To w jego właśnie stronę biegły niespokojne spojrzenia właściciela antykwariatu, szczupłego, ruchliwego staruszka o bladoniebieskich, świdrujących oczach, kręcącego się niespokojnie wokół stołu pełnego starych czasopism, ceramiki, antycznych zegarków i mnóstwa innych staroci.

Sneer powoli zbliżył się do stołu, Benny rzucił mu krótkie, wymowne spojrzenie, a potem, obserwując wciąż mężczyznę przy regale, odchylił nieco ku górze plik starych tygodników, ukazując ukryte tam papiery. Sneer zbliżył się powoli, a Benny podszedł do półek z książkami, zapewne dla odwrócenia uwagi stojącego przy nich klienta.

Wertując tygodniki, Sneer wygarnął spod nich kilka cienkich broszurek, powolnym ruchem wsunął je za bluzę i leniwie skierował się ku wyjściu. Manipulacje te nie uszły widocznie uwagi faceta szperającego w książkach.

– Panie! – usłyszał Sneer za sobą, gdy kładł dłoń na gałce drzwi. -

Chwileczkę!

Zatrzymał się i odwrócił twarzą do tamtego, stojącego teraz na środku sklepu. Benny, tuż za jego ramieniem, miał dość przerażoną minę i bezradnie opuszczone ręce. Pozostali klienci, rzuciwszy bystre spojrzenia za siebie, powrócili do oglądania obrazków na ścianie udając, że niczego nie zauważają.

– Proszę mi to pokazać! – zażądał młody człowiek, robiąc dwa kroki w stronę Sneera.

– Co?

– Papiery, które pan schował.

Wyciągnięta ręka ledwo zdążyła chwycić klapę bluzy Sneera, który objął ją dłonią w nadgarstku i ścisnął. Nie puszczał, dopóki nie usłyszał chrzęstu pękającej kości promieniowej. Zobaczył przed sobą twarz wykrzywioną bólem. Rozwarł dłoń, ręka przeciwnika opadła bezwładnie, a Sneer odwrócił się ku drzwiom i niezbyt szybko oddalił się w stronę zejścia do kolei podziemnej. Po chwili dogonił go skrzekliwy głos Benny'ego, wykrzykujący coś na temat łobuzów atakujących spokojnych klientów. Sneer uśmiechnął się do siebie, przyspieszył kroku i zniknął w podziemnym przejściu.

W hotelu obejrzał broszury. Było to kilka egzemplarzy tego samego tekstu, zatytułowanego „Brakujący rozdział", odbitego prymitywną metodą na trwałym papierze. Jedną schował do kieszeni, a pozostałe ukrył w tapczanie. Wiedział, że trzeba odłożyć na później kolejną wizytę u Benny'ego. Złamanie ręki funkcjonariuszowi administracji, którym niewątpliwie był młody „bibliofil", musiało pociągnąć za sobą śledztwo i inwigilację właściciela antykwariatu, i tak już podejrzanego o przechowywanie nielegalnych druków.

Wyjrzał przez okno. Było wczesne popołudnie. Argoland zaczynał wylęgać na ulice, tłumy kolorowych mrówek dreptały po chodnikach, zapełniały się sklepy i lokale rozrywkowe.

Z wysokości siedemnastego piętra patrzył na ten beztroski i szczęśliwy świat popołudniowo-wieczornego miasta, przypominający jakiś festyn czy lunapark, gdzie wszyscy, pod koniec każdego dnia, zapominają o codziennych kłopotach i bawią się jak dzieci.

Czuł się właśnie jak dziecko, które ktoś wywleka za rękę ze świata barwnych karuzeli, wspaniałych zabaw, niezwykłych atrakcji. Miał wrażenie, że wkrótce opuści ten świat na zawsze, bo jeśli nawet wróci tu kiedykolwiek, nie będzie już w stanie całkowicie poddać się jego umowności.

A jednak – myślał, wpatrzony w gęstniejące potoki przechodniów – mimo całej umowności, ten właśnie świat jest najprawdziwszy, realny; w nim przecież żyją miliony składające się na ludzkość. Jeśli nawet istnieją inne miejsca, ekskluzywne enklawy rozumu, to czymże są wobec tych tłocznych lunaparków, gdzie toczy się prawdziwe życie całej prawie ludzkości?

Człowiek dorosły, wracający do krainy dzieciństwa, nie potrafi już bawić się beztrosko zabawkami, które niegdyś były tak wspaniałe. Nie umie już nie dostrzegać, że piękne ongiś pałace zbudowane są z kiepsko pomalowanej dykty, a ze starej lalki sypią się trociny.

Sneer zdawał sobie z tego sprawę i było mu smutno, gdy sięgał do kieszeni po wizytówkę i kładł palce na klawiaturze telefonu.

Dlaczego się zgadzam? Co mnie do tego zmusza? – zastanawiał się, i w tej samej chwili wzrok jego padł na miedzianą bransoletę.

W jego podświadomości błysnęła na ułamek sekundy nieuchwytna sekwencja skojarzeń, której nie umiałby świadomie, krok po kroku odtworzyć, lecz po chwili znał już odpowiedź:

Ona tego chciała. Spodziewa się tego po mnie. Tego, i czegoś jeszcze, niewiadomego, czego dowiem się we właściwym czasie.

Szybkimi ruchami palców wybrał numer wydrukowany na wizytówce.

*

Dyżur, rozpoczynający się o trzeciej po południu, był stosunkowo najmniej nieprzyjemny. Oczywiście, rola portiera w Instytucie Kluczowym nie była niczym zabawnym. Sneer odczuwał to coraz dotkliwiej. Teraz, po kilku tygodniach pracy, zaczynało go to nużyć.

Na popołudniowej zmianie można było wytrzymać. Dumni z siebie naukowcy, patrzący z lekceważeniem i źle ukrywaną pogardą na przygłupiego w ich mniemaniu czwartaka, opuszczali gmach o trzeciej. Można było spokojnie zabrać się do wypełniania zwykłych obowiązków.

Sneer wiedział z praktyki, że nie wolno dopuszczać do powstawania zaległości, bo później trzeba by mozolnie przekopywać złoża nagromadzonych bzdur, produkowanych nieustannie przez tych nadętych, pewnych siebie półgłówków.

Instrukcje, jakie otrzymał przed objęciem stanowiska, zdumiały Sneera niezmiernie. Oswojony już z myślą o fikcyjności działań większości pracujących w Argolandzie, wciąż jeszcze tkwił w przekonaniu o autentycznie doniosłej roli uczonych, zwłaszcza zerowej klasy, na których – jak mniemał – opiera się cała cywilizacja współczesnego świata.

Ze swego lifterskiego doświadczenia wiedział, że wielu z nich nie dorasta intelektualnie do posiadanej klasy, lecz sądził, iż przynajmniej ci najwyżej postawieni w naukowej hierarchii – to ludzie autentycznie mądrzy i pożyteczni.

Wystarczyło kilka tygodni obserwacji, prowadzonej jak gdyby z ukrycia – bo z pozycji czwartaka, na którego nie zwracano uwagi – by przekonanie to ustąpiło miejsca pewności czegoś wręcz przeciwnego: zdolności, wiedza i wyniki pracy zdawały się być w odwrotnej proporcji do wysokości piastowanych funkcji. Tak więc, cały bez wyjątków Argoland, od góry do dołu, wyglądał na jakąś purnonsensową komedię, opartą na dziwnych regułach umowności: wszyscy udają wiarę w doniosłość własnej roli społecznej, skrzętnie przy tym ukrywając przed otoczeniem fakt niedorastania do tej roli. Równocześnie zaś wszyscy zdają sobie sprawę z udawania innych.

Przed kim więc, u licha, grana jest ta komedia? – dumał Sneer, tkwiąc godzinami za swym stolikiem portiera podczas nudnych dziennych dyżurów. – Przecież ci „prawdziwi" zerowcy, którzy mnie tu posadzili, najlepiej orientują się w ogólnej sytuacji. Nie oni więc są widzami tego przedstawienia.

Na polecenie swych mocodawców, podczas popołudniowych dyżurów Sneer krążył po pustym gmachu, zaopatrzony w uniwersalny Klucz, otwierający wszystkie drzwi i przeglądał materiały stanowiące wyniki prac naukowych Instytutu. Bez większego trudu mógł zauważyć ich żałosną nieporadność, wtórność, fikcyjność nawet. „Naukowe" opracowania były rozdęte wodnistym wielosłowiem, pseudonaukowym bełkotem, fabrykowanym jakby w nadziei, że nikt kompetentny nie zajrzy nigdy do opasłych tomów dokumentacji, zalegających regały. Podobnie było z pracami eksperymentalnymi. Fałszowanie i naciąganie wyników stało się normalną praktyką, a wszystko razem było na ogół pozbawione wartości naukowej i poznawczego znaczenia.

Węzłowym problemem, wokół którego obracały się wszystkie prace badawcze, było zagadnienie Klucza – tego precyzyjnego urządzenia, które miał każdy obywatel Argolandu i innych aglomeracji na całym świecie. Klucz jest przyrządem niezmiernie skomplikowanym. W gruncie rzeczy jest to miniaturowy komputer, współpracujący z wszelkiego typu automatami, mającymi zastosowanie we wszystkich dziedzinach życia współczesnego człowieka. Jest jego portfelem, paszportem i certyfikatem osobistym, zastępuje wszystkie dawne zaświadczenia, dokumenty, czeki i inne papierki. Jest pośrednim elementem, włączającym każdego człowieka w Centralny System Komputerowy, regulujący życie społeczne. Współpraca tych tak odmiennych w swej naturze układów wymaga pewnej standaryzacji jednego z nich. Klucz jest jak gdyby „transformatorem", dopasowującym naturalny – a więc niedoskonały i zindywidualizowany – wytwór ewolucji biologicznej, jakim jest ludzka istota, do precyzyjnego tworu cybernetyki.

Ta doniosła rola Klucza w życiu nowoczesnego społeczeństwa wymaga – tak wydawało się dotąd Sneerowi – nieustannego doskonalenia tego urządzenia, w celu rozszerzenia jego możliwości, zapobiegania nadużyciom, wzbogacania jego funkcji. Rozpoczynając pracę w Instytucie Kluczowym, Sneer był przekonany, że tymi właśnie zagadnieniami zajmują się uczeni pracownicy tej placówki. Sądził, że udoskonalają oni mikroukłady, konstruują wymyślne czujniki i blokady, wymyślają nowe zastosowania dla Klucza.

Ku swemu zdumieniu, bardzo prędko przekonał się, że nawet najwyżej postawieni w instytutowej hierarchii zerowcy, firmujący swymi nazwiskami większość naukowych prac Instytutu, mają zaledwie znikome pojęcie o całości zagadnienia. Sprawiali wrażenie, że nie znają nawet ideowego schematu połączeń poszczególnych elementów Klucza!

Praca uczonych polegała właśnie na rozszyfrowywaniu poszczególnych elementów składających się na Klucz, na badaniu i wykrywaniu zasad jego działania, na wynajdywaniu tkwiących w nim, a nie wykorzystanych jeszcze możliwości!

To było zdumiewające. Klucz był obiektem badań, tak jak ongiś była nim dla biologów struktura komórki, a potem cząsteczki białka; jak dla neurologów – budowa i działanie ludzkiego mózgu. Klucz był – jak gdyby – tworem danym obiektywnie, skonstruowanym przez kogoś innego, bliżej nie określonego, kto w dodatku zapomniał dostarczyć odpowiedniej kompletnej dokumentacji swego wyrobu.

Badania prowadzone w Instytucie przypominały przy tym badawczą działalność dziecka, które przy użyciu młotka i obcęgów zgłębia tajniki zegara kwarcowego. Wyniki tych badań były adekwatne do metod i możliwości badaczy.

Gdy po paru dniach pracy Sneer podzielił się swymi spostrzeżeniami z Barnem, funkcjonariuszem Rady Nadzorczej, który zwerbował go do tej roboty, ów uśmiechnął się z zadowoleniem i powiedział: