— Skacz! — krzyknął do jasnowłosego elfa stojącego na występie. - Skacz za nią!

— Chyba zwariowałeś, Rience — powiedział zimno elf. - Skacz sam, jeśli wola.

*****

Szczęście, jak to zwykle bywa, nie dopisało, nie towarzyszyło jej długo. Gdy zbiegła z krużganka i wymknęła się za mur, w krzaki tarniny, schwytano ją. Schwytał ją i unieruchomił w niesamowicie silnym uścisku niski, lekko otyły mężczyzna z opuchniętym nosem i rozciętą wargą.

— Tuś mi — zasyczał. - Tuś mi, laleczko!

Ciii szarpnęła się i zawyła, bo zaciśnięte na jej ramionach dłonie poraziły ją nagle paroksyzmem obezwładniającego bólu. Mężczyzna zarechotał.

— Nie trzepocz, szary ptaszku, bo przypalę ci piórka. Pozwól, niech ci się przyjrzę. Niech no popatrzę na pisklątko, które aż tyle warte jest dla Emhyra var Emreisa, imperatora Nilfgaardu. I dla Vilgefortza.

Ciri przestała się wyrywać. Niski mężczyzna oblizał pokaleczoną wargę.

— Ciekawe — zasyczał znowu, pochylając się ku niej. -Takaś niby cenna, a ja, uważasz, nie dałbym za ciebie nawet złamanego szeląga. Jak też te pozory mylą. Ha! Skarbie mój! A gdyby Emhyrowi dał cię w prezencie nie Vilgefortz, nie Rience, nie ten galant w pierzastym hełmie, ale stary Terranova? Czy Emhyr byłby łaskaw dla starego Terranovy? Co na to powiesz, wieszczko? Wszakże umiesz wieszczyć!

Jego oddech śmierdział nie do wytrzymania. Ciri odwróciła głowę, krzywiąc się. Źle zrozumiał.

— Nie kłap na mnie dziobkiem, ptaszku! Ja nie lękam się ptaszków. A może powinienem? Co, fałszywa wróżbitko? Podstawiona wyrocznio? Czy powinienem lękać się ptaszków?

— Powinieneś — szepnęła Ciri, czując zawrót głowy i ogarniające ją nagle zimno.

Terranova zaśmiał się, odrzucając głowę do tyłu. Śmiech zmienił się w ryk bólu. Wielka szara sowa bezszelestnie sfrunęła z góry i wpiła mu się szponami w oczy. Czarodziej puścił Ciri, gwałtownym ruchem strącił z siebie sowę, a zaraz po tym runął na kolana i chwycił się za twarz. Spomiędzy palców zatętniła krew. Ciri wrzasnęła, cofnęła się. Terranova odjął od twarzy zakrwawione i pokryte śluzem ręce, dzikim, rwącym się głosem zaczął skandować zaklęcie. Nie zdążył. Za jego plecami pojawił się niewyraźny kształt, wiedźmińska klinga zawyła w powietrzu i przecięła mu kark tuż pod potylicą.

*****

— Geralt!

— Ciri.

— Nie czas na czułości — powiedziała ze szczytu muru sowa, zamieniając się w ciemnowłosą kobietę. - Uciekajcie! Biegną tu Wiewiórki!

Ciri wyzwoliła się z ramion Geralta, spojrzała ze zdumieniem. Siedząca na szczycie muru kobieta-sowa wyglądała okropnie. Była osmalona, obszarpana, umazana popiołem i krwią.

— Ty mały potworze — powiedziała kobieta-sowa, patrząc na nią z góry. - Za tę twoją niewczesną wieszczbę powinnam cię… Ale obiecałam, coś twojemu wiedźminowi, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Nie mogłam dać ci Rience'a, Geralt. W zamian daję ci ją. Żywą. Uciekajcie!

*****

Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach był wściekły. Dziewczynę, którą rozkazano mu schwytać, widział tylko przez chwilę, ale zanim zdołał cokolwiek przedsięwziąć, zatraceni czarownicy rozpętali w Garstangu piekło uniemożliwiające przedsiębranie czegokolwiek. Cahir stracił orientację wśród dymu i pożaru, na oślep krążył korytarzami, biegał po schodach i krużgankach, przeklinając Vilgefortza, Rience'a, siebie i cały świat.

Od spotkanego elfa dowiedział się, że dostrzeżono dziewczynę poza pałacem, uciekającą drogą ku Aretuzie. I wtedy szczęście uśmiechnęło się do Cahira. Scoia'tael znaleźli w stajni osiodłanego konia.

****

— Biegnij przodem, Ciri. Są blisko. Ja ich zatrzymam, a ty biegnij. Biegnij, ile sił! Jak na Mordowni!

— Ty też chcesz mnie zostawić samą?

— Będę tuż za tobą. Ale nie oglądaj się!

— Daj mi mój miecz, Geralt.

Spojrzał na nią. Ciri odruchowo cofnęła się. Takich oczu nie widziała u niego jeszcze nigdy.

— Mając miecz, będziesz może musiała zabijać. Potrafisz?

— Nie wiem. Daj mi miecz.

— Biegnij. I nie oglądaj się za siebie.

*****

Na drodze załomotały kopyta. Ciri obejrzała się. I zamarła sparaliżowana strachem.

Ścigał ją czarny rycerz w hełmie ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka. Skrzydła szumiały, powiewał czarny płaszcz. Podkowy krzesały iskry na bruku drogi.

Nie była w stanie się poruszyć.

Czarny koń przedarł się przez przydrożne krzaki, rycerz krzyknął głośno. W krzyku tym była Cintra. Były w nim noc, mord, krew i pożoga. Ciri pokonała obezwładniający strach i rzuciła się do ucieczki. Z rozpędu przesadziła żywopłot, wpadając na maleńki dziedziniec z basenikiem i fontanną. Z dziedzińca nie było wyjścia, dookoła były mury, wysokie i gładkie. Koń zachrapał tuż za jej plecami. Cofnęła się, potknęła i wzdrygnęła, trafiając plecami na twardą, nieustępliwą ścianę. Była w pułapce.

Drapieżny ptak załopotał skrzydłami, zrywając się do lotu. Czarny rycerz poderwał konia, przeskoczył żywopłot odgradzający go od dziedzińca. Kopyta zadudniły na płytach posadzki, koń pośliznął się, pojechał, przysiadając na zadzie. Rycerz zachwiał się w siodle, przechylił. Koń zerwał się, a rycerz spadł, łoskocząc zbroją o kamień. Podniósł się jednak natychmiast, szybko osaczając Ciri wciśniętą w róg.

— Nie dotkniesz mnie! — krzyknęła, dobywając miecza. - Nigdy mnie już nie dotkniesz!

Rycerz zbliżał się powoli, rosnąc nad nią jak ogromna czarna wieża. Skrzydła na jego hełmie chwiały się i szeleściły.

— Nie uciekniesz mi już, Lwiątko z Cintry — w szparze hełmu płonęły bezlitosne oczy. - Nie tym razem. Tym razem nie masz już dokąd uciekać, szalona panno.

— Nie dotkniesz mnie — powtórzyła głosem zduszonym zgrozą, przyparta plecami do kamiennej ściany.

— Muszę. Wykonuję rozkazy.

Gdy wyciągnął ku niej rękę, strach ustąpił nagle, jego miejsce zajęła dzika wściekłość. Spięte, zastygłe w przerażeniu mięśnie zadziałały jak sprężyny, wszystkie wyuczone w Kaer Morhen ruchy wykonały się same, gładko i płynnie. Ciri skoczyła, rycerz rzucił się na nią, ale nie był przygotowany na piruet, którym bez wysiłku wywinęła się z za sięgu jego rąk. Miecz zawył i ukąsił, niechybnie trafiając między blachy pancerza. Rycerz zachwiał się, upadł na jedno kolano, spod naramiennika trysnęła jasnoczerwona struga krwi. Wrzeszcząc wściekle, Ciri znowu otoczyła go piruetem, znowu uderzyła, tym razem prosto w dzwon hełmu, obalając rycerza na drugie kolano. Wściekłość i szał zaślepiły ją zupełnie, nie widziała nic oprócz nienawistnych skrzydeł. Posypały się czarne pióra, jedno skrzydło odpadło, drugie zwisło na zakrwawiony naramiennik. Rycerz, wciąż nadaremnie usiłując podnieść się z kolan, spróbował zatrzymać klingę miecza chwytem pancernej rękawicy, stęknął boleśnie, gdy wiedźmińskie ostrze rozchlastało kolczą siatkę i dłoń. Pod kolejnym uderzeniem spadł hełm, Ciri odskoczyła, by nabrać impetu do ostatniego, morderczego ciosu.

Nie uderzyła.

Nie było czarnego hełmu, nie było skrzydeł drapieżnego ptaka, których szum prześladował ją w koszmarach sennych. Nie było już czarnego rycerza z Cintry. Był klęczący w kałuży krwi blady, ciemnowłosy młodzieniec o oszołomionych błękitnych oczach i ustach wykrzywionych w grymasie strachu. Czarny rycerz z Cintry padł od ciosów jej miecza, przestał istnieć, z budzących grozę skrzydeł pozostały porąbane pióra. Przerażony, skulony, broczący krwią młodzik był nikim. Nie znała go, nigdy go nie widziała. Nie obchodził jej. Nie bała się go, nie nienawidziła. I nie chciała zabijać.

Rzuciła miecz na posadzkę.

Odwróciła się, słysząc krzyki Scoia'tael nadbiegających od strony Garstangu. Zrozumiała, że za moment osaczą ją na dziedzińcu. Zrozumiała, że dopędzą ją na drodze. Musiała być od nich szybsza. Podbiegła do karego konia stukającego podkowami po płytach posadzki, krzykiem popędziła go do galopu, w biegu wskakując na siodło.

*****

— Zostawcie mnie… — stęknął Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach, odpychając zdrową ręką podnoszących go elfów. - Nic mi nie jest! To lekka rana… Ścigajcie ją. Ścigajcie dziewczynę…

Jeden z elfów krzyknął, na twarz Cahira trysnęła krew. Drugi Scoia'tael zatoczył się i zwalił na kolana, obu rękoma wpijając się w rozchlastany brzuch. Pozostali odskoczyli, rozprysnęli się po dziedzińcu, błyskając mieczami.

Zaatakował ich białowłosy potwór. Skoczył na nich z muru. Z wysokości, z której niepodobna było skoczyć, nie łamiąc nóg. Niepodobna było wylądować miękko, zawirować w umykającym oczom piruecie i w ułamku sekundy zabić. Ale białowłosy potwór dokonał tego. I zaczął zabijać.

Scoia'tael walczyli zażarcie. Mieli przewagę. Ale nie mieli żadnych szans. Na rozwartych ze zgrozy oczach Cahira dokonywała się masakra. Szarowłosa dziewczyna, która przed chwilą go poraniła, była szybka, była niewiarygodnie zwinna, była jak kocica broniąca kociąt. Ale białowłosy potwór, który wpadł między Scoia'tael, był jak zerrikański tygrys. Szarowłosa panna z Cintry, która z niewiadomych powodów nie zabiła go, sprawiała wrażenie szalonej. Białowłosy potwór nie był szalony. Był spokojny i zimny. Mordował spokojnie i zimno.

Scoia'tael nie mieli żadnych szans. Ich trupy jeden po drugim waliły się na płyty dziedzińca. Ale nie ustępowali. Nawet wtedy, gdy zostało tylko dwóch, nie uciekli, jeszcze raz zaatakowali białowłosego potwora. Na oczach Cahira potwór odrąbał jednemu rękę powyżej łokcia, drugiego uderzył pozornie lekkim, niedbałym ciosem, który jednak rzucił elfem do tyłu. przeważył go przez cembrowinę fontanny i wwalił do wody. Woda przelała się przez brzeg basenu karminową falą.

Elf z odrąbaną ręką klęczał przy fontannie, błędnym wzrokiem patrząc na buchający krwią kikut. Białowłosy potwór chwycił go za włosy i szybkim pociągnięciem miecza poderżnął mu gardło.

Gdy Cahir otworzył oczy, potwór był tuż przy nim.

— Nie zabijaj… — szepnął, zaprzestając prób podniesienia się ze śliskiej od krwi posadzki. Rozsieczona przez szarowłosą dziewczynę dłoń przestała boleć, zmartwiała.