No właśnie. Jeśli nawet usiądzie jeszcze kiedyś na tym tarasie, żeby pogadać, to przecież już nie z wiekową ciotką – kaphornówką.

Miał nadzieję, że dobry Bóg wyposaży ciocię hojnie w jakiś niewielki stateczek, żaglowy, ma się rozumieć, z dorzeczną załogą, na którą będzie mogła wrzeszczeć do woli i z którą będzie szczęśliwie pływała po morzach i oceanach nieba.

Żeglarka numer dwa, czyli Lena Domosińska, oczekiwała gości w oknie, a kiedy zobaczyła hondę podjeżdżającą na mikroskopijny parking przed domem, wyturlała się natychmiast na ganek jako jednoosobowy komitet powitalny. Jeśli zresztą za osobę uznamy starego, mocno kudłatego nowofunlanda Azora (a tak by właściwie należało), to komitet był dwuosobowy.

Lena została uściskana przez całą rodzinę, Azor natychmiast zażądał tegoż samego, jednak musiał się zadowolić wytarganiem za uszy. Powiedział swoje „fofff” i oddalił się godnie, lekko tylko utykając na lewą tylną łapę, jako że jesienią zwykle cierpiał na reumatyzm.

– Mecenasa jeszcze nie ma – oznajmiła energicznie Lena. – Chodźcie do domu, czekam na was z barszczem ukraińskim. Po podróży na pewno chętnie zjecie.

– Nie za wcześnie na obiad? – Izabela miała wątpliwości, ale wyjaśniono jej, że sam barszcz to nie obiad, tylko posiłek regeneracyjny, który po podróży przysługuje.

– A co to za podróż? – zdziwiła się jeszcze, ale wyraźnie była w mniejszości, więc machnęła ręką. Lena robiła wspaniały barszcz ukraiński z fasolą, wiadomo było, że jak już go człowiek powącha, to się nie oprze.

Dom ciotki Bianki był dość spory i przedwojenny, a łączyła się z nim nader romantyczna historia – Bianka usłyszała ją kiedyś od Niemców, którzy przyjechali do Lubina szukać śladów po przodkach. Otóż dom zbudował w późnych latach dwudziestych pewien kapitan, który miał piękną i kochającą żonę. Niestety, zachorowała mu ta żona jakoś poważnie, Niemcy nie byli pewni na co, w każdym razie kapitan wybudował żonie „skromny domek” nad wodami i rzucił pływanie do diabła, żeby zostać z nią na zawsze. Przedtem pływał dookoła świata na wielkich windjammerach (podobno nawet na słynnej „Herzogin Cecilie”), nachapał się tam nie najgorzej, tak że nie musiał już pracować, tylko grał na giełdzie – z dużym powodzeniem. Żonie polepszyło się natychmiast, przypuszczalnie naprawdę kochała tego swojego kapitana i tęskniła za nim okropnie, kiedy całymi miesiącami szwendał się po morzach południowych.

Do tej pory była szalenie słabowita i nie mogła mieć dzieci, a kiedy się tu osiedlili, natychmiast urodziła mu zdrowiutką trójkę, jednego po drugim samych synów. Spędzili tu radosne lata, ale kiedy synowie podrośli, cała rodzina wyniosła się do Berlina, żeby chłopcy spokojnie mogli sobie studiować. W domu została jakaś ciotka rezydentka, która miała utrzymywać porządek, dopóki, po latach, rodzina nie wróci na swoją wyspę szczęśliwą.

I tu opowieść przestaje być romantyczna, bo wybuchła wojna, chłopcy poszli do Wehrmachtu i, niestety, zginęli wszyscy trzej, z czego dwóch na froncie wschodnim, a trzeci, najmłodszy, w ostatnim tygodniu wojny, broniąc Berlina, kompletnie bez sensu. Matka umarła ze zgryzoty, a ojciec na zawał. Synowie nie zdążyli się pożenić. Ciotkę rezydentkę razem z resztą ludności wyspy wysiedlono. Ci Niemcy, którzy tu przyjechali, to byli jacyś dalecy krewni owej ciotki. Mieli ze sobą nawet stare zdjęcie portretowe kapitana i tej pięknej żony. No więc piękność żony była, powiedzmy, umowna, kapitan za to bardzo godny, w mundurze, z fajką i imponującymi bokobrodami. Z obojga jednakowo biło jak łuna autentyczne poczucie szczęścia i spokoju. Ciotka Bianka uznała, że to musi być dobry dom, skoro po pierwsze, wybudowano go z miłości, a po drugie, tak tu ludziom było dobrze. Niemcy nakręcili trochę filmu i więcej się nie pokazali, ona zaś szybciutko wydzwoniła znajomego fotografa, kazała zrobić reprodukcję portretu stylowej pary, oprawiła ją w piękne ramki i powiesiła w salonie na honorowym miejscu, tuż obok „kapitańskiego” wizerunku „Herzogin Cecilie”. Dla potomności zamówiła u grawera tabliczkę z podpisem tej treści: „Kapitan Ewald Weissmüller i jego małżonka Hedwig – zbudowali ten dom z miłością, żyli tu szczęśliwie – oby wszyscy, którzy tu zamieszkają, byli równie szczęśliwi”. Tabliczka zawisła pod portretem, troskliwie przez Biankę i Lenę pucowana i utrzymywana w stanie lśniącej złocistości. Adam podśmiewał się trochę, że teraz one mieszkają tu jak stare dobre małżeństwo, ale ciotki nie dawały się podpuszczać.

– W naszym wieku nie bywa się już lesbijkami, drogi chłopcze – mawiała Bianka. – W naszym wieku płeć w ogóle zanika. Jesteśmy rodzaju nijakiego.

– Mów za siebie – sarkała zazwyczaj w takich przypadkach Lena. – Jesteś starsza o dziesięć lat. Bądź sobie obojnakiem, jeśli chcesz, ja tam jestem damą. Może trochę starą, ale zawsze!

Bianka kupiła dom prawie na tej samej zasadzie, na której zbudował go kapitan Weissmüller – za pieniądze zarobione na morzach. Tyle że nie woziła towarów wielkim windjammerem, a bogatych Amerykanów zgrabną brygantyną o nazwie „Le cochet”, co po naszemu znaczy „kogucik” (właściciel był frankofilem, poza tym sam siebie uważał za niezłego kogucika, co było zawsze przedmiotem lekkiego naigrawania się Bianki). Brygantyna pływała po Morzu Karaibskim. I to w latach, kiedy dolar miał w Polsce sporą wartość. Bianka wynajmowała się jako kapitan jednostki, a ponieważ naprawdę miała pojęcie o żeglarstwie, była ceniona przez pracodawcę, który wyrażał jej uznanie w przyjemnej formie wymienialnej. Kiedy dobiegła sześćdziesiątki, postanowiła osiąść na stałym lądzie, w Starym Kraju i uwić sobie jakieś gniazdko na starość – zamierzała żyć jeszcze długo i szczęśliwie i to jej się w zasadzie udało. Z pływaniem wcale nie skończyła, ale ograniczało się ono już tylko do kilkutygodniowych wyskoków na morze… no, parę razy było to po kilka miesięcy.

Dom w Lubinie pokazał jej zaprzyjaźniony żeglarz ze Świnoujścia. Popadał właśnie w ruinę – dom, nie żeglarz – niemniej i tak robił wrażenie. Dla samotnej starszej pani był raczej spory, ale Bianka zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Podobnie zresztą jak ów zaprzyjaźniony, którego jednakowoż nie było stać na kupienie od gminy rozpadającej się budowli. Miał nadzieję, że zawrze z Bianką coś w rodzaju spółki, że ona dom kupi, a on własnymi siłami będzie go remontował, a potem sobie na jakimś stryszku zamieszka. Stary spryciarz specjalnie przywiózł tam potencjalną wspólniczkę latem, w porze przed zachodem słońca, licząc, że ją trafi. I nie przeliczył się.

Przyjechali jego samochodem, ale zaparkował go nieco poniżej wzgórza i poprosił Biankę, aby ostatni etap drogi przebyli pieszo. Trochę klęła, bo nie przepadała za pieszymi wycieczkami, szczególnie pod górkę, ale ostatecznie się zgodziła. Wspięli się zrujnowanym brukiem, minęli kilka rozpadających się domów w zarośniętych ogrodach i wyszli prawie na szczyt. Przed nimi był już tylko las i kawałek łąki po lewej stronie.

– Zwariowałeś, Leopoldzie – sapnęła Bianka, mocno zmęczona. – Po cośmy się tu pchali? Plener mi chciałeś pokazać? Lasek z kiełbasek? Łączkę zieloną? I nie mogliśmy wjechać samochodem jak biali ludzie?

– Chwila, chwila, tylko się nie denerwuj. My teraz skręcimy w prawo…

– W te krzaki? Poldziu, masz źle w głowie. Sam sobie idź, jak chcesz, a ja siądę na przydróżce i będę się regenerować! Żebym miała siły zejść z tego Giewontu!

– Co to właściwie jest przydróżka? – zainteresował się mimo woli Poldzio.

– A co cię to obchodzi? Nie mam pojęcia. To, na czym zaraz siądę. Boże, przecież ja nie mam szesnastu lat, tylko sześćdziesiąt! Zapomniałeś? Czy chciałeś mnie zamordować?

– Bianko moja jedyna, proszę cię, nie siadaj. Zaraz siądziemy oboje. Jeszcze jeden maleńki wysiłek. Wysiłeczek. Proszę, chodź ze mną. Tu jest ścieżka, tylko trochę zarosła…

Bianka stęknęła demonstracyjnie i ruszyła za Leopoldem, torującym drogę przez gąszcz zdziczałych berberysów i śnieguliczek. Gąszcz po chwili się przerzedził i wyjrzała zeń prawie całkowicie zarośnięta trawami dróżka. Okrążała ona największą kępę krzaków i wyprowadzała na coś, co kiedyś było podjazdem.

Bianka podniosła oczy – dotychczas uważnie patrzyła sobie pod nogi, żeby nie wejść w rosnące tu bardzo bujnie pokrzywy – i aż jęknęła.

– Och ty, Poldziu… cofam wszystko, co sobie o tobie pomyślałam…

Byli na łące, której tylko górna część zachowywała jaki taki poziom. Na szerokim ziemnym tarasie stał dom, na pierwszy rzut oka w stanie agonalnym, ale jakiż piękny, nawet z dziurami po oknach, wyrwanymi drzwiami i częściowo zapadającym się dachem… Architekt wymyślił bryłę o doskonałych, harmonijnych proporcjach, dość solidną, żeby miała siłę oprzeć się wiejącym tu wiatrom, a jednocześnie nie poskąpił wieżyczek, mansard i balkoników. Rzucało się w oczy, że dom został zaprojektowany dla licznej rodziny, która miała mieszkać wygodnie, nie wpadając na siebie nawzajem przy każdej okazji. Od strony przeciwległej do podjazdu z domu wystawały resztki jakiejś konstrukcji, na której gdzieniegdzie trzymały się jeszcze resztki szkła. Bianka widywała już w życiu takie konstrukcje i domyśliła się natychmiast, że to szczątki tarasu, będącego częściowo ogrodem zimowym. Mniemany ogród zimowy wychodził na stronę południową; kawałek dalej łąka zaczynała stopniowo opadać, najpierw łagodnie, potem coraz stromiej, aż wreszcie kończyła się urwiskiem, za którym widać było wody Zalewu, płonące w tej chwili różowym odblaskiem zachodzącego słońca. Bianka podążyła wzrokiem tam, gdzie spodziewała się słońce zobaczyć i zobaczyła je nisko nad rozsianymi licznie, doskonale stąd widocznymi wysepkami, oblanymi wodą we wszystkich odcieniach szkarłatu i purpury.

– Poldziu – powiedziała po chwili milczenia. – Zrobiłeś to specjalnie.

– Tak, Bianko – odparł niewzruszenie Poldzio. – Zrobiłem to specjalnie. Czyżby mi się udało?

– Tak, ty stara cholero – wyrwało się Biance, która potknąwszy się leciutko, wpadła w dość jadowite pokrzywy. – Kupię tę chałupę, jeśli tylko będzie mnie na to stać. Natomiast nie wiem, czy będzie mnie stać na remont. Trzeba to wszystko rozeznać i obliczyć.