Jedynym sposobem logicznego wyjaśnienia podobnej sytuacji byłoby założenie, że cała ludzkość z jakieś przyczyny uległa nagłej lub stopniowej degeneracji umysłowej, a jedynie ci, którzy pozostali jako tako normalni, starają się teraz utrzymać porządek, sterując biednymi, przygłupimi bliźnimi za pomocą wymyślnej kombinacji automatyki i pozorów, pozwalających nie dopuścić strasznej prawdy do powszechnej świadomości.
To też była jedna z apokaliptycznych wizji „odkrytych" już dawno przez autorów scenariuszy filmowej fantastyki. Umysł Sneera wzdragał się przed przyjęciem tak tragicznego wyjaśnienia losów ludzkości, aczkolwiek miało ono wszelkie pozory prawdopodobieństwa. Ileż bowiem niezbadanych czynników związanych z nowymi technologiami – agro-chemią, farmakologią, działaniem promieniowań i dziesiątkami innych dziedzin działalności człowieka na Ziemi – mogło podstępnie, w nieprzewidziany sposób wpłynąć na rozwój – nie tylko fizyczny, lecz i umysłowy – następujących po sobie pokoleń.
Idiota, z natury rzeczy, nie jest w stanie ocenić stopnia swojego własnego zidiocenia, nawet przez porównanie z innymi, normalnymi ludźmi.
A cóż dopiero, kiedy wszyscy nagle zaczynają idiocieć! – pomyślał Sneer z niepokojem. – Jeśli to właśnie stało się z ludzkością przez ostatnie dziesiątki lat, powinienem pocieszyć się chociaż tym, że należę do elity. Przecież zaproponowano mi współpracę z ludźmi, którzy, jak należy sądzić, czują się wśród tego wszystkiego najmądrzejsi. Przy czym cieszyć się powinienem z zachowaniem pewnego umiaru. Jak wśród ślepców królem jest jednooki, tak wśród idiotów mędrcem może być debil.
Roześmiał się z tego konceptu, a po trosze również ze swych hipotez, lecz był już teraz pewien, że nie może zignorować oferty Rady. To był jedyny sposób popatrzenia z zewnątrz na tę „klatkę", na Argoland i jego mieszkańców. To byłaby okazja spojrzenia na całość spraw aglomeracji, ogarnięcia wzrokiem dziejących się w niej procesów – tak, jak widzi się jej rozległość i strukturę urbanistyczną ze sto dwudziestego szóstego piętra Baszty.
Sneer obszedł galerię widokową, ogarniając wzrokiem mrowie świateł na południe, zachód i północ od centrum. Wschodnią część galerii pozostawił, jak zwykle, na koniec, bo było to zupełnie szczególne, osobne przeżycie po obejrzeniu nocnej panoramy aglomeracji. Spojrzawszy na wschód, doznawało się niezwykłego, oszałamiającego wrażenia: porażony jeszcze orgią światła, ściągany ku ziemi niepokojącym, fascynującym mrowieniem się świetlistego molocha rozpłaszczonego na trzech czwartych obszaru dostępnego oczom, wzrok natrafiał nagle na nieskończoną, czarną, milczącą pustkę, odciętą od realnego świata – jak ostrą, srebrzystą klingą – oświetloną jasno linią bulwaru. Oczy same biegły ku górze w poszukiwaniu jakiegoś oparcia w tej czarnej, milczącej otchłani. Czuło się prawie, jak stopy tracą kontakt z twardym betonem posadzki, a ciało lewituje w przestrzeń, nie ściągane ku ziemi żadnym śladem jej istnienia.
Dopiero po chwili wzrok przywykał do ciemności, a gwiazdy występowały z czarnego tła jak małe, srebrne ostrza, skierowane w patrzącego. Dołem – też czarna, lecz bez tych srebrzystych punkcików, szerokim pasem rozciągała się spokojna toń jeziora Tibigan. Tylko tam, na ciemnym niebie nad jeziorem, można było tak wyraźnie zobaczyć gwiazdy. Nad miastem głuszyła je łuna świateł, nad jeziorem królowały niepodzielnie, przedłużając w nieskończoność ten świat, z trzech pozostałych stron płaski i kończący się kręgiem horyzontu.
Świat liczy sobie czterdzieści kilometrów w każdą stronę, z wyjątkiem tej jednej – pomyślał Sneer, patrząc w niebo nad Tibigan.
Przypomniała mu się rozmowa z Alicją i piosenka, o której wspominała – właśnie o gwiazdach nad Tibigan. Bezwiednie końcami palców lewej dłoni dotknął miedzianej bransolety.
Gdzie jesteś, Alicjo? – westchnęło w nim coś, poza jego wolą.
Do „Baszty" zaniosły go same nogi, znalazł się tu siłą długoletniego nawyku. Teraz, około północy, w restauracji na sto dwudziestym piątym można było spotkać całą elitę argolandzkiego „podziemia zawodowego" – najznakomitszych lifterów, kluczników, paserów i innych „żółtych ptaków", którzy mogli pozwolić sobie na codzienne przesiadywanie do późnych godzin nocnych w tym drogim lokalu, dostępnym dla posiadaczy żółtych punktów. Gdyby policja zechciała naprawdę oczyścić miasto z grubego kalibru kanciarzy, wystarczyłoby zarzucić sieć w tym i paru podobnych nocnych lokalach. Połów byłby pewny i obfity. Być może, w sieć zaplątałby się jakiś uczciwie pracujący obywatel, lecz można by go było bez trudu odróżnić po klasie. Pozostali, należący do klas rezerwowych, nie wstawali przed siódmą rano, by udać się do zajęć, w większości polegających na markowaniu pożytecznej pracy.
Nielegalni fachowcy nie udawali, że pracują. Oni pracowali naprawdę – od południa do północy, przez cały czas myśląc i działając, ryzykując i czujnie omijając pułapki. Tylko bowiem oni – przez zawistnych współobywateli zwani pasożytami – byli w istocie jedynym bezspornie niezbędnym składnikiem społeczeństwa Argolandu, jego florą bakteryjną, ułatwiającą przebieg procesów społeczno-ekonomicznych, smarem umożliwiającym funkcjonowanie tego wymyślonego, sztucznego systemu, który bez nich zgrzytałby o wiele głośniej i zacinałby się katastrofalnie.
Właśnie ta ich zbawienna rola – nie przewidywana przy projektowaniu modelu społecznego, lecz stanowiąca jego wtórny wytwór – sprawiała, że władze przymykały oko na działalność podziemia zawodowego. Po prostu uzupełniali braki i tuszowali błędy modelu, który miał być w założeniach bezbłędny. Oczyszczenie Argolandu z fachowców w rodzaju Sneera obnażyłoby wszystkie te błędy, a tego na pewno nikt nie pragnął.
Każdy obywatel Argolandu intuicyjnie odróżniał fachowców od pospolitych przestępców. Wampir, wyciskacz, hiena czy zdzierca zyskiwali jednoznaczne potępienie. Natomiast takiego na przykład kameleona akceptował bez moralnego sprzeciwu każdy, najbardziej nawet praworządny obywatel, zwłaszcza wówczas, gdy był zmuszony zdobyć trochę żółtych punktów w zamian za swoje uczciwie uzyskane zielone. Podobnie akceptowano liftera, choć nikt z klientów raczej nie przyznawał się do korzystania z jego usług.
Do podobnych konkluzji Sneer dochodził już wielokrotnie, lecz dopiero teraz wszystko to zaczynało mu się układać w spójną całość.
Stojąc w wejściu do sali restauracyjnej, dokąd zszedł z galerii widokowej, patrzył z pewną wyższością na całą tę menażerię, wśród której odnajdywał twarze kolegów z branży, stałych bywalców, w towarzystwie zawsze kręcących się tutaj młodych dziewczyn nieokreślonej klasy i dość jednoznacznej profesji.
Jak mogłem przez tyle lat zadowalać się tak nędzną egzystencją! – mówił do siebie z pozycji człowieka, który osiągnął wyższy stopień świadomości niż ta cała zgraja, sprzedająca swoje umysły podobnie, jak kręcące się tu dziewczyny sprzedają swe wdzięki.
Propozycja otrzymana od Rady Aglomeracji nobilitowała go w jego własnych oczach. Uwierzył jeszcze bardziej w swoje możliwości, w wartość swego umysłu i poczuł coś w rodzaju szacunku dla samego siebie. Wprawdzie w swych rozważaniach nie ustalił ostatecznie, czy rolę Rady należy ocenić pozytywnie czy negatywnie, lecz o tym można było przekonać się dopiero po dopuszczeniu go do konfidencji przez tę najwyższą władzę aglomeracji.
Wśród zmieszanych odgłosów rozmów wybijał się czyjś znajomy głos, pokrzykujący w końcu sali. Sneer spojrzał w tamtą stronę.
– Cholera! – zaklął pod nosem. – Znowu ten Pron.
Mały lifciarz kroczył przez środek sali, rozprawiając z dwoma mężczyznami, którzy szli po jego obu stronach. Był lekko podpity, lecz dobrze trzymał się na nogach.
Ma zdrowie ten facet – pomyślał Sneer. – Od samego rana urzęduje po knajpach. Skąd u niego tyle żółtych? Musiał zrobić jakiś nieczysty interes.
Próbował zniknąć z pola widzenia Prona, lecz bystre, wyłupiaste oczka wyśledziły go od razu.
Pożegnał kolegów i przypiął się do Sneera, który – by się nie dać naciągnąć na dłuższe nocne eskapady – oświadczył, że właśnie wraca do hotelu.
– To znakomicie! – ucieszył się Pron. – Pójdziemy razem, jeśli nie masz nic przeciw temu.
Sneer nie zdołał wymyślić na poczekaniu żadnej obiekcji, zjechali więc na dół i ruszyli ulicą w stronę hotelu.
– Nie widziałeś tej dziewczyny? – zagadnął Sneer.
– Nie, ale pewnie pokaże się znowu w „Kosmosie". To jedna z tamtejszych.
Sneer milczał przez następne kilka minut. Skręcili właśnie w jedną z wąskich, bocznych uliczek, skracając sobie drogę do hotelu. Ulice były wyludnione, czasem tylko spotykało się jakiegoś spóźnionego przechodnia. Aż trudno uwierzyć, że w śródmieściu tak ludnej aglomeracji prawie nikt nie chodzi po ulicach po pnółnocy.
Z tyłu zadudniły czyjeś, ciężkie kroki. Sneer obejrzał się. Doganiało ich dwóch wysokich, barczystych mężczyzn. Poza tym ulica była pusta.
Kroki zbliżały się. Sneer dostrzegł długie cienie po dwóch stronach chodnika, jakby nadchodzący chcieli wyprzedzić ich z dwóch stron. Niejasne poczucie zagrożenia przyszło o moment za późno. Poczuł, że ciężka łapa obejmuje go od tyłu, grube przedramię unieruchomiło jego brodę.
– Spokój – powiedział napastnik. – Nie o ciebie chodzi, ale jak się ruszysz, skręcę kark!
Sneer znieruchomiał. Kątem oka widział, jak drugi drab, unieruchomiwszy jedną ręką szamocącego się Prona, drugą zakrywa mu usta, wlokąc go równocześnie w stronę pobliskiej bramy starej kamienicy. Sneer wiedział, że nie poradzi sobie z napastnikiem, trzymającym go w żelaznym uścisku silnego ramienia. Nie był wprawiony w walce wręcz, preferował raczej intelektualne niż bokserskie pojedynki, lecz – właśnie dlatego – starał się zawsze utrzymać swe nogi w stanie zapewniającym możliwość błyskawicznej ucieczki.
Gdyby się wyrwać – pomyślał, obserwując układ palców trzymającej go ręki.
Prawą dłoń miał wolną. Przeciwnik ufał sile swego przedramienia i precyzji chwytu, którym unieruchomił lewą rękę Sneera.
Drugiemu napastnikowi udało się bez większego trudu zawlec wierzgającego Prona w czeluść ciemnej bramy. Sneer czuł, że musi coś zrobić nie tyle ze specjalnej sympatii dla Prona, co z poczucia sprawiedliwości. Zawsze uważał, że użycie brutalnej siły wobec człowieka, którego jedyną bronią jest głowa na karku, stanowi świństwo, które powinno być karane co najmniej śmiercią, w miarę możności poprzedzoną torturami. Ilekroć ktokolwiek, wykorzystując fizyczną przewagę, pozwolił sobie użyć wobec niego siły, Sneer – nie dysponując innymi środkami – w wyobraźni dokonywał na winnym wymyślnej egzekucji. To pozwalało mu łatwiej przełknąć gorycz bezsilności wobec przemocy i przejść do porządku dziennego nad upokorzeniem. Wielokrotnie obiecywał sobie, że zamiast elektronicznych pigułek, wymyśli kiedyś cudowną, bezszmerową i niezawodną broń, która posłuży mu do ukarania wszystkich, którzy kiedykolwiek ośmielili się go tknąć. Niekiedy jednakże nie wytrzymywał napięcia i reagował irracjonalnie, bez samokontroli, szczególnie w przypadkach rażącego draństwa.