Изменить стиль страницы

CZERWIEC

1 VI

W „Rzepie” felietonista wspomina jednym krótkim zdaniem o krytykach, u których można kupić recenzję. Pierwszy raz usłyszałam o tym od wydawcy instalującego się właśnie w Polsce.

– Ile kosztuje dobra recenzja? – zapytał biznesowo. Dla niego przekupstwo recenzentów jest zupełnie normalne w kraju korupcji.

Co za różnica, czy wydawca płaci łapówę, czy honorarium gazeta, gdzie krytyk ma posadkę, a redaktor określoną linię i innych recenzji niż zgodne z własnymi poglądami i sympatiami nie puści?

Jim Carrey zagrał w najnowszym filmie samego Boga. Nic dziwnego, że wybrano go do tej roli – jest najśmieszniejszy. Chociaż moim Bogiem byłby Benigni. Wykorzystuje bycie komikiem, mówiąc z emfazą bzdury i prawdę jednocześnie. Można się pogubić, czy on serio (te dziesięć przykazań), czy żartuje (paradoks miłosierdzia). I to rzucanie się Benigniego na wszystkich, by ich całować (nawet zdrajców). Jego pajacowata z pozoru, ale jakże chrześcijańska przemowa do Berlusconiego: „Nie chcemy twoich pieniędzy, chcemy miłości!!!”

Wracamy z lasu do domu nocą. Ostrożnie wynosimy z wozu śpiącą Polusię. Skąd ona się wzięła, cała, gotowa ze swoim charakterkiem. Ktoś widział równie przemądrzałe jajo albo plemnik o tak stanowczych poglądach?

Skulona na naszych dłoniach jest słodką kroplą. Właściwie życie od embrionalnego początku przypomina kroplę wpuszczoną w zastygły roztwór świata. Z czasem traci ona swój krągły, dziecięcy kształt. Rozrasta się i wysycha w martwej materii.

Taka laurka na Dzień Dziecka.

2 VI

Robię sobie własny Dzień Dziecka i jadę do Łodzi, do rodziców.

– Nie namawiaj mnie na piwo po komunii -broni się mój tata, uwielbiający browarek.

Nie próbuję go namawiać, tłumaczę: Chrystus zjadł chleb i od razu strzelił sobie kielicha, nic w tym złego.

Zaczynam rozumieć: mój schorowany tata od jakiegoś czasu myli eucharystię z antybiotykami, których nie wolno mieszać z alkoholem.

W klasztorze w Łagiewnikach mama składa Poli rączki i namawia: W imię Ojca… Mała trzaska łapkami i kwili: Aamin.

Babcia jak ptak zupełnie instynktownie uczy swoje pisklę trzepotania i lotu do nieba. Nieważne, że małe niedawno się wykluło i ledwo mówi.

Rano jeszcze planujemy wyjazd do Włoch, wieczorem ostudzeni w zapale rezygnujemy, nie stać nas, całe pieniądze wsiąkną w dom. Jednak biuro podróży, gdzie wynajęłam kwaterę na wakacje, odmawia oddania pieniędzy.

– Jak to, zapłaciłam za ubezpieczenie od rezygnacji – bronię swego.

– Rezygnacja tylko na podstawie lekarskiego zaświadczenia.

Mam przynieść zwolnienie? Jestem w szkole? Takie samo ubezpieczenie płaciłam w Szwecji i mogłam wtedy jechać, nie jechać-według uznania. Jestem dorosłym człowiekiem ubezpieczonym od własnych kaprysów czy decyzji. Nie w Polsce. I tak dobrze, że nie muszę przyjść z mamą na wywiadówkę, bo odechciało mi się wakacji. Nie jesteśmy jeszcze Europejczykami, jesteśmy sepleniącymi po polsku dziećmi Europy.

4 VI

Parkuję w cieniu billboardu z patologiczną diwą (neuroza pożerająca anoreksję) – Celinę Dion reklamującą swoje perfumy. Rozumiem, ktoś chce wiedzieć, czym pachnie Delon, Rossellini, Sabattini (ta to się musi napocić), ale kupować chemię zamiast naparu czy wyciągu spod pach idola?

Nie wierzę, czytam jeszcze raz. Ludzka czaszka ma dwadzieścia dwie kości. Dokładnie tyle, ile jest hebrajskich liter, ile kart tarota. Wiadomo, wróżenie i czytanie bierze się z czerepu, tego szamańsko potłuczonego przy inicjacji albo kiwającego się nad tekstem.

Piękne zdanie do książki, której nie mogę zacząć (i dobrze, skoro się ciągle czegoś dowiaduję), o tarocie: „Kart wielkich arkan jest tyle, ile kości ma głowa”. Dalej po łebkach rozszyfrowujemy tajemnicę wszechświata.

Mamy dziecko ekstremalne. Piotr przytrzymuje jej głowę pod wodą, za uparte popijanie basenowych brudów na podwórku. Wrzask. Zbiegają się przerażone sąsiadki (ten długowłosy nie może być normalny, co dzień godzinami spaceruje z dzieckiem), gdy jest ich wystarczająco dużo, mała znowu podstawia się do podtapiania i wrzeszczy z radości.

5 VI

Trzydzieści stopni, uciekać z miasta, z mieszkania podgrzanego do czterdziestu. Nie możemy, Piotr dosta! urzędowe wezwanie. Wraca i siada wykończony na podłodze w przedpokoju.

– Nie uwierzysz. Mamy tymczasową rejestrację wozu. Trzeba iść do tutejszego cyrkułu po stalą.

Wiem, planuje ucieczkę do Szwecji, tam się nie chodzi po urzędach, wystarczy internet, telefon, a jeśli w sprawie auta, to tylko po jego odbiór. Reszta automatycznie, kraj na automatycznego pilota.

– Czego my jeszcze nie wiemy? – zastanawiamy się, co mamy tymczasowo albo nielegalnie. Natychmiast myślę o dziecku.

– Pola nie ma peselu.

Piotr pochyla się nad podłogą i zaczyna się histerycznie śmiać. Kraj, w którym trzeba pytać wnikliwie o oczywistość, o podstawy – arche. Kupując mieszkanie – czy rury są skręcone i dach nie przecieka, wóz – czy można nim wyjechać za granicę.

TV proponuje udział w programie „Seks Polaków”. Nie dam się naciągnąć na mówienie prawdy kilku milionom telewidzów. Powiedz komu, że jest mentalnie zboczony, bo prześladowany za normalność.

6 VI

Upał jest splendorem z nieba, dziełem sztuki i musi mieć swoją oprawę: palmy, ocean. W blokach staje się tandetną smażalnią z plastikowymi krzesłami wystawionymi na balkon.

Prowadzę Misiaka do tajnego klubu przy Marszałkowskiej. Nie ma pojęcia, co ją czeka. Otwierają się drzwi, w środku czyha na nią siedemdziesiąt osób, kwiaty i prezenty. Cały modowy światek, gdzie nic nie jest wymierne oprócz ambicji. Przyszli z sympatii – impreza jest bezinteresowna. Misiak już wymiksował się z branży, nikomu nic nie załatwi. Idzie, idzie przez ten szpaler wiwatujących gości, tak jak i przez swoje życie wśród ludzi wdzięcznych za jej dobroć. Nie wchodzę, nie żegnam Misiaka zawodowo.

Siadło mi na wyobraźnię. Prześladuje mnie spękana skorupka sutka. Widać przez nią, w dziurze, kuliste wnętrze wysuszonej piersi. Jej ciemną głębokość zamiast mlecznej wypukłości.

Cofam przed domem wóz. Przed chwilą szłam obok wyścigowej toyoty sąsiadów. Wiem, jest za mną, ale jej nie widzę.

Dowiedziałam się o ciąży koleżanki, dość katastroficznej, myślami jestem przy niej. Pierdut, walnęłam tyłem w wychuchane cacko. Toyota ma szlaczek na wysokości moich zderzaków. Afera.

7 VI

O głosowaniu „Za czy przeciw wejściu do Europy” w desperacji mówi się: bitwa, chrzest Polski. Z głosujących robi się narodowych bohaterów wypełniających obowiązek równy powstańczemu. A to tylko test na inteligencję – w którym okienku postawić krzyżyk.

Delikatność w rozmowie? Chyba milczenie, by zrobić komuś miejsce. Margines ciszy.

8 VI

Piotr był do wieczora w swoim Laboratorium. Ledwo zdążyliśmy przed zamknięciem zagłosować.

Jeżeli przegramy, andrzejki będą świętem narodowym, bo wtedy wygra Lepper.

Polusia zasnęła między nami, w hamaku naszych rąk. Gdy nie ma dwojga rodziców, dziecko chowa się w jednej dłoni, która żeby je uchronić, musi zacisnąć się w pięść (najczęściej samotnej matki).

No i jestem w Europie! Po wieczornym dzienniku ogłosili wyniki głosowania. Mogę zostawić wnukom swój paszport uchodźcy bezpaństwowca z lat 80. Będą oglądać to kuriozum ucieczek w Europie XX wieku, jak ja gotykiem pisaną książeczkę niewolnika Trzeciej Rzeszy z nazwiskiem moich dziadków i ojca.

10 VI

Podejrzewałam się o synestezyjne mitomaństwo: zapachy widzę przestrzennie, z fakturą i w kolorach. Z muzyką to samo. Dni tygodnia i słowa mają barwną poświatę. Czytam w najnowszym „Świecie Nauki”, że to się zdarza raz na dwieście osób, udowodnione komputerowymi badaniami mózgu. Kobietom częściej, artystom nawet siedem razy częściej kitwasi się słuch ze wzrokiem i dotykiem. Mózg dzięki tym nienormalnym przerzutkom i pomieszaniu stworzył abstrakcje metafor, żeby sobie wytłumaczyć, co czuje, widząc albo wąchając. Gdyby wszystko funkcjonowało w nim normalnie, każdy zmysł w swojej przegródce, nie byłoby wyobraźni, więc artystów, a w konsekwencji ludzi. Zostalibyśmy na poziomie małpoludów i – współcześnie – biurokratów, z całym szacunkiem dla tego zawodu, którego metodyczności nie pojmuję, bo synestezja jest uszkodzeniem genetycznym.

Uciekamy przed upałem do lasu. Dzwoni telefon, ktoś chce obejrzeć mieszkanie. Odsyłam go na 19.00, wtedy będą pierwsi zwiedzający. Ale upiera się, prosi. OK. W domu syf, sprzedaję jednak ściany i podłogi, a nie porządek.

Zjawia się dwóch młodzieńców w garniturach. Pokazuję im nasze osiągnięcia: markizę, dębową podłogę, i zniszczenia: chamską dziurę w łazience na szwedzki czołg piorący. Otwieram szafę-kolumnę w kuchni, demonstrując jej użyteczność.

– Ooo, tarot – zauważa jeden ze zwiedzających.

Dostrzegł nie wiadra i szczoty, ale marsylską talię upchniętą między książkami.

– Byłem w piątek u wróżki i wyciągnąłem z kart „Słońce”, przepowiedziała, że w czerwcu kupię dom.

Facet u wróżki?

– Proszę – podsuwam tarota.

Wyciąga kartę „Szaleniec”. Staję się czujna, tym bardziej że decyduje się kupić natychmiast i bez targowania.

– Niech panowie się zastanowią. Piętro niżej mieszka psychol zabawowy. U nas nie słychać, ale szaleństwo eksploduje…

Spudłowałam, nie są parą, skoro kupujący pyta:

– Czy mogę zaprosić moją dziewczynę, ona ma też na imię Manuela…

Wychodzą. Chyba śnię: sprzedaliśmy mieszkanie klientowi nr 0 (pierwsi będą za chwilę) i w dodatku specjaliście. Zostawił wizytówkę firmy farmaceutycznej ze swoim tytułem: Sales Force Trainer. A jeśli to był tylko trening i on przyprowadził pracownika na szkolenie, jak nie kupować mieszkania? Nie targował się i wyciągnął „Szaleńca”.

Oczywiście Misiak też, równolegle do mojego losu, zmienia mieszkanie. Wynajął pracownię przy ASP. Wzywa mnie do pomocy przy przeprowadzce. Po upchnięciu komputerów i pak idziemy się powłóczyć. Przy placu Teatralnym puste knajpy, być może otwarte za wcześnie, zanim pośrodku uruchomią wielopiętrowy garaż w kształcie stracha na UFO. Kelnerzy grający ze sobą z nudów w bilard twierdzą, że to będzie hotel i sklepy projektu słynnego architekta. Idziemy się pocieszyć do sushi baru. Bierzemy surowy płat ryby maślanej. Subtelność smaku bez smaku. Oskrobanego do podstaw materii, bez atrybutu zapachu, śladu upaprania gnijącym życiem.