– Cholera ciężka, co za gówno tu trzyma… – mamrotał wściekły Paweł, nie mogąc się pozbyć zdemolowanego pudła z nogi.
Dramat dramatem, ale w tym momencie Beata kichnęła. Najwidoczniej żadne tragedie nie mają wpływu na to coś, co człowieka wierci w nosie, i nieraz się przytrafiało, że głupi dźwięk niweczył najstaranniej zaplanowane, rozmaite akcje. Kichnęła tak potężnie, że ze schodów zleciał jeszcze jakiś mały przedmiot, mnie zaś wreszcie uruchomiło. Ją też.
Przedarłam się do Alicji, usiłując nie spoglądać na boki, żeby nie zobaczyć przypadkiem następnych ludzkich szczątków, bo w razie samotnych żeber albo jeszcze gorzej, na przykład płuc, względnie żołądka z przyległościami, przestałabym odpowiadać za siebie. Pilnie wpatrzona w jej ręce, wspomogłam ją w podrywaniu regału z dwiema półkami i jedną ścianką, zaklinowanego skosem tak, jakby przez wieki miał służyć jako zjeżdżalnia dla dzieci. Paweł zrezygnował z walki z pudłem na nodze, trzeszcząc nim i dziwnie zgrzytając, dotarł do nas, podbił w górę jedną z półek, kant drewna zaskrzypiał po szkle.
– Uważaj, szyba…! – krzyknęła Alicja.
– Czekajcie, to trzyma tutaj! – zawołała równocześnie Beata. – Moment, zaraz wykopię!
Złośliwym przypadkiem drugi bok regału i jeszcze jakieś kawałki drewna ułożyły się tak, że stworzyły idealną podpórkę dla tamtej, zaklinowanej części. Jej wsparcie stanowił pierwszy stopień schodów. Gdyby ktoś się specjalnie starał, z pewnością takiej doskonałości konstrukcyjnej osiągnąć by nie zdołał, w dodatku na wierzchu deski przy schodach leżała upiorna ludzka noga w męskim bucie.
Z dziką determinacją Beata zdobyła się na męstwo nadprzyrodzone. Kopnęła to. Prawdopodobnie zamknęła oczy, bo wycelowała bezbłędnie w bok leżącej deski, z otwartymi nie udałoby się jej to z pewnością. Całość drgnęła, straciła tę swoją nieskazitelną linię, regał nad ofiarą zatrzeszczał i dał się wyrwać.
– Otwórz drzwi i wywal to na zewnątrz – poleciła Alicja zimnym głosem.
Paweł spełnił polecenie, dosięgnął klamki, przesunął drzwi atelier i wyrzucił cholerny regał do ogrodu. Alicja ze stęknięciem spróbowała podważyć i unieść coś jeszcze, co spoczywało na leżącym człowieku, i przez moment naprawdę byłam przekonana, że postradałam zdrowe zmysły, a co najmniej zdolność oceny oglądanych widoków. Najwyraźniej w świecie ujrzałam, że ofiara ma dwa kadłuby, jeden nad drugim, a co gorsza, dwie głowy. Alicja, nie okazując najmniejszego zdziwienia osobliwym zjawiskiem, usiłowała podnieść kadłub z wierzchu.
– Nie stójcie jak słupy, pociągnijcie to! – rozkazała niecierpliwie, nieco zdyszana. – Zaczepiło się tu gdzieś. No, już!
Coś mi zaczęło świtać, ale opornie. Paweł, mimo przeszkody na nodze, przyszedł jej z pomocą, wspólnymi siłami zepchnęli jeden kadłub z drugiego przy akompaniamencie rozdzieranej tkaniny. Patrzyłam na to wyłącznie z obawy, że jeśli spojrzę gdzie indziej, rzucą się na mnie kolejne fragmenty ludzkiej anatomii, co zmąci mi umysł na nowo. Beata znajdowała się tuż za mną.
– Skąd dwóch…?! – jęknęła słabiutko.
Alicja dokopała się wreszcie do ofiary na spodzie, całkowicie lekceważąc ofiarę z wierzchu. Pomacała jej szyję, spojrzała na twarz.
– Pasożyt – oznajmiła sucho. – Nie żyje. Jeszcze nam tylko tego brakowało! Chyba skręcił kark, bo rany nie widzę, a na serce przecież nie umarł.
– A to drugie…? – jęknęła ponownie Beata.
– Jakie drugie?
– Alicja, na litość boską! – zdenerwowałam się. – Po całym atelier masz porozwalane kawałki drugich zwłok! Nie widzisz ich?! Co to ma znaczyć?!
Alicja obejrzała się i dostrzegła rękę.
– A, to. Nic takiego, to manekin. Nie zwracajcie uwagi…
– Co takiego? – spytał Paweł dziwnym głosem.
Alicja podniosła się i spojrzała na nas.
– Manekin, o co chodzi? Krawiecki. Stał na górze, przyciśnięty regałem, no dobrze, rozpadł się trochę. Właściwie nie krawiecki, tylko taki wystawowy, ale zrobiony z krawieckiego. Możliwe, że był już dosyć stary. Nie będziemy się teraz przecież zajmować manekinem, tu leży żywy człowiek! To znaczy, nieżywy. Anatol, rozpoznaję go, chociaż źle wygląda. Co robimy?
Chwilę trwało, zanim udało nam się złapać dech. Paweł z przerażeniem patrzył to na kadłub o zdekompletowanych kończynach i w podartej marynarce, to na pasożyta pod futryną, to na własną nogę w kartonowym pudle. Dwukrotnie otwierał usta w ciszy, aż wreszcie udało mu się wydobyć z siebie nieco ochrypły głos.
– Razem… zlecieli…?
– Co?
– Pytam… jak? Dałem w mordę jednemu…
Alicja pojęła nagle ogrom szalejącego w nim dramatu.
– A, nie – powiedziała życzliwie. – Jednemu, tak. Drugi już leżał. To znaczy pierwszy już leżał, a ty przyłożyłeś drugiemu. Nie załatwiłeś obu.
No, jeśli to miało zabrzmieć uspokajająco… Rzeczywiście, duża różnica, zabić człowieka i rozwalić manekina, czy też tylko zabić człowieka, Paweł powinien zapewne rzucić się w radosne prysiudy. Alicja trochę się zniecierpliwiła.
– O co chodzi? On już nie żyje, nie ma co się wygłupiać z pogotowiem, trzeba zadzwonić po policję. I chyba niczego nie powinniśmy tu ruszać.
Paweł odchrząknął.
– Może jednak… Może ja przedtem wyjadę…
– Po co?
– Z ekstradycją zawsze mają kłopoty. A mnie na duńskim pierdlu specjalnie nie zależy…
– A do czego ci duński pierdel? – zdziwiła się Alicja. – Przecież go nie zabiłeś.
– Tylko co…?!!!
– Tylko rozpieprzyłeś manekina. To nie jest karalne.
Pawłem szarpnęło i błysnęła w nim jakby nadzieja.
– Tak zaświadczycie…? Że to nie ja…?
– Owszem, zaświadczymy – odezwała się zdławionym głosem Beata za moimi plecami. – Ja zaświadczę.
Alicja rozzłościła się rzetelnie.
– Uspokójcie się w tej chwili i przestańcie histeryzować, wszyscy macie zaćmienie umysłowe czy co? On nie żyje już co najmniej od dwóch godzin, widzę przecież! I sama logika wystarczy, ten, co zleciał później, musiał leżeć na wierzchu, a ten co wcześniej, pod spodem. Na wierzchu leżał manekin, pasożyt już był nieżywy, jak go waliłeś po pysku, a swoją drogą, jak on się wypsnął? Musiał naruszyć całą konstrukcję.
Bez względu na szyk i układ zdań, treść jej słów do mnie dotarła. Do Pawła chyba jeszcze nie, ale to nie ja uginałam się pod ciężarem zbrodni co najmniej przez dziesięć minut, tylko on. Niemniej jednak nadzieja zaświeciła w nim jaśniej.
– Alicja, powiedz to wszystko jakoś porządnie. Poważnie myślisz, że nie ja go zabiłem? Przecież mu przywaliłem zdrowo, wyraźnie czułem, jak mi się pod ręką ludzka morda ugięła, elastycznie, ciało sztuczne odpada! I on się na mnie rzucił, jakby zza regału wyskoczył, ciemno było, ale od okna trochę światła pada, w tych ciemnościach taki pawian się wali…
– No właśnie – przerwała mu Alicja z westchnieniem. – Zaklinowany był między regałami bardzo porządnie, akurat się mieścił, a już nie miałam na niego innego miejsca. Pasożyt zleciał z tych schodów, to pewne, musiał po drodze łapać za regały, pewnie chciał się zatrzymać, naruszył wszystko, a ty może trąciłeś i manekin wyleciał na ciebie. Z drobnym opóźnieniem. I zgadza się, łeb z szyją miał elastyczny, dlatego mu nie odpadł. A ręce i nogi z kawałków, sama składałam.
Z jękiem uczyniłam kilka kroków do tyłu i usiadłam na schodach. Beata zrobiła to samo, usiadła nieco wyżej. Paweł nie miał gdzie siadać, ani się nawet o co wesprzeć, odetchnął głęboko raz i drugi. Alicja wylazła zza pasożyta, trochę zniecierpliwiona.
– Tu spędzamy resztę wieczoru? Napiłabym się kawy. Poszłabym do kuchni dookoła domu, ale zdaje się, że pozamykałam drzwi, chyba że Paweł otworzył.
– Policja – powiedziałam smutnie.
– Nie mam pod ręką telefonu. Ruszcie się może, co?
– Nie mogę – powiedział Paweł, wyraźnie odzyskujący wszelkie siły, fizyczne i umysłowe. – Co tam jest, w tym pudle, Alicja, dlaczego ja się nie mogę tego pozbyć? Jakby coś trzymało. Nie mam swobody ruchów, to duże, nie chcę deptać po zwłokach.
Alicja rzuciła wzrokiem przelotnie i odrobinę się zakłopotała.
– No tak, trzeba to z ciebie zdjąć. Może odciąć? Czekaj, tu gdzieś powinien leżeć sekator…
Obie z Beatą w milczeniu oglądałyśmy przedstawienie. Pod ścianą trup, o centymetry od niego Alicja z Pawłem, przepychający się wzajemnie po rumowisku przy stole, Alicja macająca dekoracyjny śmietnik na wierzchu, Paweł czyniący bezskuteczne próby przydeptania drugą nogą sztywnego kartonu… Czysty surrealizm. Ewentualnie skażony horror.
– Zostanie mi to na zawsze? – spytał, starając się ukryć lekki popłoch.
– Mógłbyś zdjąć but, ale lepiej nie – odparła Alicja, zakłopotana nieco więcej. – Nie mogę go znaleźć, każdy mi tu wszystko przekłada… O, mam nóż!
– Powiedz przynajmniej, co to jest! Co tam trzyma?
– Nic takiego, pułapka.
– Na myszy?
– Nie… No dobrze, wilcze paści.
– Co takiego…?!
– Wilcze paści.
– Na litość boską, do czego ci wilcze paści…?!!!
– Do niczego. Tak sobie zamontowałam, na próbę, z ciekawości, bo tyle było gadania o wilczych paściach i raz wreszcie chciałam zobaczyć, jak to wygląda. Okazuje się, że przymocowałam doskonale, ale jako paści, zdaje się, wyszło mi trochę źle. Nie odcięło ci nogi, ani nawet nie złamało…
– A powinno?
– Oczywiście, że powinno. Ale chyba tylko złapało cię za but. Nie wiem, czy się gdzieś nie zacięło i nie zaskoczy, więc lepiej tak nie przytupuj. Spróbuję odciąć możliwie dużo tego kartonu, zobaczymy, co jest w środku.
Ciężko spłoszony Paweł zamarł w bezruchu. Alicja z wysiłkiem zaczęła dydolić twardy, sztywny karton średnio ostrym nożem. Podniosłam się, nic nie mówiąc, bo nie byłam pewna, czy dobrze pamiętam, i nie chciałam stwarzać złudnych nadziei, przelazłam przez Beatę i udałam się do składziku obok furtki.
Owszem, dobrze pamiętałam. Znalazłam obcęgi, młotek, siekierę, przyrząd do pielenia mleczu, zabrałam wielki sekator na długich ramionach i wróciłam do atelier.
Już po kwadransie użytkowania tych wszystkich narzędzi Paweł uwolnił się od brzemienia, którym okazała się kupa żelastwa, wymieszanego ze szczątkami kartonu. Rzeczywiście trzymało but. Z chwilą zabrania, mu buta brzęknęło głucho i zwarło zębate szczęki z przerażającą siłą.