Изменить стиль страницы

LUTY

1 II

Jest niedziela, Pola domaga się Jezuska. Idę z nią na mszę dla dzieci do zaleskiego kościoła. Niech poogląda żłóbek i wracamy. Wieczorem pojadę do dominikanów pomodlić się podczas normalnej, niedziecinnej mszy i w trochę innym, klasztornym obrządku. Stoję pod kolumną, Połcia przestawia figurki w sianku, naprzeciw przy drugiej kolumnie uśmiecha się do mnie Robert Tekieli. Ile jest w Polsce kościołów? Kilkadziesiąt tysięcy? jakim cudem się spotykamy? Czy my jesteśmy z jakiejś przypowieści: on o nawróconym, ja o jawnogrzesznicy? Ostatni raz widzieliśmy się kilkanaście lat temu. Nie należał jeszcze do pampersów, należał do siebie: newage’owy facet, który założył „bruLion”. Pasjonat z wizją.

Pracowaliśmy razem w krakowskim akademiku przy pierwszych podziemnych brulionowych numerach. Tych awangardowych i anarchistycznych. Za ich kolportowanie ścigała bezpieka. Trochę romansowaliśmy, trochę filozofowaliśmy, jak to dwudziestolatko-wie pochłonięci wyjątkową misją polegającą na byciu bezkompromisowo młodym. Opowiadałam mu o Ojcu Pio, on uśmiechał się z wyrozumiałością agnostyka. Patrzyłam na niego pobłażliwie, kiedy on za najgorszej komuny mówił, że w wolnej Polsce zostanie ministrem kultury.

Byliśmy sobą zafascynowani, ale nie było nam po drodze. Przy ostatnim chyba spotkaniu Robert przekornie powiedział: Zobaczysz, znowu się nam kiedyś zejdzie, za ileś lat.

Teraz? Kiedy stoimy naprzeciwko, obydwoje dzieciaci, po dwóch stronach barykady ołtarza? Nie odzywamy się do siebie. Rozdzieleni czasem i tym, co się przez ten czas z nami stało. Zadziwiające, ile różnych figur i poglądów może pomieścić ten Kościół.

Tekieli w swoich audycjach Radia Józef tępi wszystko poza katolicyzmem. Jego katolicyzm jest anachroniczny, co wykazał mu podczas radiowej dyskusji znawca teologii, udowadniając, że rola Kościoła po drugim soborze watykańskim została jasno określona: koniec z nawracaniem, Kościół ma przyciągać świętością i przykładem. Nie zależy mu na ilości pozornie wiernych. Żadnych krucjat duchowych. Robert bronił się w tej rozmowie niczym ostatni rycerz wyprawy krzyżowej, któremu odbierają ziemię obiecaną propagandy. Tekieli mówi niekiedy bardzo mądrze, uświadamiając katolikom, jakie skarby zawiera ich wiara. Nie odsyła do paciorka, poleca ojców Kościoła i ćwiczenia duchowe Loyoli. Niestety, jego kaznodziejski zapał zamienia go w nowoczesnego inkwizytora. Zapędza się w duchowe rasizmy, udowadniając, że wiara Europejczyków w osobowego Boga jest najlepsza. To co, Tybetańczycy mają gorzej, wierząc w nieosobowe? I w ogóle mają przerąbane, bo nie są Europejczykami? Robert w swojej radiowej „Encyklopedii New Age’u dla chrześcijan” mógłby pewnie skorzystać ze stów Wilbera: „Moim zdaniem, epidemia New Age, która – no cóż! – wywyższa magię i mit do poziomu nadpsychicznego i subtelnego, myli ego z self, preracjonalne wysławia jako transracjonalne, prekonwencjonalne spełnianie życzeń myli z postkonwencjonalną mądrością, chwyta swoje self nazywa je Bogiem. Życzę im dobrze, ale… Oby ich życzenia szybko się spełniły, żeby mogli odkryć, jak bardzo są w istocie niezadowalające”. Tyle że Robert nie odróżnia poziomu magicznego i regresji od stanów je przekraczających – transcendentalnych. Wszystko, co niekatolickie, wrzuca do worka „Szkodliwe”. Ze swojego radia robi parafialno-sekciarski kołchoźnik. Po co upraszczać resztę świata do guseł i diabła? Mylić bezosobowego ducha z jakimiś energiami czyhającymi, żeby nas skopać niby prąd z gniazdka.

Dzisiaj oboje podpieramy kolumny po obu stronach ołtarza. Patrzymy na siebie i nie widzimy. Może już skamienieliśmy w ornamenty, takie z romańskich kościołów: on wdrapał się na kapitel i jest apostołem z radiem, ja oplotłam kolumnę wężowym ciałem ladacznicy. Przynajmniej takie są pozory. W każdym momencie możemy zmienić figurę, przeistoczyć się w świętych, potępionych – jest jeszcze tyle wolnego miejsca na innych kolumnach. I tyle czasu, co będzie z nami za kolejne dziesięć lat?

2 II

Dzienniki, autobiografie są wypolerowaną dupą. Nie, najczęściej tylko półdupkiem.

Zadziwiająca konsekwencja, z jaką dealerzy wozów nie kupują aut, które sprzedają. W Citroenie jeżdżą peugeotami, w Peugeocie japońskimi, w Toyocie volkswagenem. Czy bierze się to z chęci wywyższenia nad kupującymi? Czy z kompletnej wiedzy o sprzedawanych autach, ich zaletach, a zwłaszcza wadach. Strach kupować… Najlepiej kupić wóz tam, gdzie dealer jeździ swoją marką (w granicach finansowego rozsądku).

3 II

Oglądam Ostatniego samuraja i zamiast prześlicznego Cruise’a w japońskiej zbroi widzę roślinę. Moje malutkie bonzai, kiedyś z nim rozmawiałam. Zasypałam dzielącą nas różnicę poziomów kryształkami LSD. Zamroziły one w moim umyśle rozkrzyczane zwierzę i cofnęły do czasów, gdy pień mózgowy i pień drzewa miały wspólnych roślinno-zwierzęcych przodków. Bonzai powiedziało mi wtedy (nie ustami, ale wprost w duszę), że jest bardzo wdzięczne za codzienne podlewanie. Odpowiedziałam: Spełniam obowiązek.

Drzewko uznało jednak moją troskę za gest bezinteresowny i chciało wyrazić wdzięczność. Co powiedziałby właściciel paprotki czy fikusa w takiej sytuacji? To samo, co ja: – Ależ nie trzeba.

Bonzai nalegało, w podzięce postanowiło zapachnieć. Te drzewka normalnie nie pachną, podobnie jak łabędzie nie śpiewają. Nasza rozmowa przybierała zły obrót. Wręcz fatalny, gdy poczułam obiecany zapach. To był smród. Następnego dnia już przy zdrowych zmysłach jako Homo sapiens bez roślinnych domieszek zobaczyłam w doniczce suchy kikucik. Starannie podlewane drzewka nie usychają tak szybko i w dodatku bez żadnych wcześniejszych oznak…

Ono musiało razem z zapachem wyzionąć ducha. Pełna poczucia winy poszłam do kwiaciarni po drugie. I to już nie była halucynacja: identyczne drzewko miało metkę po łacinie: „Stincus” – „Śmierdziel”. Nie znałam się na fachowych nazwach. Wiedziałam o bonzai tyle, że hodowcy, przycinając im gałęzie, pomniejszają ciało. Nie potrafili jednak zmniejszyć duszy. Mają nadal wielką duszę japońskich drzew, z których powstały. Wielką i odważną, o czym się niestety przekonałam. Przecież bonzai, pachnąc dla mnie, popełniło roślinne harakiri, rytuał przysługujący w Japonii wyłącznie ludziom honoru. Nie chcę się zagłębiać w meandry dalekowschodnich kodeksów wdzięczności wymagających z naszego punktu widzenia czynów absurdalnych. (Na ekranie Cruise po bitwie japońskich rycerzy z armatami pomaga swemu rannemu samurajskiemu przyjacielowi dorżnąć się mieczem. Obaj są szczęśliwi, wrogowie płaczą ze wzruszenia i klękają.) Faktem jest, że bonzai w podzięce za troskę o jego życie wybrało śmierć. Wbrew łatwiźnie wegetacji, dla której wystarczy być, dopełniło sztuki bycia rośliną doskonałą, więc i pachnącą. Osiągnęło szczyty mistrzostwa. Nauczyło się tego od ludzi: doskonalących latami ceremonię picia herbaty, machania kijem, układania ikebany czy właśnie tworzenia bonzai. Żeby je wyhodować, trzeba być artystą. Uprawiać cierpliwie, ale w natchnieniu. Codziennie podlewać, wyczuwając, czy dodać światła, czy cienia. Sztuka ogrodnicza wymagająca mistrzowskiego światłocienia Rembrandta. Precyzji malarskich miniatur – całe drzewo rośnie w maleńkiej doniczce. A wyrasta z niego roślinny heros. Nie kupiłam następnego bonzai. Nie zastępuje się jednego bohatera drugim. To był mój ostatni japoński samuraj. Poczułam się Cruise’em z tego filmu: pomogłam przyjacielowi umrzeć.

4 II

Ciągle szukamy po salonach samochodowych najlepszego dla nas wozu. Piotr wybrał limuzynę -bezpieczną, wygodną. Wsiadam i mam ochotę przylepić na końcu jej maski lizaka, żeby wiedzieć, gdzie się kończy.

– Popatrz na mnie – proszę.

– Nie podoba ci się?

– Nie jestem przyzwyczajona, nie mam biustu.

Przeszkadzałoby mi coś, co zastania widok. Znowu przyładuję niechcący przodem w plot… Dlaczego ty wolisz trójkę zamiast zerówki? – dla mnie wybór wozu jest zależny od wielkości stanika. Piotr przygląda się, namyśla. Nie ma kompleksu penisa, więc decydujemy się na najkrótszego nissana micrę. Kształtem i kolorem trochę przypomina sprzedanego Picassa. Znajomym będziemy mówili, że się skurczył w myjni.

Niektórzy żyją otuleni watą, niestety szklaną. Nie sposób do nich dotrzeć, dotknąć, przytulić się, nie kalecząc.

5 II

„80 dni do wejścia do Europy” – przypominają (ostrzegają?) z radia, gazet.

– Osiemdziesiąt lat, nie dni – wkurza się Piotr ciągłym brakiem telefonu.

W Paryżu, na podsztokholmskiej wsi zakłada się go w dwa dni. U nas trzeba doczekać roztopów, żeby wkopali kabel. Może nasze podanie do TP SA złożone pół roku temu o tymczasowy radiotelefon instalowany od razu też musi się odmrozić.

Czuję się ubezwłasnowolniona zimą. Te buciory, kożuchy, swetry – kaftany bezpieczeństwa otulające przed mrozem.

6 II

W „Świecie Nauki” najnowsze odkrycie: czas i przestrzeń są być może atomami. Mają to potwierdzić eksperymenty. Dzięki postępowi nauki będzie można schować ulubiony kawałek czasu do słoika? Rewelację o nieciągłości czasoprzestrzeni ogłaszają na okładce. Ludzie przechodzą obok tytułu, a przecież znaczy to, że ludzka scena okazała się posztukowaną dekoracją. Że każdym krokiem zapadamy się w ruchome kulisy. A oni idą dalej, z wózkami, siatkami i hot-dogami, nie zważając na pęknięcia.

Za kilka dni Piotr ma pięćdziesiąte urodziny. Nie stać mnie na nic oprócz okolicznościowego dyplomu. Może w prezencie będę milsza.

Otwieram listy: pity i rachunki. Chyba źle policzyłam zera. Sprawdzam… dostaliśmy majątek. Na koniec roku podatkowego ZA1KS zawiadamia, że ze scenariuszowych tantiem zarobiliśmy tyle, co z felietonów przez rok. Swoim narzekaniem wcisnęłam łapę w pękniętą czasoprzestrzeń i dostałam zadatek wiecznej szczęśliwości? Powinniśmy kupić ogrodzenie nad strumień, meble, mieć oszczędności. Jednak te pieniądze spadły z nieba, nie będziemy ich tracić na rzeczy przyziemne, w ogóle na rzeczy. Przepuścimy je na podróże. Połączymy pięćdziesiąte urodziny Piotra z dziesiątą rocznicą bycia razem. Powtórzymy w maju naszą pierwszą wspólną podróż, rajd: Warszawa-Prowansja.