16 I
Przy załatwianiu dokumentów, banków Pola siedzi cichutko jak trusia. Kiedy rozwalam się na kanapie w wydawnictwie, ona też rozpycha się we mnie wygodnie. Chyba z nóżką na nóżkę, kopiąc stopą w mój żołądek, czeka na herbatę i ciasteczko.
Podpisujemy umowę na książkowe wydanie Miasteczka. Dwa tysiące stron scenariusza, pięćdziesiąt osiem odcinków. Współczesna obyczajowa powieść, pod warunkiem że dobrze napisana. Wystarczy usiąść przed wideo i poprawną polszczyzną posklejać sceny z gotowymi dialogami. Problem ze znalezieniem odpowiedniego autora. My tego nie napiszemy, nie nasza bajka.
W banku wypełnianie papierków, przesłuchania prowadzące do kredytu i absurdu:
– Panieńskie imię matki?
– Nie znam…
– Przepraszam… nazwisko, to się zmienia. Przelew z konta na konto: „Po przewalutowaniu” – także na nową polszczyznę. Przyzwyczajam się do bankowego żargonu. Przywykłam do telewizyjnego, gdzie „inkubacja formatu” oznacza czas, w jakim serial, skopiowany z zachodnich wzorów, przyjmie się wśród polskiej publiczności.
Zatykamy w mieszkaniu Beaty niedomykające się okno. Ma z pięćdziesiąt lat, stary Muranów. Widok na chińską ambasadę.
– Obojętne, co wybierze Polinka, to na pewno się jej przyda…
– Co? – Pietuszka walczy ze stalinowskim piecykiem gazowym w łazience.
– Chiński. To jeszcze jeden powód, dla którego chciałam przyjechać do Polski. Tutaj bez problemu wynajmiemy chińską niańkę… a u nas na szwedzkiej wsi…
– Skatujesz dziecko…
– Już wszystko obmyśliłam. Nauczy się bez wysiłku, w dzieciństwie język sam wchodzi do głowy, z akcentem. Angielski, francuski, co za problem – wyjedzie na wakacje, w szkole, przedszkolu. Chiński się jej przyda, obojętne, czy będzie humanistką, czy biznesmenem, a jak Nikim, to dla własnej taoistycznej przyjemności.
Kładziemy się, wykończeni bieganiną. Nowość: brzuch zasłania mi telewizor, muszę się oprzeć o poduszki. Pietuszka zaciąga szczelnie kotary, odgradza się od Warszawy.
– Wiesz, tu wszystko takie… skrzywdzone – mówi już prawie przez sen. – Koślawe. Obtłuczone klatki schodowe, rozwalone windy, brudne ulice. Ludzie też… skrzywdzeni przez los.
– Kredyt, okropne mieć długi.
– Bo nas nie stać na normalność. W Polsce kosztuje nie luksus, ale normalność: ładne mieszkanie w bezpiecznym miejscu, prywatna szkoła dla dziecka, gdzie uczą i nie biją. Widać tu normalność jest luksu: sem. Śpij.
Budzę się o szóstej.
– Co, kredytujesz? – zagaduje też już chyba wyspany Pietuszka.
– Nie myślę o pieniądzach… nie mogę spać.
– Nie codziennie kupuje się mieszkanie.
– Dzisiaj zamawiamy podłogi, kafelki. Tak pomyślałam, że kiedy kończy się słowo, zaczyna się jego sens, wittgensteinowskie, co?
– Nie cierpię Wittgensteina. Dzieńdobro – dobra – noc. Wstajesz?
– Idę na siódmą do Jacka, tutaj na Nowym Mieście, do Dominikanów.
Lubię ten kościół. Białe ściany są śnieżnymi szatami apostołów, słuchających mszy. W gotyckich załamaniach ich fałd jest cisza na modlitwę.