– Cioteczną babką – sprostował Adam. – Do jakiego grzechu pani namawia kolegów? Na cmentarzu?

– Do grania za darmo – mruknął Wojtek zwany Sępem, człowiek mrukliwy z natury, za to dysponujący głosem, który Zosię zawsze przyprawiał o dreszcze, kiedy puszczała sobie na dobranoc płyty z nastrojowymi balladami. – Ale chyba na to pójdziemy.

– To pani ma niezłą siłę przekonywania. – Adam pokręcił głową i spojrzał uważnie na dziewczynę. Zabawna jakaś. Na pewno ją widział w tawernie. No przecież ostatnio, wtedy, kiedy dowiedział się o ciotce, też była, chyba nawet się popłakała trochę. – Jak pani to zrobiła?

– Ja pracuję w domu dziecka – powiedziała dziewczyna. – My się jeszcze nie znamy tak naprawdę. – Pospiesznie podała mu rękę. – Zosia Czerwonka.

– Adam Grzybowski. I co, chce pani, żeby oni tam zaśpiewali?

– Tak myślałam, że może kiedyś by się udało, to by wcale nie musiał być normalny koncert, tylko takie śpiewanie bez nagłośnienia, akustyczne. Te nasze dzieciaki nigdy nie słyszały, jak można śpiewać, stale sobie puszczają MTV, szału można dostać. A ja akurat mam grupę chłopców, czasem im opowiadam o żaglach, może mi się uda któregoś zaagitować do jakiegoś harcerstwa, do drużyny wodniaków… Sama nie wiem… Ale jeśli nawet nie, to chciałabym im pokazać kawałek innego świata, rozumiecie, prawda?

– Prawda – kiwnął głową Janusz, trzeci członek zespołu, którego soczysty bas bezbłędnie rozpoznała Lena Dorosińska. – Tylko my do ciebie, dziewczyno, specjalnie nie przyjedziemy, będziesz musiała poczekać, aż będziemy w okolicy. To znaczy u Marka albo w radio, albo nie wiem gdzie, ale rozumiesz sama…

– Oczywiście, że rozumiem. – Dziewczyna wydawała się ucieszona. Ładnie się cieszyła, oczy jej błyszczały. – No to cudnie. A jak się umówimy?

– Zaglądaj do internetu, jak przeczytasz, że jedziemy w twoje strony, to zadzwoń. Opowiesz nam, jak do ciebie trafić.

– Ty też byś przyjechał? – Pytanie było tak niespodziewane, że Adam przez chwilę nie zaskoczył.

– Ja?

– No bo wydawało mi się, że się przyjaźnicie, mógłbyś im pokazać, jak do nas trafić, dom dziecka „Magnolie”, może wiesz…

– Pod Puszczą Bukową, w Kluczu?

– Właściwie to Żydówce. Widzę, że wiesz…

– Adam wszystko wie – mruknął znowu Sęp. – Przecież to szalejący reporter.

– Reporter?

– Jak to, nie znasz Adama? Telewizji nie oglądasz?

– Nie oglądam. – Zosia zarumieniła się, a Adam stwierdził, że sympatycznie wygląda z tym rumieńcem na policzkach i błyszczącymi oczami. – Nie mam czasu. A jak mam czas, to nie mam siły. O matko, ale gafa. Przepraszam cię, Adam, nie musisz wcale przyjeżdżać, jakoś to zorganizuję, nie chciałam być nachalna…

W tym momencie Adam podjął decyzję.

– Nie jesteś nachalna. Oczywiście, że ci ich przywiozę. Masz jakiś telefon?

Wciąż zarumieniona Zosia podyktowała mu numer, a on go wpisał do swojej komórki. Dopiero teraz ogarnął ją lekki popłoch. Matko święta, narzuca się muzykom ze Śląska, narzuca się facetowi z telewizji, co ona wyprawia, powinni odwrócić się od niej plecami i zostawić ją tu, pod tą sosną… Jakaś niezwykła ta sosna, takie długie igły, ona się chyba nazywa wejmutka albo jakoś tak. Jezu, co ona z tą sosną, trzeba podziękować i uciekać, oni pewnie chcą pogadać… A w ogóle chcą jechać do domu, ona ich zatrzymuje…

– Zosiu, Zosiu. – Qnia zaglądał jej w oczy. – Jesteś tam? Bo my się będziemy żegnać, pora w drogę, do domu daleko. Ale ja się nie lubię żegnać, ja się lubię witać, będziemy się witać już niedługo, przed świętami mamy tu jakieś koncerty, To pa. Fajna z ciebie dziewczyna. Pani z domu dziecka, coś takiego!

Uścisnął jej rękę, uśmiechnął się przyjaźnie i dał kolegom hasło do odwrotu. Wszyscy po kolei uścisnęli jej rękę i uśmiechnęli się przyjaźnie. Jeden kamień spadł jej z serca – oni nie potraktowali jej jak nachałki. Ale co sobie pomyślał Adam?

Wyglądało na to, że nic sobie specjalnego nie pomyślał.

– Ja też muszę lecieć, obowiązki rodzinne, sama rozumiesz. Ale nic się nie martw, mam twój telefon, jak tylko będę coś wiedział o ich trasie, tej przedświątecznej, to cię zawiadomię. Miło było cię poznać.

– Ciebie też.

Kapitan na mostku fregaty. A jednak, a jednak!

To znaczy reporter, nie żaden kapitan. Chyba zacznie oglądać program telewizyjny.

Na razie owinęła się szczelniej kurtką, bo powiał nieprzyjemny, październikowy wiatr, i pomaszerowała w stronę drugiej bramy cmentarza i autobusu numer sześćdziesiąt jeden.

Przez całą drogę zastanawiała się, czy jednak nie była zbyt obcesowa w stosunku do nieznajomych. Jak już wspominaliśmy w tej opowieści, Zosia Czerwonka była naładowana kompleksami po same uszy.

Cóż, nawet najbardziej zakompleksieni mają prawo marzyć.

A ten cały Adam Grzybowski – jakie ładne nazwisko, o ileż ładniejsze niż jej własne, którego nie znosiła – ten Adam jakoś jej zapadł w serce i nie chciał się z niego usunąć.

Oczywiście, miała świadomość, że on sam wykazywał wobec niej kompletną obojętność i trudno się temu dziwić – przy jej absolutnym braku urody i wdzięku! A może on leci na przymioty duszy?

Przymioty duszy Zosia była skłonna sobie przyznać. Ale kto widział w dzisiejszych czasach faceta, zwłaszcza przystojnego, zwłaszcza reportera z telewizji, który panienek może mieć na pęczki – żeby leciał na przymioty duszy?

Z przystanku autobusowego w Żydowcach goniła do domu jak strzała, żeby tylko zdążyć na program lokalny.

W popołudniowym wydaniu go nie było.

Pogratulowała sobie, że nikt z jej grupy nie widział jej wchodzącej do budynku, bo już by kogoś miała na garbie, najpewniej Cycka albo Mycka, albo obu naraz, albo Alana śpiocha – pieszczocha, albo Darka z problemami egzystencjalnymi. A już najbardziej sobie pogratulowała, że nie wpadła w oko Adolfowi Secie, bo ten by ją chyba zakatował. Samą obecnością.

Odkąd wyciągnęła Adolfika z trudnej sytuacji, kiedy to chciał załatwić definitywnie Aldonę H – Z, chłopię kochało ją miłością absolutną i przy każdej okazji obdarzało jej wyrazami. Nie dziwiła się, ale też czuła się tym dość zmęczona. Pani dyrektor jest do zabicia swoją drogą – gdyby zgodziła się na przeniesienie Adolfa do jej grupy, w końcu przyzwyczaiłby się i nie ganiał za nią tak straszliwie.

Zosia przyrządziła sobie chińskie danie z kartonika, zjadła pospiesznie, krzywiąc się przy tym strasznie, ponieważ było ohydne – a cały czas myślała, że gdyby tak miała dla kogo gotować obiadki, dla Adama na przykład, to by je gotowała, owszem, dosmaczała, cudowała…

Dopóki by jej się nie znudziło, oczywiście.

Taki Adam… ciekawe, czy on by się zgodził na założenie rodzinnego domu dziecka.

Ale śmieszne.

Reporter z telewizji, człowiek światowy, na jakiego grzyba mu dom dziecka!

Grzyba.

Grzybowski.

Adam.

Adaś.

Nie, Adam. Zdecydowanie lepiej.

Adaś może… w niektórych okolicznościach…

Adaś. Aduś. Tfu, tylko nie Aduś. Aduś jest Adolfik.

Jednak Adam.

Nastawiła sobie budzik na osiemnastą i próbowała się zdrzemnąć.

Drzemka polegała na rozmyślaniach na temat Adama Grzybowskiego, jego chmurnej urody, intrygujących oczu, pięknych rąk, ujmującego uśmiechu.

Kiedy budzik zadzwonił, była na etapie zakładania obrączki i pozbywania się na wieki swojego okropnego nazwiska.

Włączyła swój mały byle jaki telewizorek z bijącym sercem. Okazało się, że program prowadzi elegancka blondynka, piękna jak zorza i bardzo kompetentna. Zosia znienawidziła ją w jednej chwili, ale zaraz jej przeszło, bo przecież powiedziane było wyraźnie: reporter, nie prezenter. Uczciwie mówiąc, blondynka była świetna. Zaraz jednak pojawił się i reporter, nie Adam – z profesjonalnym dystansem relacjonujący pożar z czterema ofiarami. Potem jakaś żarliwa panienka opowiedziała o pewnej staruszce, mocno skrzywdzonej przez administrację budynków mieszkalnych. Potem prezenterka zapowiedziała sensacyjny materiał o grubym przekręcie w Urzędzie Miejskim – i pokazał się Adam!

Najmniej na świecie Zosię interesował przekręt – dowolnej grubości i w dowolnym środowisku. Najbardziej na świecie, przynajmniej w tej chwili – facet, który o tym przekręcie mówił. A następnie rozmawiał z jednym z licznych wiceprezydentów miasta i po prostu zrobił z niego marmoladę, w sposób bardzo kulturalny i beznamiętny.

Och.

Nic z tego nie będzie. Zofia Czerwonka nie przeobrazi się w Zofię Grzybowską, żadna wróżka tu nic nie poradzi.

Ale że nadzieja to bardzo uparte stworzenie – przez cały wieczór Zosia nie myślała o niczym innym. Obejrzała jeszcze późnowieczorne wydanie programu lokalnego, około dwudziestej drugiej i spotkało ją to szczęście, że po programie Adam przeprowadzał rozmowę na żywo z kolejnym wiceprezydentem.

Pamiętając, że musi jutro wstać wcześnie, bo ma dyżur w swojej grupie, Zosia poszła spać o wpół do jedenastej, oczywiście z wizją reportera Grzybowskiego pod powiekami.

Reporter Grzybowski, o czym Zosia nie mogła wiedzieć, był dosyć znudzony swoją reporterką. Relacjonował jednak już któryś tam przekręt i męczyły go one coraz bardziej. Na dobrą sprawę nie różniły się zbytnio od siebie, a odpytywani na okoliczność wiceprezydenci, biznesmeni, politycy i inne osoby publiczne – mówili zawsze to samo.

Reporter Grzybowski w ogóle czuł się zmęczony i przygnębiony.

Pogrzeb ciotki Bianki trochę złamał mu morale, bo chociaż wiedział, że na ciocię już w zasadzie czas, to jednak śmierć jest śmiercią… ech, poszedł po pogrzebie do Baru Jaru, podstawowego przybytku piwnego pracowników radia i telewizji i wypił kilka żywczyków. Dużo nie mógł, bo pamiętał, że ma rozmowę po wieczornym programie, w którym idzie ta relacja nagrana wczoraj. Oczywiście, rozmowa nie odbiegała od standardowych rozmów w sprawach chachmęctw gospodarczych.

Może powinien wziąć urlop? Albo rzucić telewizję w diabły i popłynąć gdzieś daleko? Ale perspektywa wożenia nadzianych bęcwałów po ciepłych i lazurowych morzach też niespecjalnie go nęciła.

– Pochlastaj się – poradził mu życzliwie kolega przy piwie dzisiejszego popołudnia. – Szufelką.