Czarne świerki
Wieczorami Hanemann porządkował czasem papiery i zmieniał układ książek na półkach, lecz szybko go to nużyło. Siadał wtedy w fotelu niedaleko okna, otwierał książkę, która znalazła się akurat pod ręką i starał się czytać. Ale nie zawsze się to udawało. Może rozpraszały go głosy dobiegające z ogrodu, może szelest wiatru czy postukiwanie blaszanego koguta, obracającego się na wieżyczce domu Bierensteinów, w każdym razie myśl błądząca po stronach poczynała wędrować swoimi drogami.
Ach nie, nie były to sentymentalne powroty do ludzi i miejsc, które obdarzał dawniej sympatią czy nawet miłością. Kiedyś, przed lary, w jakiejś chwili zniecierpliwienia, matka powiedziała: „Ty chyba nie masz serca”; bardzo go to wtedy dotknęło, bo wyczuł, że te słowa, może wypowiedziane bez żadnej bolesnej intencji, dosięgły w nim czegoś, przed czym się bronił, a co w utajeniu nadawało barwę jego życiu. Teraz, gdy siadał tak przy oknie, a słońce schodziło już na szczyty sosen i czarnych świerków, czuł się tak, jakby w piersiach otwierała się chłodna pustka, lecz w tym uczuciu, które budziło mglistą pamięć obrazu matki, wypominającej mu nieczułość, było coś dobrego, przynoszącego ulgę, czemu poddawał się bez sprzeciwu, z dziwną dla siebie samego obojętnością. Tak jakby śnił – chociaż miał oczy otwarte. Nieobecność ludzi, cisza, dogasanie dnia – w stygnącym świetle wieczoru czuł się naprawdę blisko świata i nawet tchnienie powietrza, łagodnie napływające z ogrodu, zdawało się dotykalne; skóra – choć wiedział, że to przecież niemożliwe – wyczuwala nie tvlko chłodnieisze powiewy od okna, lecz i sam ruch jasnej przezroczystości, w której kołowały świetliste drobinki kurzu.
Nieobecność ludzi? To raczej właśnie ich oddalona nienatarczywa obecność – głosy dobiegające zza okna, zmieszane ze światłem prószącym przez liście brzozy – nadawała samotności dobrą barwę. I nie musiały to być wcale głosy radości. Nie, najlepiej właśnie, gdy dźwięki zza okna nie zlewały się w południowy szum miasta, lecz dogasały w różowiejącym słońcu i pośród szelestu drzew i stukania czyichś kroków na płytach chodnika rozbrzmiewał kobiecy głos – mądry kobiecy głos (nie szło wcale o nadzwyczajność słów, te zwykle były błahe) – dźwięczny głos, któremu z ogrodu odpowiadał głos chłopca, wołającego, ze przecież jeszcze nie czas wracać do domu, albo głos dziewczynki, która udawała płacz – bo jest jeszcze tak wcześnie i słońce – choć dotyka już koron lasu -świeci wciąż jasno nad Katedrą.
Za oknem cienie pogłębiały się, ruch w ogrodach po obu stronach ulicy Grottgera ustawał. Pan Wierzbołowski domykał za sobą furtkę, żelazo stukało o słupek, siatka płotu cichutko brzęczała, potem, gdy wchodził po betonowych schodkach do domu Bierensteinów, jego cień przepływał na białej zasłonce w oknie werandy, bo pani Janina, czekając na powrót męża z „Anglasu”, zapaliła juz lampę, chociaż chmury pociemniały dopiero nad Wrzeszczem a niebo nad parkiem nie utraciło jeszcze słonecznego blasku. Z okna na piętrze pani W., oparta łokciami na wyszywanej poduszeczce, patrzyła na dzieci, które wracały z łąki koło kościoła Cystersów, niosąc latawiec z szarego papieru i skrzyżowanych listewek – długi ogon ze sznurka ozdobiony kokardami z bibułki ciągnął się z szelestem po ziemi. W głębi ulicy, pod lipami, synowie pani S. rzucali żelaznym prętem po bruku, krzesząc niebieskawe iskry, lecz ten brzęk żelaza, uderzającego o granitowe i krzemienne głazy, nie drażnił teraz nikogo (inaczej byłoby w południe), bo nawet jeśli pan Dłuszniewski, podlewając lewkonie i georginie wielką blaszaną konwią, wołał raz po raz: „Dalibyście już spokój!”, to przecież wołał nie za głośno, bardziej dla przyzwoitości niż po to, by przerwać zabawę, która – tego można było być pewnym – w dzieciństwie sprawiała mu niemałą radość.
Chwilami jednak powracało tamto – i na miejscu pana Dłuszniewskiego, podlewającego kwiaty wielką blaszaną konwią, Hanemann widział Emmę Bierenstein w długiej marszczonej sukni, uczesaną jak Ruth Weyher w Tajemnicach duszy Pabsta, ścinającą cienkim srebrnym nożykiem jasne gladiole, a w oknie, z którego wyglądała teraz pani W., Rosę Schultz w beżowym turbanie, w bluzce z seledynowego batiku, niosącą na strych kosz świeżo upranej bielizny. Nie myślał o tym jednak z rozżaleniem. Czuł, ze właśnie obcość tych ludzi, mieszkających teraz w domach między linią tramwajową a bukowymi wzgórzami (bo jednak to była obcość), przemienia się w coś prawdziwie dobrego i łagodzi niepokój serca. Te chwile, gdy w ogrodach i na werandach zamierały gesty i słowa, gdy przystawano na ścieżce z przysłoniętymi dłonią oczami, patrząc w duże czerwone słońce nad lasem za Katedrą, te chwile, w których uciszała się żarłoczna potrzeba życia i pewność bezpiecznego snu łagodziła nienawiści – w takich chwilach wszystko się w nim układało niczym delikatne warstwy popiołu.
A potem, koło szóstej, gdy w głębi dzielnicy zaczynały bić dzwony Katedry, do których dołączały – zawsze trochę spóźnione – dzwony kościoła Cystersów i to odległe dzwonienie, gasnące w plątaninie gałęzi lip, grusz i jabłoni, tłumiło cichnącą już gadaninę ulicy – przed oczami stawały znów dawne miejsca, domy, pokoje, twarze, lecz serce nie odnajdywało juz niczego bliskiego w obrazach miasta, którego już nie ma – tak jakby pamięć tylko niedbale tasowała zbrązowiałe fotografie przed wrzuceniem ich w ogień. „Przecież tak nie można żyć” – nagle powracały słowa Anny. Ale teraz – inaczej niż dawniej – te słowa nie potrafiły go zranić. Bo właściwie dlaczego nie można tak żyć? Hanemann odkładał książkę, którą – otwartą – trzymał na kolanach i z przymkniętymi oczami, wsłuchany w szmer blaszkowatych liści brzozy, czując pod palcami szorstką zieleń płóciennej okładki, poddawał się tej grze obrazów przeszłości, oczyszczonej ze wszystkiego, co bolesne. Teraz, gdy plamki słonecznego światła i cienie gałązek coraz wolniej kołysały się na fasadzie domu Bierensteinów, nie tylko on, lecz i wszystko dokoła zamierało w sennym półżyciu, jakby wahając się, co wybrać: niespokojne pragnienia czy śmierć. I nawet – tak mu się zdawało – nawet serce zwalniało swoją uporczywą wędrówkę w głębi piersi. Dźwięki, szelesty, to, co piękne i obce, zamieszkiwało duszę tylko na mgnienie, bo pamięć, bez trudu uwalniając się od narzuconych – jak to odczuwał – drażniących obowiązków przechowywania tego, co widzialne i słyszalne, nie tłumiła czystości wrażeń. Czuł w sobie pustkę, ale nie była to pustka budząca lęk, lecz właśnie dobra pustka, kiedy nic nas nie odgradza od rzeczy.
I wtedy machinalnie, trochę spłoszony tą wolnością, sięgał po stojącą na biurku paterę z brązu ozdobioną dwoma delfinami (na podstawce czerniły się literki „1909 Palast Kaffee”), brał do rąk porcelanowe puzderko ze sceną ogrodową na wieczku, przestawiał spod lampy z napisem „Alsace-Lorraine” na drugi koniec stołu jasną figurkę pasterki z jagnięciem na ramionach, sprawdzał, czy da się zalepić pęknięcie w gipsowym rybaku z wielką łuskowatą rybą pod pachą. Te wszystkie pretensjonalne drobiazgi, które połyskiwały na półkach kredensu i na mahoniowej etażerce, wcale nie były dla niego okruchami dawnego miasta, do którego chciałby powrócić. Kiedyś drwił z nich, widząc jak matka w swoim salonie piętrzy błękitną i złoconą porcelanę, jak zaludnia oszklone półki orzechowej szafy rokokowym rojem chińskich tancerzy, Japonek z majoliki, Persów w zbrojach z laki, jak ustawia za szkłem piramidy filiżanek Rosenthala i Werffla. Nie chciało mu się nawet patrzeć na wdzięczenie się pasterek do baranków ze złotymi kędziorami, na natarczywe pozy samurajów z hebanu i dumne grymasy gipsowych rybaków, pyszniących się wielkimi dorszami ze złotą łuską.
Cały ten porcelanowo-majolikowy świat wydawał mu się śmieszny, zaborczy i pozbawiony sensu. Bo przecież matka – był tego pewien – piętrząc te puzderka, figurynki i żardynierki ze złotym i turkusowym brzeżkiem, chciała tylko oszołomić gości, którzy w swoich salonach mieli podobne bogactwo, więc to nie miało żadnego sensu. Ale teraz, o zmierzchu, gdy niebo nad wzgórzami stygło po upalnym dniu głęboką czerwienią, podobną do dalekiej łuny, te drobne formy odsłaniały przed nim jakąś dziecięcą odwagę, głupią odwagę nieprzyjmowania świata do wiadomości, odwagę, w której kryła się niezrozumiała siła lekceważenia mroku? Ciepła bezczelność nieliczenia się z potęgami? I kiedy brał do rąk te cacka z brązu, mosiądzu, majoliki, kości słoniowej, czuł jak wzbiera w nim niechęć do obrazów Noldego, Kokoschki, Kollwitz, chociaż kiedyś tak się zachwycał tym malarstwem konwulsyjnej czerwieni i trupiego fioletu. Bo czyż tamte rozdzierające obrazy, które oglądał w małych galeriach Berlina, nie mówiły nerwowym szyfrem swoich barw, że jest tylko ból, że niczego nie da się uniknąć, że nie ma litości i miłosierdzia?
Patrzył na bukowy las z czarnymi plamami sosen, na niebo, na którym smużyły się obłoki podobne do wierzbowego puchu – a wszystko to, zmienione w obojętną muzykę barw, przenikało do serca, łagodząc dawne lęki. Dusza broniła się przed obrazem całości. Każde wspomnienie rozleglejszego pejzażu było odpędzane niespokojnym drgnieniem. Oko chciało widzieć tylko przedmioty drobne, pojedyncze, osobne: mrówkę wspinającą się na abażur, ziarnko ryżu w szparze podłogi, klonowy listek o rdzawych brzegach przyklejony do szyby, gałązkę głogu wysuwającą się zza parapetu, kroplę rosy na pajęczynie w kącie okna.
Myśl broniła się przed obrazem całości, bo całość to były tamte obrazy, tamto pociemniałe morze, tamta przystań, wielkie chmury, długa plaża między Neufahrwasser a Zoppot, woda o barwie ołowiu, białe molo w Glettkau i piękny spacerowy statek z czarnym napisem na burcie…
A kiedy powracały tamte obrazy, serce odwracało się od gasnących świateł zmierzchu. Myśl schodziła w przeszłość, zstępowała wolno w ciemne krajobrazy, znów odwiedzała lasy w Schwarzwaldzie, którymi wtedy, przed laty, kiedy to się stało, błądził w zupełnej samotności, rozpaczy i bólu. Teraz, nie czując w piersiach nic, znów błądził pamięcią wśród tamtych ogromnych drzew podobnych do kolumn czarnej katedry. Czuł chłód kamiennych ścian, które – gdy szedł wzdłuż strumieni – otaczały go wilgotną ciemnością, sięgając nieba. Pamiętał dotknięcie mgły, gdy góry otworzyły się przed nim wielką doliną zasłaną potrzaskanymi drzewami, gdzie paprocie były głębokie jak zielone bagna, a na skale porośniętej ciemnym mchem wznosił się samotny krzyż. Powracał myślą na żółte urwiska Rugii, które – gdy stał na pochyłym zboczu sosnowego lasu – z trupim szelestem osuwały się w spienione brunatne morze. I kiedy tak zapadał się w te mroczne i pulsujące przypomnienia, przychodziło mu do głowy, że to, co się stało wtedy, stało się właśnie po to, by mógł zastygnąć w tym półżyciu, które obejmowało duszę i znieczulało ją na głos świata. Czuł, że można tak żyć. Chciał tak żyć i serce zalewała mu fala odrazy i wrogości. Nie bronił się przed tymi uczuciami. Tonął w nich jak w czarnej wodzie, zapamiętale, nienawistnie, chociaż nie wiedział, nad kim miałaby to być zemsta.