Debiutowała pani w „bruLionie”. Jak pani to wspomina, czy i z tą grupą nadal czuje się pani jakoś związana?

Tak, ale ja wyrosłam z „brulionu”.

Jak pani to rozumie?

Wyrosłam z „brulionu” Kropka.

A jednak nadal istotna dla pani pozostała poetyka skandalu i prowokacji. Co pani chce dzięki niej osiągnąć? W pani powieściach często pojawiają się elementy, które można określić mianem obscenicznych – malowanie obrazów krwią menstruacyjną, odgryzanie łechtaczki… Pierwszą książkę dedykowała pani swojemu psu, drugą swojej żonie… W dodatku na okładce zamieściła pani bardzo pochlebny list Czesława Miłosza.

Następną dedykuję samej sobie.Na pewno.A list Miłosza zamieścił wydawca,nie ja. To był warunek wydrukowania książki. Jeśli chodzi o skandal, to jest mi naprawdę bardzo przykro, że ludzie tak to odbierają. Czuję się niewinna, po prostu nie potrafię inaczej się wyrazić. Tekst bywa często metaforą, tak jak w życiu często to, co ludzie sobie robią – darowując kwiaty albo bijąc się po twarzach – także ma znaczenie przenośni. Może piszę książki symboliczne, więc potraktujmy ten skandal także symbolicznie. Czasem otrzymuję listy od czytelników poszukujących prawdy i duszy – te słowa powtarzają się najczęściej. Oni odbierają moje powieści jako książki religijne.

Uważam, że dużo bardziej skandaliczne jest życie w tym kraju. I temu nikt się nie dziwi, nikt się nie oburza. Ten kraj jest dla mnie nadal głęboko nienormalny. Sądzę, że najbardziej był sobą pod zaborami, stąd ta niezwykła erupcja talentów. Istotą tego narodu był język. A sam kraj istniał tylko, będąc otoczony granicami, sam w sobie stanowiąc cudowną rozpierduchę. I chwała Bogu, że tak jest. Bo taki kraj w świecie się przyda.

A jednak pani tu wróciła…

Nie chcę powiedzieć, że ten kraj jest upiorny – jest ciekawy, a to, co ciekawe, mnie ciekawi. Ja tu nie wróciłam, ale przyjechałam na jakiś czas. Chcę jeszcze coś zobaczyć, jeszcze gdzieś się zagnieździć. Mogę być wszędzie, gdzie mam pracę, przyjaciół i mogę pisać. Na razie jest tutaj. Tak jak kiedyś tutaj było Francją. Nie czuję się ograniczona Polską, bo ten kraj jest nieograniczonością.

Paryż w pani twórczości to miasto emigrantów. Ciekawe w tym obrazie jest to, że brakuje w nim tej „wielkiej”, polskiej emigracji. Dlaczego?

Co znaczy wielka?

Biorę to słowo w cudzysłów… Miałam na myśli środowisko „Kultury”, jeszcze do niedawna – „Zeszytów Literackich”.

Ale to ja jestem teraz wielka emigracja. Paryż nowy, młody, prócz jednego czy dwu poetów (nie mówię tu o ludziach z „Kultury”), to jestem ja. Więc tego wcale nie brakuje.

Nie jest już chyba pani emigrantem…

Ja się nigdy nie czułam emigrantem. Przynajmniej od kilku lat we współczesnej Europie to pojęcie nie ma już żadnego znaczenia. Kojarzy się jedynie z Trzecim Światem.

W pani ostatniej powieści Giugiu mówi: „Prawdziwa sztuka się skończyła. Można jedynie rozwijać osiągnięcia mistrzów”. Co pani myśli o zdaniu swego bohatera?

Najlepiej byłoby przeprowadzić wywiad z Giugiu, bo to on je wypowiada…

Ale jest on jednak pani kreacją…

Tak, ale jedna kreacja może powiedzieć: „kończę książkę”, a druga – „a ja ją zaczynam”. Książka ma dialogi, więc wszystko dzieje się w jakiejś dialektyce – tak i nie. Druga postać mówi zupełnie co innego, wtedy to jest schizofrenia. To jest dialog mnie z samą sobą. Mogę jedynie odpowiedzieć słowami innej postaci: nieprawda, poezja się nie skończyła. I od tego zdania możemy zacząć. Tak czy owak, odpowiedź na to pytanie znajduje się w książce, choć może nie jest odpowiedzią, ale pytaniem. Tyle się mówi o kryzysie w literaturze, a przecież kryzys jest permanentny, trwa od stworzenia Adama i Ewy. Roztrząsanie tego nie prowadzi do niczego. Uważam, że trzeba się skupić na tym, co ma się w głowie, a nie na szumie dokoła, bo to jest szum, bardzo pożyteczny co prawda, robiony przez ludzi, którzy mają akurat do powiedzenia to, a nie co innego. Co pani sądzi o powieści? Czy jako gatunek w swej tradycyjnej formie, nawet najszerzej rozumianej, wyczerpała już swoje możliwości?

Kompletnie mnie to nie interesuje. O kryzysie powieści piszą ludzie, którzy przeżywają kryzys w widzeniu świata. Nie potrafią oni dostrzec tego, co się zmienia – na lepsze albo na gorsze – ale się zmienia. Wtedy nie ma stagnacji ani kryzysu. To, czy powieść się skończyła, nie ma nic wspólnego z tym, czy będę pisać, czy nie. Co się kończy? Wrażliwość? Paradoksy? Nieskończoność? Jak mam potrzebę, to piszę. Cudowne zdanie ostatnio widziałam w filmie Dereka Jarmana Blue: „Pamiętasz przykazanie „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”, a mimo to zasiadasz przed pustą kartką”. Zastanawiam się nad tym, co piszę w danym momencie, i musi się to dziać bez dystansu. Gdyby tak nie było, pisałabym o tym, czy powieść się skończyła, a ten problem zupełnie mnie nie zajmuje.

Budowa pani powieści jednak jest dość specyficzna, składają się na nie wypowiedzi o charakterze dyskursu naukowego, czasem felietony, ostatnią skonstruowała pani z samych dygresji, a jeśli potraktujemy do końca serio układ graficzny, to nawet z samych przypisów. Czy sądzi pani, że inaczej już pisać się nie da?

Na pewno można pisać inaczej. Pełne księgarnie książek. Jednak ja mogę się zastanawiać jedynie nad tym, czy ja potrafię inaczej pisać. Pierwsza książka – My zdies’ emigranty – była jakimś pseudopamiętnikiem, to zbiór artykułów plus moja praca magisterska. Uważałam, że w inny sposób nie da się przekazać pewnych treści. A krytycy pisali – naturszczyk, takie pamiętniki z życia. No to druga książka była prawie klasyczną powieścią z bohaterami. Ale to też już przestało mnie bawić. Trzecią sobie napisałam w postaci przypisów, bo akurat to mnie bawi. Co będzie dalej – nie wiem. Po drugiej powieści krytycy chwalili pierwszą, po trzeciej – drugą. Dlatego to mnie nie interesuje. Ani krytycy, ani powieści. Interesuje mnie tylko paradoks i on wyznacza każdą formę – czy to przypisów, czy to klasycznej powieści. I on jest iskrą świata, punktem, wokół którego wszystko się kręci. W pani książkach znaleźć można liczne wątki dotyczące poszukiwania żeńskiego atrybutu Boga. Grażyna Borkowska, omawiając w „Polityce” pani twórczość, włączyła ją w nurt myślenia zwany teologią feministyczną.

Jestem kobietą. Nie mam jednak nic wspólnego z żadnym feminizmem. Feminizm jest ograniczeniem. Ja uważam się za pisarza ultrawierzącego. Moje książki mówią o wszystkich wiarach i wszystkich religiach. Niektórzy mogą się śmiać, bo tam jest i chuj, i cipa, i inne „brzydkie” słowa, i ktoś coś sobie wyżera, ale Biblia też jest pełna takich obrazów. Można ilustrować czy też opowiadać o sprawach bardzo, bardzo religijnych za pomocą rzeczy nieuświęconych, osoba religijna widzi bowiem w całym świecie religijność, bez względu na to, czy to jest chuj, czy pierś Madonny Botticellego. Przy tym – ja nie szukam żeńskiego atrybutu Boga.On istnieje.Wybrałam Marię Magdalenę,bo interesowało mnie, jak zwykle, zagadnienie umysłu, czyli czaszki i mózgu. Jej atrybutem zaś jest amfora, która odnosi się do czaszki. Jestem osobą głęboko wierzącą, a nie teologiem feministycznym. Góry poruszyć nie mogę, ale wiara rusza moje pióro. Wiem, że Kościół może mieć zastrzeżenia do moich powieści, nie będzie ich polecał młodzieży, ale życia też bym młodzieży nie polecała. Ktoś może się uznawać za wierzącego, bo chodzi do Kościoła i przyjmuje komunię i nic ponadto. I to jest jego sprawa. Ja uważam, że chrześcijanin powinien coś ponadto – powinien zagłębiać się w wiedzę o wierze i w wiarę. W pani twórczości wielką rolę odgrywa ciało…

Piszę ciałem, więc musi odgrywać… Biorę długopis do ręki, a ręka to przecież kawał żywego mięsa.

Często stosuje pani zabieg charakterystyczny dla postmodernizmu, łącząc i traktując równorzędnie fikcję literacką (w My zdies’ emigranty pamiętnik bohaterki) z tekstem dyskursywnym (praca magisterska o Marii Magdalenie)…

I to jest postmodernizm?!

No, tak jakby… Obydwie formy wypowiedzi to jedynie hipotezy sensu…

To ja tego, kurwa, nie wiedziałam. Czuję się jak bohater Moliera – podobnie jak on nie wiedziałam, że mówię prozą… Pod postmodernizm można wszystko podciągnąć, to słowo działa jak wytrych. Ja mówię postmodernizm zamiast głupota. Tak zwani intelektualiści traktują to jako przerywnik, jak przecinek, dla nich ma takie samo znaczenie, jak kurwa dla prostaków. Ja jednak nadal wolę słowo kurwa niż postmodernizm.

Jednak musiała pani dokonać świadomie tego zabiegu: zetknięcia tekstu dyskursywnego z wątkiem fikcji literackiej…

Pisze się szalenie świadomie, to jest nawet nadświadomość. Moje książki są jednak w pewnym stopniu skonstruowane nieświadomie, bo nadświadomość jest nieświadomością. Nie siadam do pisania z założeniem, że ja teraz przywalę postmodernizmem. Nie. Piszę, bo mam w sobie coś do opisania, a nie ilustruję nurtu, który jedni nazywają postmodernizmem, inni dekonstruktywizmem albo dekadentyzmem… To są ilustracje do moich myśli, do mnie, a nie do teorii.

Czy zgodziłaby się pani ze zdaniem, że na przestrzeni tych trzech powieści dokonuje się przejście od optymizmu i afirmacji pewnych wartości…

Chrześcijańskich.

Tak, ja akurat miałam tu na myśli rodzinę i małżeństwo w My zdies’ emigranty – do rozpadu wartości i pesymizmu Kabaretu metafizycznego.

Nie. Ta droga wiedzie od wartości chrześcijańskich do superchrześcijańskich. Chrześcijaństwo wcale nie jest optymistyczne, Chrystus umarł na krzyżu i choć zmartwychwstał, to wszystko kończy się Apokalipsą i Sądem Ostatecznym. Może być wiara radosna, ale wiedza o niej niekoniecznie.

Uważam, że rozpad – noc czarna mistyków – dokądś prowadzi. To jest adekwatne do stanu wiary. Można być człowiekiem głęboko wierzącym poprzez zdanie sobie sprawy z rozpadu, z marności tego, co istnieje. I do tego w jakiś sposób prowadzi chrześcijaństwo. Mówi: uświadom sobie, że wszystko jest zgnilizną, rozpadem, wszystko znika, a istnieje duch czy życie wieczne. Tak mówi chrześcijaństwo. To jest pogłębienie wartości, a nie rozpad.

Co dla pani jest najistotniejsze w chrześcijaństwie?

Samo chrześcijaństwo.

W My zdies’ emigranty można zauważyć, rzecz jasna, będąc uważnym czytelnikiem, strukturę dwudzielną, w Tarocie paryskim – układ koła, Kabaret metafizyczny – to powieść rozpadająca się na elementy… Co będzie dalej?