— To tylko zwykła sowa — wydyszała, próbując uspokoić siebie i wierzchowca. - Zwyczajny ptak… Nie ma się czego bać…

Wiatr wzmagał się, ciemne chmury zakryły księżyc całkowicie. Ale przed nią, w perspektywie drogi, w ziejącej wśród lasu szczerbie, była jasność. Pojechała szybciej, piasek prysnął spod kopyt.

Wkrótce musiała się zatrzymać. Przed nią było urwisko i morze, z którego wyrastał znajomy czarny stożek wyspy. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie widać było świateł Garstangu, Loxii ani Aretuzy. Widziała tylko samotną, strzelistą, zwieńczającą Thanedd wieżę.

Tor Lara.

Zagrzmiało, a w chwilę później oślepiająca wstęga błyskawicy połączyła chmurne niebo ze szczytem wieży. Tor Lara łypnęła na nią czerwonymi ślepiami okien, zdawało się, że we wnętrzu wieży na sekundę zapłonął ogień.

Tor Lara… Wieża Mewy… Dlaczego ta nazwa budzi we mnie taką grozę?

Wicher targnął drzewami, gałęzie zaszumiały, Ciri zmrużyła oczy, kurz i listki uderzyły ją w policzek. Zawróciła parskającego i boczącego się konia. Odzyskała orientację. Wyspa Thanedd wskazywała północ, ona musiała jechać w kierunku zachodnim. Piaszczysta droga kładła się wśród mroku wyraźną białą wstęgą. Poszła w galop.

Zagrzmiało znowu, w świetle błyskawicy Ciri nagle zobaczyła jeźdźców. Ciemne, niewyraźne, ruchliwe sylwetki po obu stronach drogi. Usłyszała okrzyk.

— Gar'ean!

Bez namysłu spięła konia, ściągnęła wodze, zawróciła i poszła w galop. Za nią krzyk, gwizd, rżenie, łomot kopyt.

— Gar'ean! Dh'oine!

Galop, łomot kopyt, pęd powietrza. Ciemność, w której migają białe pnie przydrożnych brzóz. Grzmot. Błyskawica, w jej świetle dwóch konnych próbuje zajechać jej drogę. Jeden wyciąga rękę, chce chwycić wodze. Do czapki ma przypięty wiewiórczy ogon. Ciri uderza konia piętami, przywiera do końskiej szyi, pęd przenosi ją obok. Za nią krzyk, gwizd, łoskot gromu. Błyskawica.

— Spar'le, Yaeyinn!

Cwał, cwał! Szybciej, koniu! Grom. Błyskawica. Rozwidlenie dróg. W lewo! Ja nigdy nie błądzę! Znowu rozwidlenie. W prawo! W cwał, koniu! Szybciej, szybciej!

Droga biegnie w górę, pod kopytami piach, koń, choć ponaglany, zwalnia…

Na szczycie wzniesienia obejrzała się. Kolejna błyskawica oświetliła drogę. Zupełnie pustą. Nadstawiła uszu, ale słyszała wyłącznie wiatr szumiący liśćmi. Zagrzmiało.

Tu nie ma nikogo. Wiewiórki… To tylko wspomnienie z Kaedwen. Róża z Shaerrawedd… To wszystko mi się tylko zdawało. Tu nie ma żywego ducha, nikt mnie nie ściga…

Uderzył w nią wiatr. Wiatr wieje od lądu, pomyślała, a czuję go na prawym policzku…

Zabłądziłam.

Błyskawica. W jej świetle rozbłyskuje powierzchnia morza, na jej tle czarny stożek wyspy Thanedd. I Tor Lara. Wieża Mewy. Wieża, która ciągnie jak magnes… Ale ja nie chcę do tej wieży. Ja jadę do Hirundum. Bo muszę zobaczyć Geralta.

Znowu błysnęło.

Między nią a urwiskiem stał czarny koń. A na nim siedział rycerz w hełmie ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka. Skrzydła załopotały nagle, ptak zrywa się do lotu…

Cintra!

Paraliżujący strach. Ręce do bólu zaciśnięte na rzemieniu wodzy. Błyskawica. Czarny rycerz spina konia. W miejscu twarzy ma upiorną maskę. Skrzydła łopoczą…

Koń poszedł w galop bez zachęty. Ciemność, rozświetlana błyskawicami. Las się kończy. Pod kopytami plusk, mlaskot bagna. Za nią szum skrzydeł drapieżnego ptaka. Coraz bliżej… Bliżej…

Wściekły galop, oczy łzawią od pędu. Błyskawice tną niebo w ich świetle Ciri widzi olchv i wierzby po obu stronach drogi. Ale to nie są drzewa. To są słudzy Króla Olch. Słudzy czarnego rycerza, który galopuje za nią, a skrzydła drapieżnego ptaka szumią na jego hełmie. Pokraczne potwory po obu stronach drogi wyciągają ku niej gruzłowate ramiona, śmieją się dziko, rozdziawiając czarne paszczęki dziupli. Ciri kładzie się na końskiej szyi. Gałęzie świszczą, smagają, czepiają się ubrania. Pokraczne pnie trzeszczą, dziuple kłapią, zanoszą się szyderczym śmiechem…

Lwiątko z Cintry! Dziecko Starszej Krwi!

Czarny rycerz jest tuż za nią, Ciri czuje jego rękę próbującą chwycić ją za włosy na karku. Popędzony krzykiem koń rwie do przodu, ostrym skokiem bierze niewidoczną przeszkodę, z trzaskiem łamie trzciny, potyka się…

Ściągnęła wodze, odchylając się w kulbace, obróciła chrapiącego konia. Krzyknęła dziko, wściekle. Wyszarpnęła miecz z pochwy, zawinęła nim nad głową. To już nie Cintra! Ja już nie jestem dzieckiem! Już nie jestem bezbronna! Nie pozwolę…

— Nie pozwolę! Nie dotkniesz mnie już! Nie dotkniesz mnie już nigdy!

Koń z pluskiem i chlupotem wylądował w wodzie, sięgającej mu po brzuch. Ciri pochyliła się, krzyknęła, uderzyła wierzchowca piętami, wyrwała się z powrotem na groblę. Stawy, pomyślała. Fabio mówił o stawach rybnych. To jest Hirundum. Trafiłam. Ja nigdy nie błądzę…

Błyskawica. Za nią grobla, dalej czarna ściana lasu, werżnięta w niebo jak piła. I nikogo. Cisza przerywana tylko skowytem wichru. Gdzieś na bagnach kwacze wystraszona kaczka.

Nikogo. Na grobli nie ma nikogo. Nikt mnie nie ściga. To był majak, koszmar. Wspomnienie z Cintry. To mi się tylko zdawało.

W oddali światełko. Latarnia. Albo ogień. To farma. Hirundum. Już blisko. Jeszcze tylko jeden wysiłek…

Błyskawica. Jedna, druga, trzecia. Bez gromu. Wiatr zamiera nagle. Koń rży, miota łbem i staje dęba.

Na czarnym niebie pojawia się mleczna, szybko jaśniejąca wstęga, zwijająca się jak wąż. Wiatr znowu uderza w wierzby, wzbija z grobli kurzawę liści i zeschłych traw.

Dalekie światełko znika. Tonie i rozmywa się w powodzi miliarda błękitnych ogników, którymi nagle rozbłyskuje i płonie całe bagno. Koń parska, rży, szaleje po grobli, Ciri z trudem utrzymuje się w siodle.

W sunącej po niebie wstędze zjawiają się niewyraźne, koszmarne sylwetki jeźdźców. Są coraz bliżej, widać ich coraz wyraźniej. Chwieją się bawole rogi i wystrzępione pióropusze na hełmach, spod hełmów bieleją trupie maski. Jeźdźcy siedzą na szkieletach koni, okrytych strzępami kropierzy. Wściekły wicher wyje wśród wierzb, klingi błyskawic bez ustanku tną czarne niebo. Wiatr zawodzi coraz głośniej. Nie, to nie wiatr. To upiorny śpiew.

Koszmarna kawalkada zakręca, mknie wprost na nią. Kopyta widmowych koni kotłują poświatę błędnych ogników wiszących nad bagnami. Na czele kawalkady galopuje Król Gonu. Przerdzewiały szyszak kołysze się nad trupią maską, ziejącą dziurami oczodołów, w których płonie sinawy ogień. Powiewa wystrzępiony płaszcz. O pokryty rdzą napierśnik grzechocze naszyjnik, pusty jak stara grochowina. Niegdyś były w nim drogie kamienie. Ale wypadły podczas dzikiej gonitwy po niebie. I stały się gwiazdami…

To nieprawda! Tego nie ma! To koszmar, to majak, to złuda! To mi się tylko zdaje!

Król Gonu spina rumaka-kościotrupa, wybucha dzikim, przerażającym śmiechem.

Dziecko Starszej Krwi! Należysz do nas! Jesteś nasza! Dołącz do orszaku, dołącz do naszego Gonu! Będziemy gnać, gnać aż do końca, aż do wieczności, aż po kraniec istnienia! Jesteś nasza, gwiazdooka córo Chaosu! Dołącz, poznaj radość Gonu! Jesteś nasza, jesteś jedną z nas! Wśród nas jest twoje miejsce!

— Nie! — wrzasnęła. - Idźcie precz! Jesteście trupami!

Król Gonu śmieje się, kłapią przegniłe zęby nad zardzewiałym kołnierzem zbroi. Sino goreją oczodoły trupiej maski.

Tak, my jesteśmy trupami. Ale to ty jesteś śmiercią.

Ciri przywarła do końskiej szyi. Nie musiała popędzać konia. Czując za sobą ścigające widma, wierzchowiec rwał po grobli w karkołomnym cwale.

*****

Bernie Hofmeier, niziołek, farmer z Hirundum, uniósł kędzierzawą głowę, wsłuchując się w daleki odgłos gromu.

— Niebezpieczna rzecz — powiedział — taka burza bez deszczu. Rypnie gdzieś piorun i pożar gotowy…

— Trochę deszczu by się zdało — westchnął Jaskier, dokręcając kołki lutni — bo powietrze takie, że nożem można krajać… Koszula się klei do grzbietu, komary tną… Ale chyba to się rozejdzie po kościach. Krążyła burza, krążyła, ale od jakiegoś czasu błyska się gdzieś na północy. Chyba nad morzem.

— Wali w Thanedd — potwierdził niziołek. - To najwyższy punkt w okolicy. Ta wieża na wyspie, Tor Lara, cholernie ściąga pioruny. W czasie porządnej nawałnicy wygląda tak, jakby stała w ogniu. Aż dziw bierze, że się nie rozleci…

— To magia — stwierdził z przekonaniem trubadur. -Wszystko na Thanedd jest magiczne, nawet sama skała. A czarodzieje nie lękają się piorunów. Co ja mówię! Czy wiesz, Bernie, że oni potrafią łapać pioruny?

— A jużci! Łżesz, Jaskier.

— Niech mnie grom… — poeta urwał, niespokojnie spojrzał na niebo. - Niech mnie gęś kopnie, jeśli kłamię. Powiadam ci, Hofmeier, magicy łapią pioruny. Na własne oczy widziałem. Stary Gorazd, ten, którego później zabili na Wzgórzu Sodden, złapał kiedyś piorun na moich oczach. Wziął długaśny kawał drutu, jeden koniec uczepił na czubku swej wieży, drugi zaś…

— Drugi koniec drutu trza by w butlę włożyć — zapiszczał nagle kręcący się po ganku syn Hofmeiera, malutki niziołek z czupryną gęstą i kręconą jak baranie runo. -W szklany gąsior, taki, w jakim tatko wino pędzą. Pierun po drucie do gąsiora smyknie…

— Do domu, Franklin! — wrzasnął farmer. - Do łóżka, spać, ale już! Wnet północ, a jutro pracować trza! A niech no ja cię schwycę, gdy w czas burzy koło gąsiorów albo drutów majdrujesz, będzie rzemień w robocie! Dwie niedziele na dupie nie usiedzisz! Petunia, weźże go stąd! A nam jeszcze piwa przynieś!

— Wystarczy wam — powiedziała gniewnie Petunia Hofmeier, zabierając syna z ganku. - Dość już wyżłopaliście.

— Nie gderaj. Tylko patrzeć, jak wiedźmin wróci. Godzi się gościa poczęstować.

— Gdy wiedźmin wróci, przyniosę. Dla niego.

— Ot, skąpa baba — burknął Hofmeier, ale tak, by żona nie dosłyszała. - Cała jej swojacina, Biberveldtowie z Łąki, co do jednego kutwa w kutwę i na kutwie jeździ… A wiedźmina coś długo nie widać. Jak poszedł nad stawy, tak przepadł. Dziwny z niego człek. Widziałeś, jak z wieczora na dziewczynki patrzał, na Cinię i Tangerinkę, gdy się na podwórzu bawiły? Dziwny miał wzrok. A teraz… Oprzeć się nie mogę wrażeniu, że poszedł, by sam być. A u mnie gościnę przyjął, bo moja farma na uboczu, z dala od innych. Ty go lepiej znasz, Jaskier, powiedz…