Teraz może trójkąt? Może mi się świat rozpadł na trójkątne komórki? Najpierw podzielił się na dwie półkule mózgowe, potem był mały obłęd, który jest kołem, a następnie uwolnienie, czyli rozpad na elementy. To prawda – świat mi się rozpadł, i to zdrowo. Ten fizyczny i ten emocjonalny. Może rozpad nie jest najlepszym słowem, bo kojarzy się z ruiną. Nastąpił taki podział na części, że można coś zacząć w zupełnie dowolnym momencie i skończyć w jakimś innym. I z tych elementów, tak dowolnie zaczętych i skończonych, jak w Kabarecie metafizycznym, można ułożyć sobie sposób myślenia i życia.

Nad czym więc pani teraz pracuje?

Nad sobą. Prócz tego piszę scenariusz, rzecz się dzieje w Polsce, teraz, współcześnie, i jest o tym, o czym wszystkie moje książki, a więc o umyśle.

Tak właśnie określiłaby pani tematykę swych książek?

Tak. One są myśleniem, a myśli wywodzą się z umysłu, a może z mózgu – jak hormony z gruczołów. Pracuję teraz nad scenariuszem: historia dwojga ludzi zawsze czymś owocuje – jeśli nie miłością ani obojętnością, to często szaleństwem.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Rozmawiała Aneta Górnicka-Boratyńska

„Polityka” 1994, nr 48

Gruboskórni i obrzezani

Czy tytuł pani najnowszej książki, Światowidz traktować jako grę słów i – jeżeli tak – jak należy go odczytywać: światły widz, światowy jasnowidz…? Kiedyś, w dawnych dobrych czasach, Słowianie mieli boga widzącego nie tylko z góry, ale też na wszystkie strony świata, nazywano go więc Światowidem. My widzimy świat i świat nas ogląda. Jesteśmy wystawieni na pokaz w tej światowej wiosce, gdzie są odpusty od wszystkiego i targi żywym towarem. Piszę o religiach – stąd gra słów, którą pani zauważyła. Proszę czytać, jak się podoba.

To ostatnie skojarzenie z jasnowidzem narzuca mi się w związku z refleksją, że w książkach pani – a więc osoby młodej – jest mnóstwo zdań twierdzących, niemal zapewniających, a tak mało znaków zapytania i wątpliwości.

Najwięcej znaków zapytania jest w podręcznikach dla dzieci i młodzieży, na przykład: „Jaś miał dwa jabłka. Zjadł jedno. Ile mu zostało?” Wszyscy znamy te najważniejsze pytania: „Jak? Dlaczego? Po co? Kiedy?” Próbuję więc na nie odpowiedzieć jak inni ludzie. Napisałam Poradnik do ludzi (dorosłych), zawierający być może mnóstwo subiektywnych twierdzeń, na tym polega literatura. Przecież dobra odpowiedź jest niczym innym, jak prowokacją do następnych pytań.

Podwójne łechtaczki i podobne „środki rażenia” – czy nie mają zbyt wielkiej siły, skoro gros czytelników nie jest w stanie przebrnąć przez nie dalej? I czy nie jest tak, że jedyny ich efekt to narzucające się pytanie: czy Manuela Gretkowska gotuje zupę z makaronem w postaci muszelek, które kształtem śmiało mogą się kojarzyć?

Na średniowiecznych kościołach umieszczano maszkarony lub inne świństwa. W centrum Paryża jest gotycki portal z diabłem przechwalającym się gigantyczną erekcją. Te sprośności miały odstraszyć naiwnych głuptasów, a wtajemniczonych zapraszać do masońskich misteriów. To była metafora, pani pytanie chyba także, bo po raz pierwszy słyszę, że czytelników zniechęcają erotyczne kawałki. Współczesna, żywa literatura nie ucieka świętojebliwie od tak odrażającego i obcego ludziom tematu jak miłość erotyczna.

Ile dni spędziła pani w każdym z tych miejsc i czy wyprawa nie była tylko podkładką – wyrażoną stemplami w paszporcie – do napisania książki podróżniczej tak naprawdę wymyślonej w fotelu?

Witkacy po psychodeliku zobaczył całą tajemnicę bytu w pepitce. Homer nic nie widział, bo był ślepy, ale opisał niezłą historię, Borges stworzył światy nieistniejące, a ja miałam okazję opisać świat, który istnieje. Wszyscy teraz podróżują, ale większość nie jest w stanie nawet opisać, jak wyglądał ich hotelowy pokój. Młoda polska aktorka zwierzyła się wzruszająco kamerze, że po trzech miesiącach nagrywania filmu w Szanghaju nie umie nic opowiedzieć o tym miejscu, gdyż nie mogła się w żaden sposób porozumieć z Chińczykami. Piszę właśnie za nią i za innych o tym „nic”. O tym, jak nie mogłam się dogadać z Chińczykami, Aborygenami, Rembrandtem, Baconem oraz sąsiadką Wiśniewską, co u mnie na łódzkich Batutach hoduje kury w rurach wieżowca na ósmym piętrze. Levi-Strauss pisał Smutek tropików w swojej paryskiej garsonierze, korzystając z materiałów badawczych innych antropologów, w większości kobiet. Jak twierdził: „Kobieta antropolog jest w terenie pracowitsza i bardziej spostrzegawcza od mężczyzn”. Jestem także żeńskim antropologiem po szkole paryskiej, nie odbiegam więc od normy.

Epatuje pani w swoich książkach erudycją, asocjacjami, konstrukcjami intelektualnymi. Czy pani zdaniem można kogoś uintelektualnić i podnieść mu IQ tak, jak „zaraża się” wrażliwością?

Przed chwilą było, że epatuję erotyką, teraz, że intelektem. Czyżbym była ogólnoludzka? Czy można zarazić kogoś wrażliwością, tego nie wiem. Jedni są gruboskórni, inni pozbawieni tej ochrony, obrzezani. Są panienki i faceci, sypiający ze znanymi ludźmi, jakby wierzyli, że talent przenosi się drogą płciową.

Mówi się, że wrażliwość Gretkowskiej jest chora. Czy opowieści o godzinach spędzanych w dzieciństwie w zakładzie psychiatrycznym – miejscu pracy pani mamy – i doświadczeniach z narkotykami mają podsycać tego typu opinie?

Nie opowieści, tylko jedno zdanie w wywiadzie, kiedy poproszono mnie, bym opowiedziała, kim są moi rodzice. Gdy zamykano z dopustu bożego przedszkole, moja matka, jak większość kobiet, musiała coś zrobić z dzieciakiem. Przytrafiło się jej to szczęście, że miewała pusty pokój, czyli izolatkę w szpitalu psychiatrycznym, gdzie pracowała, i mogła mnie w niej przechować. Jedne rodziny, jak Buddenbrookowie Manna, przyciągają do siebie pieniądze, moja psychiatrię. Wszyscy najbliżsi pracują w psychiatryku. Nie jestem narkomanką. Eksperymentowałam z halucynogenami. Na pewnym etapie również po eucharystii miewa się wizje, ostatnio nic nie brałam. Życie wewnętrzne, do którego należą także halucynacje, jest tak osobiste, że nie rozumiem, co mogą do tego mieć cudze opinie. Bywają recenzje ze snów?

Na zarzuty o pseudointelektualizm i erudytomanię odpowiada pani, że tylko głąb nie wniknie w głąb, a krytyków nie będzie pani wyręczać w ich zadaniach. Nie daje pani zatem kluczy ani drogowskazów do odczytania swoich książek. Dla kogo więc one są? Dla pani? Rodzaj autoterapii?

To, że pani powtarza „pseudointelektualizm”, jest ceną, jaką płacę za świadome wymieszanie tego, co „wysokie” (na poziomie głowy), z tym, co „niskie”, poniżej pasa. Dla mnie nie ma różnicy w stylu, podobnie jak dla malarza używającego tej samej techniki do namalowania całego aktu. Bycie pisarzem popularnym, bo czytanym, a zarazem elitarnym, bo wymagającym pewnej wrażliwości czy erudycji, jest zadaniem, z którym najlepszy narrator – Duch Święty – też miałby kłopoty.

Nie choruję na literaturę ani na życie, po prostu żyję i piszę, uciekając tym od bzdur. Czy ucieczka przed głupotą jest autoterapią? A jeśli nie chcę się dać ukołysać zbiorowej halucynacji? Wharton zadedykował Polakom książkę, bo są tak rodzinni. Polacy powinni z wdzięczności uznać Whartona za „tatę” narodu, bo Matkę Polkę już mają. Wbrew pozorom swobody myślimy sloganami: gazetą, telewizją. Układamy się wzajemnie jak klocki lego, żeby pasować do schematów, trendów. Świat stał się światową wiochą, gdzie każdy może słuchać najlepszych kapel, a nie podróbek. Regionalny Niuniuś, tutejsza trzeciorzędna gwiazda, jest wychwalany w dyktującej kulty i trendy „Machinie” tak samo, jak Tricky. Sądzę, że to rolowanie czytelników w kabanoski. Zupełny pasztet, mieszanie tego, co światowej klasy, z prowincjonalną tandetą, przeflancowaną i wyhodowaną w rodzimej szklarni. Przypomina to internacjonalną metodę upijania się generała Kiszczaka: francuski koniaczek i dwa polskie piwka, żeby utrwalić. Utrwalić ten upajający szumek wielkiego świata.

Tym bardziej dziękuję za rozmowę dla naszego pisma.

Rozmawiała Anna Bimer

„Machina” 1998, nr 7

Wszyscy jesteśmy nędzarzami

Napisała pani niesłychanie bogobojną książkę. Światowidz rozpoczyna „W imię Ojca”, a kończy „Amen”.

To taki breweriasz albo brewiarz, którego formę przystosowałam do treści.

Ale pani opisuje świat, w którym religia ponosi porażki. Świadczy o tym wymowne zdanie z pani książki: „Zamiast Dalajlamy ludzie i tak wolą słuchać Reklamy”. Podobnie dzieje się i w innych krajach tradycyjnie uznawanych za religijne. Czy można mówić o kryzysie religii, nie tylko na Zachodzie, ale i na Wschodzie?

Trudno mi odpowiadać za całą ludzkość. Na pewno odradza się duchowość. Dla mnie człowiek jest istotą religijną. Oczywiście, można sobie nie zdawać sprawy z tego, że ma się duszę, ale człowiek często nie wie nawet, że ma tasiemca od duszy znacznie konkretniejszego.

W Maroku, dokąd też pani dotarła, nadawanych przez telewizję recytacji Koranu mało kto słucha. Tak dzieje się i gdzie indziej. Również w Polsce Telewizja Niepokalanów nie ma szans z Atomie TV. Pani nie wartościuje tych zjawisk, nie ocenia ich.

Duch religijny krąży między ateizmem a fundamentalizmem. Uważam, że kto przylgnął do fundamentów, nigdy nie dojdzie do dachu, skąd może podziwiać cały świat, także Boga.

Człowiek jest religijny w swoich instynktach. To w nich zamyka się przyłbica kultury, tego wszystkiego, co mamy wyuczone. Jeśli wpada się w trans – narkotyczny, chorobowy czy mistyczny – widać, jak cofa się w nas wytresowane ego i skazani jesteśmy na własne instynkty, demony. Tego demona można ugłaskać, ucywilizować, ale on nadal żyje, pulsuje w naszym wnętrzu. Telewizja, gadżety, modlitwa – nie widzę podziału na ducha i materię, postrzegam raczej ducha materii.

Co znalazła pani na Wschodzie dla siebie samej?

To była moja pierwsza tak daleka podróż na Wschód i tam się kompletnie rozpadłam. Przeszłam niemal psychozę, regresję. W Indiach miałam wrażenie, że spotykam swoich przodków, że te dźwięki, muzykę od dawna mam w głowie. Przecież kilka tysięcy lat temu byliśmy jednym plemieniem, z którego część powędrowała na Zachód, a część na Wschód,zachowując swe rytuały.W Polsce zawsze bałam się jesienią dymów unoszących się znad pól, tej kopcącej melancholii. Bałam się, że zaraz mnie porwie do nieba, wciągnie ta smutna pustka. Być może ta pustka jest we mnie i zaczęła mnie rozsadzać w Nepalu nad płonącymi trupami. Spadła ze mnie „europatia”, europejska otoczka bezpieczeństwa. Co z tego, że mam jasną skórę, jasne oczy, zachodnie gadżety, skoro w środku jestem samym instynktem, wpadającym w trans przy składaniu ofiar krwiożerczej bogini Kali? Niczym się nie różnię od Hindusów. Oni żyją bliżej ziemi i bliżej nędzy. A nędzarzami tak naprawdę jesteśmy wszyscy.