— To ciężkie oskarżenie. Dlatego też dowody będą musiały być równie ważkie. Ale nim rzucisz owe dowody na szalę, Filippo Eilhart, bądź świadoma mego stanowiska. Dowody można fabrykować, działania i ich motywy można interpretować. Ale zaistniałych faktów nic nie zmieni. Złamałaś jedność i solidarność Bractwa, Filippo Eilhart. Zakułaś członków Kapituły w kajdany jak bandytów. Nie śmiej więc proponować mi objęcia stanowiska w nowej Kapitule, którą zamierza utworzyć twoja zaprzedana królom szajka puczystów. Między nami jest śmierć i krew. Śmierć Hena Gedymdeitha. I krew Lydii van Bredevoort. Tę krew rozlałaś z pogardą. Byłaś moją najlepszą uczennicą, Filippo Eilhart. Byłam zawsze z ciebie dumna. Ale teraz mam dla ciebie wyłącznie pogardę.

*****

Keira Metz była blada jak pergamin.

— Od jakiegoś czasu — szepnęła — w Garstangu jest jakby ciszej. Kończy się… Gonią się po pałacu. Tam jest pięć kondygnacji, siedemdziesiąt sześć komnat i sal. Jest gdzie się gonić…

— Miałaś mówić o Yennefer. Spiesz się. Boję się, że zemdlejesz.

— O Yennefer? Ach, tak… Wszystko szło po naszej myśli, kiedy nagle pojawiła się Yennefer. I wprowadziła na salę to medium…

— Kogo?

— Dziewczynę, może czternastoletnią. Szare włosy, wielkie zielone oczy… Zanim zdążyliśmy się dobrze przyjrzeć, dziewczyna zaczęta wieszczyć. Powiedziała o wydarzeniach w Dol Angra. Nikt nie miał wątpliwości, że mówi prawdę. Była w transie, a w transie się nie kłamie.

*****

— Wczoraj w nocy — powiedziało medium — wojska ze znakami Lyrii i sztandarami Aedirn dokonały agresji na cesarstwo Nilfgaardu. Zaatakowano Glevitzingen, pograniczny fort w Dol Angra. Heroldowie w imieniu króla Demawenda otrąbili po okolicznych wsiach, że od dziś Aedirn przejmuje władzę nad całym krajem. Wezwano ludność do zbrojnego powstania przeciw Nilfgaardowi…

— To niemożliwe! To ohydna prowokacja!

— Gładko przechodzi ci przez usta to słowo, Filippo Eilhart — powiedziała spokojnie Tissaia de Vries. - Ale nie łudź się, twoje wrzaski nie przerwą transu. Mów dalej, dziecko.

— Cesarz Emhyr var Emreis wydał rozkaz, by odpowiedzieć ciosem na cios. Wojska nilfgaardzkie dziś o świcie wkroczyły do Lyrii i Aedirn.

— Tak tedy — uśmiechnęła się Tissaia — nasi królowie pokazali, jacy to z nich rozumni, światli i miłujący pokój władcy. A niektórzy z czarodziejów udowodnili, czyjej sprawie naprawdę służą. Tych, którzy mogliby zapobiec zaborczej wojnie, przezornie zakuto w kajdany z dwimerytu i postawiono im bzdurne zarzuty…

— To wszystko wierutne kłamstwo!

— Do dupy z wami wszystkimi! — wrzasnęła nagle Sa-brina Glevissig. - Filippa! Co to wszystko znaczy? Co ma znaczyć ta draka w Dol Ańgra? Czy nie ustaliliśmy, żeby nie zaczynać za wcześnie? Dlaczego ten pieprzony Dema-wend nie wstrzymał się? Dlaczego ta zdzira Meve…

— Zamilcz, Sabrina!

— Ależ nie, niech mówi — Tissaia de Vries uniosła głowę. - Niech powie o skoncentrowanej na granicy armii Henselta z Kaedwen. Niech powie o wojskach Foltesta z Temerii, które już pewnie spuszczają na wodę łodzie, do tej pory ukrywane w zaroślach nad Jarugą. Niech powie o korpusie ekspedycyjnym pod dowództwem Vizimira z Redanii, stojącym nad Pontarem. Czy ty sądziłaś, Filippa, że my jesteśmy ślepi i głusi?

— To jest jedna wielka cholerna prowokacja! Król Vizimir…

— Król Vizimir — przerwało beznamiętnym głosem szarowłose medium — został wczoraj w nocy zamordowany. Zasztyletowany przez zamachowca. Redania nie ma już króla.

— Redania już od dawna nie miała króla — Tissaia de Vries wstała. - W Redanii panowała jaśnie wielmożna Filippa Eilhart, godna następczyni Raffarda Białego. Gotowa dla władzy absolutnej poświęcić dziesiątki tysięcy istnień.

— Nie słuchajcie jej! — wrzasnęła Filippa. - Nie słuchajcie tego medium! To narzędzie, bezrozumne narzędzie… Komu ty służysz, Yennefer? Kto rozkazał ci przyprowadzić tu tego potwora?

— Ja — powiedziała Tissaia de Vries.

*****

— Co było dalej? Co stało się z dziewczyną? Z Yennefer?

— Nie wiem — Keira zamknęła oczy. - Tissaia nagle zniosła blokadę. Jednym zaklęciem. W życiu nie widziałam czegoś podobnego… Oszołomiła nas i przyblokowała, potem uwolniła Vilgefortza i innych… A Francesca otworzyła wejścia do podziemi i w Garstangu nagle zaroiło się od Scoia'tael. Dowodził nimi cudak w zbroi i skrzydlatym, nilfgaardzkim hełmie. Pomagał mu typ ze znamieniem na twarzy. Ten umiał rzucać zaklęcia. I zasłaniać się magią…

— Rience.

— Może, nie wiem. Było gorąco… Runął strop. Zaklęcia i strzały… Masakra… Wśród nich zabity Fercart, wśród nas zabity Drithelm, zabity Radcliffe> zabici Marąuard, Rejean i Bianca d'Este… Kontuzjowana Triss Merigold, ranna Sabrina… Gdy Tissaia zobaczyła trupy, zrozumiała swój błąd, próbowała nas chronić, próbowała mitygować Vilgefortza i Terranovę… Vilgefortz wyśmiał ją i wykpił. Wtedy straciła głowę i uciekła. Och, Tissaia… Tyle trupów…

— Co z dziewczyną i Yennefer?

— Nie wiem — czarodziejka zaniosła się kaszlem, splunęła krwią. Oddychała bardzo płytko i z wyraźnym trudem. - Po którejś z rzędu eksplozji na moment straciłam przytomność. Ten z blizną i jego elfy obezwładnili mnie. Terranova najpierw mnie skopał, a potem wyrzucił oknem.

— To nie tylko noga, Keira. Masz połamane żebra.

— Nie zostawiaj mnie.

— Muszę. Wrócę po ciebie.

— Akurat.

*****

Na początku był tylko migotliwy chaos, pulsowanie cieni, kotłowisko mroku i jasności, chór bełkotliwych, dobiegających z otchłani głosów. Nagle głosy przybrały na sile, dookoła eksplodował wrzask i huk. Jasność wśród mroku stała się ogniem pożerającym arrasy i gobeliny, snopami iskier zdającymi się tryskać ze ścian, z balustrad i z kolumn podtrzymujących sklepienie.

Ciri zakrztusiła się dymem i zrozumiała, że to już nie sen.

Spróbowała wstać, wspierając się na rękach. Natrafiła dłonią na wilgoć, spojrzała w dół. Klęczała w kałuży krwi. Tuż obok leżało nieruchome ciało. Ciało elfa. Poznała to od razu.

— Wstań.

Yennefer stała obok. W dłoni miała sztylet.

— Pani Yennefer… Gdzie my jesteśmy? Niczego nie pamiętam…

Czarodziejka szybko chwyciła ją za rękę.

— Jestem przy tobie, Ciri.

— Gdzie my jesteśmy? Dlaczego wszystko się pali? Kim jest ten… Ten tutaj?

— Powiedziałam ci kiedyś, wieki temu, że Chaos wyciąga po ciebie rękę. Pamiętasz? Nie, pewnie nie pamiętasz. Ten elf wyciągnął po ciebie rękę. Musiałam zabić go nożem, bo jego mocodawcy tylko czekają, by któraś z nas ujawniła się, używając magii. I doczekają się, ale jeszcze nie teraz… Jesteś już całkowicie przytomna?

— Ci czarodzieje… — szepnęła Ciri. - Ci w dużej sali… Co ja do nich mówiłam? I dlaczego to mówiłam? Ja wcale nie chciałam… Ale musiałam mówić! Dlaczego? Dlaczego, pani Yennefer?

— Cicho, brzydulko. Popełniłam błąd. Nikt nie jest doskonały.

Z dołu rozległ się huk i przeraźliwy krzyk.

— Chodź. Prędko. Nie mamy czasu. Pobiegły korytarzem. Dym był coraz gęstszy, dusił, dławił, oślepiał. Mury dygotały od eksplozji.

— Ciri — Yennefer zatrzymała się na skrzyżowaniu korytarzy, mocno ścisnęła dłoń dziewczynki. - Posłuchaj mnie teraz, posłuchaj uważnie. Ja muszę tu zostać. Widzisz te schody? Zejdziesz nimi…

— Nie! Nie zostawiaj mnie samej!

— Muszę. Powtarzam, zejdziesz tymi schodami. Na sam dół. Tam będą drzwi, za nimi długi korytarz. Na końcu korytarza jest stajnia, w niej stoi jeden osiodłany koń. Tylko jeden. Wyprowadzisz go i dosiądziesz. To wyćwiczony koń, służy gońcom jeżdżącym do Loxii. Zna drogę, wystarczy go popędzić. Gdy będziesz w Loxii, odszukasz Margaritę i oddasz się pod jej opiekę. Nie odstępuj jej nawet na krok…

— Pani Yennefer! Nie! Nie chcę być sama!

— Ciri — powiedziała cicho czarodziejka. - Kiedyś już powiedziałam ci, że wszystko, co robię, robię dla twojego dobra. Zaufaj mi. Proszę cię, zaufaj mi. Biegnij.

Ciri była już na schodach, gdy jeszcze raz usłyszała głos Yennefer. Czarodziejka stała przy kolumnie, opierając o nią czoło.

— Kocham cię, córeczko — powiedziała niewyraźnie. - Biegnij.

*****

Osaczyli ją w połowie schodów. Z dołu dwóch elfów z wiewiórczymi ogonami u czapek, z góry człowiek w czarnym stroju. Ciri bez namysłu przeskoczyła przez balustradę i uciekła w boczny korytarz. Pobiegli za nią. Była szybsza i umknęłaby im bez trudu, gdyby nie to, że korytarz kończył się otworem okiennym.

Wyjrzała. Wzdłuż muru biegł kamienny występ, szeroki może na dwie piędzi. Ciri przełożyła nogi przez parapet i wyszła. Odsunęła się od okna, przywarła plecami do ściany. W oddali lśniło morze.

Z okna wychylił się elf. Miał jaśniutkie włosy i zielone oczy, na szyi jedwabną chustkę. Ciri odsunęła się prędko, posuwając ku drugiemu oknu. Ale przez to drugie wyjrzał człowiek w czarnym stroju. Ten miał oczy ciemne i paskudne, na policzku czerwonawą plamę.

— Mamy cię, dziewko!

Spojrzała w dół. Pod sobą, bardzo daleko, widziała dziedziniec. A nad dziedzińcem, jakieś dziesięć stóp poniżej występu, na którym stała, był mostek łączący dwa krużganki. Tyle że to nie był mostek. To były szczątki mostku. Wąska kamienna kładka z resztkami pogruchotanej balustrady.

— Na co czekacie? — krzyknął ten z blizną. - Wyłaźcie i łapcie ją!

Jasnowłosy elf ostrożnie wyszedł na występ, przycisnął się plecami do ściany. Wyciągnął rękę. Był blisko.

Ciri przełknęła ślinę. Kamienna kładka, pozostałość mostu, nie była węższa niż huśtawka w Kaer Morhen, a ona dziesiątki razy skakała na huśtawkę, umiała amortyzować skok i utrzymywać równowagę. Ale wiedźmińską huśtawkę dzieliły od ziemi cztery stopy, a pod kamienną kładką ziała przepaść tak głęboka, że płyty podwórca wydawały się mniejsze od dłoni.

Skoczyła, wylądowała, zachwiała się, utrzymała równowagę, chwytając się potłuczonej balustrady. Pewnymi kro- karni osiągnęła krużganek. Nie mogła się powstrzymać — odwróciła się i pokazała prześladowcom zgięty łokieć, gest, którego nauczył ją krasnolud Yarpen Zigrin. Człowiek z blizną zaklął głośno.