – odezwał się wtem Jason (imię też kalifornijskie). – Nie ma żadnych zabukowań na dzisiaj i jutro, ani z nazwiska, ani po pieniądzach. Ale to nic nie znaczy, korzystał już przedtem z maszyn korporacyjnych oraz rządowych. Było potwierdzenie uczestnictwa w przyjęciu wprowadzającym jednej ze spółek menadżerskich, ale odwołał. Podobnie – kolację w ambasadzie UE. Wzór Połączeń telefonicznych na publicznych gwiazdach jest nazbyt chaotyczny, nie sugeruje żadnej konkretnej lokacji. Ostatnia ręczna transakcja: rano na lotnisku, maść filtracyjna. Nie wiadomo, gdzie jadł. Brak wyróżnionego miejsca pracy. Ma wszczepkę. Brak stałego partnera seksualnego. Trevelyanista. Studiował informatykę, zarządzanie i oczywiście prawo. Po wielkości znanych wpłat i wypłat możemy wnioskować o wysokości konta, ale większość poszła w papiery. Dochód ogłaszany: cztery koma cztery mega.
O! To wskazywało, że Bronstein jest uważany na specjalistę najwyższej klasy, łowcy głów musieli go zdjąć dla lobbystów aktualnego prezydenta z niemałym hukiem, powinny pozostać ślady. Ale to na potem. Tymczasem: adres
– Kiepsko – skomentował na głos.
– Kiepsko – przyznał Jason. – Jest dobrze pokryty, spora część przechodzi przez czarne kryształy.
(Czarne kryształy oznaczały maszyny rządowe).
– Rozkład prawdopodobieństwa?
– Siedemdziesiąt dwa, że przejął go transport niepubliczny i jeszcze rano wywiózł z Dystryktu.
– Dalej.
– Czternaście, że siedzi w domu.
– Adres.
– Watergate.
Hunt uśmiechnął się pod wąsem.
– Okay, przekopiuj mi resztę – podał Jasonowi ledpad. Podczas kopiowania danych i autoryzowania przelewu honorarium, ucho podzielił się z Nicholasem osobistą refleksją.
– Wie pan, stopniowo dostajemy coraz więcej zleceń na ludzi jego pokroju, my i brokerzy informacji; także od mediów. Oni zaczynają wypływać na wierzch. Nieoficjalne staje się oficjalne. Na pewno nie wszystkim to się podoba, lecz według mnie to kolejny, naturalny obrót historii. Są takie cykle; co ileś lat musi się to przesunąć, żeby zmniejszyć obciążenie, więc tu się wkrótce będzie musiało coś zmienić…
– Ta, zmieni się na pewno.
Jason wysiadł, texijo ruszyło z miejsca. Hunt gapił się w zamyśleniu na nie sprofilowany serwis CNN-u na bocznej szybie. Z całego plonu tego pobieżnego researchu zaciekawiła go jeszcze informacja o korzeniach Petera Bronsteina. Trevelyanista! Więc on faktycznie jest nierzeźbiony, faktycznie pochodzi z „pierwszych trzech czwartych". Musiał się wyprzedać, by wejść do drugiej warstwy, potem trzeciej, i jeszcze wyżej. (Popularna reguła trzech czwartych opisywała za pomocą prostego ciągu społeczne proporcje standardów ekonomicznych, układało się to w przybliżeniu tak: 75%, 19%, 5%, 1%; przy czym do owe-go górnego procenta szło ponad trzy czwarte – znowu -ogólnej sumy dochodów).
Metoda Trevelyana, do jakiej Bronstein był się uciekł -jej nazwa pochodziła od nazwiska pewnego lekarza z jednego z opowiadań o Sherlocku Holmesie – z uwagi na obligatoryjną kapitalizację długu była bardzo ryzykowna, regulacje NAFTA zresztą nie zezwalały na nią, trevelyaniści oferowali się na rynkach azjatyckich. Niektórym po kilku chudych latach puszczały nerwy i sięgali po Pigułki Ulgi. Rosyjska ruletka. Bo na czym można tu zabezpieczyć inwestycję? Jedynie na prawach TP i DNAM oraz na materiale transplantacyjnym – czym więcej dysponuje człowiek? Większości trevelyanistów do końca zwyczajowych dwudziestu lat nie udawało się w całości wykupić.