Klinika Lebensteinów
W połowie grudnia, okrężną drogą, przez panią Stein, i którą w jej mieszkaniu na Klonowej odwiedził duński marynarz ze statku zacumowanego w Gdyni, Hanemann otrzymał list od asystenta Retza. Bardzo się tym zdziwił, bo sądził, że Retz już nie żyje. Retz tymczasem pisał z Hanoweru, że zatrzymał się u krewnych w Bremie i zamierza tam rozpocząć praktykę lekarską. Ale główna część listu poświęcona była sprawom dawnym.
„Co do «Bernhoffa» (bo o tym chciałbym Panu przede wszystkim opowiedzieć) – pisał Retz – to kotwicę podniesiono parę minut przed północą. Na pokładzie żandarmeria oświetlała wejścia fioletowymi latarkami, trudno było od razu znaleźć przyzwoite miejsce do spania, zresztą część ładowni zajęli kadeci ze szkoły obsługi łodzi podwodnych i mechanicy z warsztatów Schichaua, trochę więc błądziłem potykając się o nogi ludzi leżących w półmroku. Na szczęście miałem ze sobą tylko małą walizkę z instrumentami medycznymi i czerwony pled, którym obdarowała mnie moja gospodyni, pani Wirth; mieszkałem u niej – jak Pan pamięta – do ostatnich dni stycznia. Zimno ciągnęło od blaszanej podłogi straszne, dobrze, że włożyłem buty na futerku (również dar pani Wirth – na zawsze zachowam wdzięczność dla tej mądrej kobiety, która w dniu mojego wyjazdu z Danzig przypomniała sobie o obuwiu zmarłego męża, radcy Edwarda Wirtha; zapewne pamięta Pan tego wysokiego mężczyznę, pracującego w kancelarii Hersena). Potem zapalono żarówki zawieszone pod sufitem ładowni i wszyscy zaczęli się nawoływać. Na podłodze zasłanej grubymi kocami i kołdrami drzemały czy spały całe rodziny. Był to widok prawdziwie przygnębiający, chociaż nie słyszało się skarg czy złorzeczeń…
Potem ktoś krzyknął z drugiego końca ładowni: «Panie Retz, niechże pan tu do nas pozwoli». Gdy odwróciłem się, zobaczyłem Else Walmann. Razem z córkami siedziała na drewnianej skrzyni, obok Alfred Walmann rozkładał na podłodze posłanie dla dziewczynek. Zdziwiłem się, że mnie pamiętają, bo przecież widzieli mnie tylko parę razy, kiedy zajeżdżałem po Pana na Lessingstrasse, ale – niech mi Pan wierzy – są takie chwile, kiedy każdy dowód pamięci wydaje się żywym odruchem serca.
Spałem bez żadnych kłopotów, wciąż nie wiem, jak to było możliwe. Rano, gdy koło siódmej kadeci zaczęli rozlewać gorącą kawę do kubków i butelek, zwinąłem pled i wtedy Pani Walmann zapytała, czy nie wiem czegoś o Panu. Miała jak najgorsze przeczucia, bo kiedy odpływali holownikiem z przystani, widziała, że na placu przed magazynem wybuchło kilka pocisków. «Tam musiało zginąć bardzo dużo ludzi. Pan Hanemann szedł do nas, ale potem…» Mówiła o Panu tak, jakby już uważała Pana za zmarłego. «Gdy dopłynęliśmy do „Bernhoffa”, obejrzałam się i aż mi serce zamarło, bo tam, na brzegu, był jeden wielki ogień między domami…»
Koło pierwszej wyszedłem z Walmannem na pokład, chociaż pani Elsa wolała, byśmy nie ruszali się z miejsca, bo przecież nic straszniejszego, jak się teraz pogubić. Było bardzo zimno, «Bernhoff» płynął przez gęstą mgłę, mróz, wszędzie sople na rurach i poręczach, relingi oblodzone. W dole, przy burcie «Bernhoffa» czyjeś wołania, płacz, zobaczyliśmy dużą barkę, w której roiło się od krzyczących ludzi. Z pokładu «Bernhoffa» rzucono drabinkę sznurową, nikt się jednak nie kwapił do wchodzenia. Czyż mogło być zresztą inaczej? Tyle kobiet z dziećmi, wszyscy bali się, że spadną do wody, marynarze musieli przy pomocy bomu wciągać na górę całe rodziny jak worki z pszenicą. Skulone z zimna dzieci nie chciały wchodzić na kołyszący się pomost, wsadzano je tam siłą. Bardzo krzyczały”.
Retz przewidywał, że „Bernhoff” będzie płynąć co najwyżej trzy – cztery dni, nawet jeśli obierze kurs zygzakowaty, by uniknąć spotkania z łodziami podwodnymi, płynęli przecież – jak sądził – do Hamburga, więc nie powinno to potrwać dłużej. Kiedy wrócił z Walmannem do ładowni, owinął się pledem i usiadł na skrzyni. Pozostawało tylko drzemanie. Ludzie leżeli na kołdrach, brezentowych płachtach, platformach z desek przykryci płaszczami, kocami, futrami. Niektórzy podparci na łokciu nerwowo wsłuchiwali się w dudnienie motorów. Bano się ataku torped. Retz chwilami przypominał sobie, jak na wakacjach w dwudziestym dziewiątym topił się koło Brösen i wtedy zimne dreszcze chodziły mu po plecach. Pamiętał, co stało się z „Gustloffem” i „Steubenem”.
Gdy rozmieszczono uciekinierów z barki na dolnym po-; kładzie, w ładowni zrobiło się tłoczniej. Pani Walmann poszła; na pomost rufowy, by zobaczyć czy nie ma tam więcej miejsca, ', ale było tam tak samo jak na śródokręciu. W korytarzu spotkała Liselotte Peltz. Ucieszyły się z tego spotkania. Chciała, by Liselotte dołączyła do nich, ale natrafiła na dziwny opór. Wracając,; zobaczyła jak pani Peltz, wtulona w rude futerko, łapczywie gryzie brunatną kromkę, ukrywając to przed wszystkimi.
Dziewczynki były spokojne, dopiero koło drugiej zaczęły; grymasić. Skarciła je, ale nie na wiele to się zdało. Rozwiązała ' płócienny ręcznik z chlebem, obrała jaja na twardo. Pan Walmann, chcąc je rozchmurzyć, cichutko zagwizdał przez zęby ' śmieszną piosenkę o Heidelore. Pani Elsa wyjęła jabłko, powolutku je obrała i podzieliła na cztery części.
Pan Walmann zapytał, czy Retz wie, jak daleko doszli już Rosjanie, ale Retz dokładnie tego nie wiedział. Chyba są już pod Köslin, a może nawet dalej. „I co pan będzie teraz robił?” „Ja?” – Retz trochę się zdziwił, bo od wczoraj miał takie wrażenie, jakby przenosił swoje ciało z miejsca na miejsce niczym bagaż. To rozdwojenie było chwilami bardzo przyjemne, bo wszystko – siebie i innych – widział jak zza szyby. Ale teraz musiał coś odpowiedzieć. „Co będę robił? Lekarzy zawsze brakuje”. Pan Walmann przyznał mu rację. Potem zamyślił się. „Ciekawe, czy jak człowiek umiera, potrafi sobie przypomnieć smak tytoniu? Jak pan myśli?” Retz pogrzebał w kieszeniach, ale nie znalazł suszonych śliwek, które wczoraj rano wetknęła mu pani Wirth.
Płynęli we mgle, a jednak koło trzeciej z białych oparów wynurzył się mały samolot i ostrzelał pokład. Wołano lekarza, więc Retz ze swoją walizeczką poszedł na dziób, gdzie znajdowały się pomieszczenia lazaretu. Rwano prześcieradła, by tamować krew. W ładowni wszyscy mówili o łodziach podwodnych. Ludzie wstawali z posłań i nerwowo chodzili między tobołami i skrzyniami. O pół do czwartej okręt zadrżał. We mgle przeleciały cztery cienie i po obu stronach kadłuba wzniosło się kilka słupów wody. Retz nie przerywał pracy. Przewiązywał bandażami czyjeś przestrzelone płuca. Po piątym czy szóstym wybuchu okręt znów zadrżał, podłoga przechyliła się, niklowane narzędzia zjechały ze stołu na podłogę, ranni zaczęli krzyczeć, zabrzęczał dzwonek alarmowy. Retz nie wiedział, co zrobić, bo sanitariusze wybiegli na pokład, poczuł zapach palącej się nafty, zdołał zawrócić kilku, podłoga znów się przechyliła. Wezwał żołnierza z karabinem, ale uciekinierzy z pierwszej ładowni odepchnęli go pod ścianę. Dopiero gdy żołnierz wystrzelił w powietrze, udało się umieścić w łodzi paru rannych. Skrzypnęły sznury, szalupa została opuszczona na wodę.
Kadłub „Bernhoffa” przechylał się coraz bardziej na prawą burtę. Retz patrzył z szalupy na nadbudówkę śródokręcia, z której zaczęły wydobywać się chmury brudnożółtego dymu. Po chwili, na rufie przesłoniętej smugami ciemnego ognia, dostrzegł Walmannów. Pan Walmann próbował dostać się do łodzi ratunkowej zawieszonej na bomie za drugą ładownią, ale płomienie zagrodziły mu drogę. Pani Walmann stała wśród krzyczących kobiet, przyciskając do siebie obie dziewczynki. Potem okręt przestał się przechylać. Czarny kadłub zamarł jak skała pochylona nad jeziorem, ludzie jednak wciąż cofali się przed płomieniami w stronę relingów, bo powietrze nad pokładem aż falowało od gorąca. Kiedy ogień ogarnął prawie całą nadbudówkę rufową, kilku mężczyzn skoczyło do wody. Dziewczynki objęły mocno matkę. Pan Walmann najpierw oderwał od niej Marię i zepchnął z pokładu. Potem to samo zrobił z Ewą. Uderzyły w wodę i już się nie wynurzyły. Wtedy Pani Walmann zaczęła krzyczeć, ale Retz ujrzał tylko jej otwarte usta, bo krzyk utonął w wyciu rannych. Halmann ściągnął ją do relingu, chwyciła się poręczy, nie mógł oderwać jej rąk, szarpnął, upadli, potem popchnął ją, koziołkując W powietrzu ciężko uderzyła w wodę i już nie wypłynęła. Skoczył za nią, ale nie mógł dopłynąć do miejsca, gdzie zniknęła pod wodą, bo wszędzie rozlały się plamy płonącej nafty. Ludzie, których dotknął płomień, rzucali się jak poparzone ryby. Walmann dopłynął do szalupy, wołał coś do Retza, chwycił za burtę, ale marynarz odpychał wiosłem wszystkich, którzy chcieli dostać się na łódź pełną rannych. Tak go Retz zapamiętał: skrzywiona twarz uderzona wiosłem…
Czytając list Retza, Hanemann doznawał dziwnych uczuć. Bardzo go zdziwiło to, że tam, wtedy, tamtej nocy na „Bernhoffie”, ktoś o nim mówił i myślał, choć przecież nie było w tym niczego niezwykłego. Przez moment poczuł się winny, że nie popłynął razem z nimi. Wyrzucał sobie, że przecież mógł ich zatrzymać na przystani; gdyby to zrobił, nie stało by się przecież to, co się stało. Ale zaraz tylko pokręcił głową: cóż za głupstwa, któż mógł wiedzieć, że wszystko tak się skończy. Przecież to właśnie oni mieli większe szansę niż ci, którzy zostali. W końcu tysiącom udało się dotrzeć do Hamburga, Bremy, Rostocku, Wilhelmshaven. Przez mgnienie wyobraził sobie dno morza: na szarym piasku, gdzieś pod Bornholmem, ślad dziecięcej dłoni, ptasi odcisk, kilka kostek ułożonych promieniście… Ewa, Maria… Ale w tym rozżaleniu było coś jeszcze, co dotknęło serca niedobrym, rozgrzewającym muśnięciem. Litość? Serce ogarnęła fala chłodnego rozdrażnienia. Patrzył na list Retza, nie pojmując swoich uczuć. Chciał współczuć, chciał oskarżać siebie, chciał jakoś zmazać swoją winę. Lecz jeśli oni – pomyślał nagle – postąpili dużo mądrzej niż on – płynąc wtedy nocą na ten niewidoczny w ciemności okręt?
Parę tygodni zwlekał z odpowiedzią na list Retza. Dopiero na początku lutego napisał kilka uprzejmych słów, ale nie chciał zbyt wiele pisać o sobie, więc list właściwie składał się z samych pytań. Latem nadeszła odpowiedź. Pani Hildegarde Müller, asystentka profesora Jurgena T. Wolffa, w krótkim liście donosiła, że doktor Martin Retz zmarł w marcu na raka płuc w bremeńskiej klinice Lebensteinów. Bardzo cierpiał, lecz ból znosił mężnie, czym zaskarbił sobie wdzięczną pamięć personelu medycznego z oddziału III C.