– Dlaczego szufelką? – Adam był nieco zdziwiony.

– Nie wiem. Zresztą chlastaj się czym chcesz. Tylko zrób coś, bo wytrzymać z tobą nie można. Jak na ciebie patrzę, zaczynam mieć myśli samobójcze.

Samobójstwo odpada w przedbiegach. Nie jest ci on aż taki głupi, żeby z powodu jakiejś przelotnej depresji, zwanej dzisiaj dołem, posuwać się do rozwiązań nieodwracalnych. To przejdzie. Już tak bywało przecież i zawsze przechodziło.

Przeważnie przy całkowitej zmianie środowiska, a przede wszystkim pracy.

Zmiana pracy na razie nie wchodzi w grę, skoro nie chce na te ciepłe morza, do żadnej psychologii wracał nie będzie, bo by się musiał wszystkiego uczyć od nowa… jednak to dziennikarstwo to dobra rzecz. Właściwie każdy może. A jak każdy, to on też. Przynajmniej na razie.

Ta dziewczyna dzisiaj. Zabawna. Tylko dlaczego się nie odchudzi?

Jakim cudem udało jej się przekonać „Dwudziestki” do darmowego koncertu? Chyba zagrała na ich uczuciach wyższych. Oni mają, chociaż udają, że nic z tych rzeczy.

Pocieszka z niej. I jeszcze jego zaprzęgła do roboty. Silna osobowość.

Pod wieczór Adam stwierdził, że jego własna osobowość właśnie się rozpada na drobne kawałeczki i udał się na spoczynek, wypiwszy przedtem jeszcze jedno duże piwo i stanowczo odmówiwszy własnej matce miłej wieczornej rozmowy na temat cioci Bianki i jej wszystkich dziwactw.

O śmiesznej, dużej, kudłatej dziewczynie nie myślał już tego dnia wcale.

MOJA MAMA

(wypracowanie Adolfa Sety, klasa IV b)

moja mama jest mojom drugom mamom. moja pierwsza mama była błądynka pracowała cały dzień i nigdy jej nie było w domu za to muj tata mi robił awanture. Moja druga mama nazywa się Zosia i ma ciemne włosy, one się kręcom. Nigdy na mnie nie kszyczy i ladnie pachnie. Jak się do niej pszytulam. Moja druga mama Zosia jest bardzo dobra. Nie bije. Zafsze ma dla synka cukierki i ciastka cherbatnki muwi cichym głosem. Muwi że jestem dobrym hłopcem.

Zafsze mysle o mojej mamie Zosi. Bo ona jest dobra. Nie bije i nie kszyczy. Gdybym miał cały świat, to bym go dał mamie.

– Ciociuuuu…

– Słucham cię, Cy… Cyrylku.

– Ale ja nie jestem Cycek, ja jestem Mycek!

– A ja bym na ciebie mówiła Tosio. Metody, rozumiesz, Tody, Todzio albo Tosio. Co ty na to?

– Ale wszyscy mówią na mnie Mycek!

– A jak mówi na ciebie pani w szkole?

– No, Mycek. A na Cycka Cycek.

– Być nie może! A czego chciałeś, synuś?

– Ja bym chciał wiedzieć, czy mama nas zabierze na choinkę do domu? Bo w naszej klasie, ciociu, wiesz, w naszej zerówce, wiesz?

– Wiem. Co w waszej klasie?

– No. W naszej zerówce, ciociu, pani powiedziała, że będziemy robić prezenty dla mamy pod choinkę. To ja muszę wiedzieć, czy mama nas zabierze. Bo jak nie, to po co ja mam robić prezent?

– Może dla mnie?

– Ale pani powiedziała, że robimy prezenty dla mamy, nie dla cioci. To co?

– To ja zadzwonię do twojej mamy i się dowiem, dobrze? A jak się dowiem, to ci zaraz powiem. A do Gwiazdki jeszcze sporo czasu, przeszło dwa miesiące, mamy czas, żeby się zastanowić co z tym prezentem.

– To ciocia myśli, że jednak mama nas nie zabierze?…

A cholera ją wie, pewnie nie zabierze – pomyślała Zosia ponuro. Nie powiedziała tego sześcioletniemu Metodemu, bo nie miała serca. Zaszkliła coś tam jeszcze i odwróciła jego uwagę za pomocą prostej metody herbatnikowej. Troszkę ją szarpnęły wątpliwości, bo ani Cyryl, ani Metody zdecydowanie już nie powinni jeść herbatników. Powinna im raczej siłą od ust jedzenie zabierać, bo obaj byli zdecydowanie za grubi – ale chwilowo nie dysponowała żadną inną możliwością zaszklenia. A słodycze na ogół bywały skuteczne – sama na sobie to praktykowała nieraz, z równie zgubnym skutkiem.

Wszystko przez cholerne stresy. Niebawem czeka ją zwiększona dawka tychże, a to ze względu na nadchodzące święta. Może Romka rodzina zabierze na Boże Narodzenie do domu, prawdopodobnie Wojtka i Rysia, reszta raczej nie ma szans. Darek odwiedzi mamuśkę w pudle, tatusia dawno jacyś koledzy zadźgali, więc przynajmniej z tatusiem nie ma problemu. Matka Cycka i Mycka jak zwykle wymyśli tysiąc przeszkód, żeby jej chłopcy nie przeszkadzali w ułożeniu sobie życia z kolejnym nowym panem. Tatuś dawno odszedł w siną dal i ślad po nim zaginął. Rodzice Grzesia będą bardzo chcieli, ale nie dadzą rady, też jak zwykle, zajęci odwykaniem – teraz to już pewnie od heroiny, bo wszystkie stopnie poprzednie przeszli i od niczego się nie odzwyczaili. Nawet nie wiadomo, gdzie się teraz podziewają, czy są w jakimś Monarze, czy już może trafił ich złoty strzał. Bartek Żaba, odkąd rodzice zginęli w wypadku samochodowym cztery lata temu, ma tylko babcię, a babcia ma go w nosie. Krzysio nie ma w ogóle żadnych złudzeń, bo nie ma nikogo; jako niemowlę został porzucony przed kościołem, najpierw był w domu małego dziecka w Stargardzie, a potem już tu. Podobną drogę przebył poważny i zamknięty w sobie Marek, tylko że jego matka usiłowała natychmiast po porodzie udusić, na szczęście sąsiedzi weszli przypadkiem do mieszkania i interweniowali; Marek poszedł do Stargardu, a matka się powiesiła, wyszedłszy z aresztu na przepustkę. Słodki śpioch Alan, który to spanie traktuje chyba tak jak bracia Płascy słodycze, ma dla odmiany tylko ojca, matka pięć lat temu odeszła z innym panem, a ojciec natychmiast wpadł z tego wszystkiego w alkoholizm. Zupełnie tak jak u Adolfika Sety, tylko środowisko było bardziej inteligenckie – matka nie tirówka, a sklepowa, ojciec zaopatrzeniowiec w spółdzielni mieszkaniowej. Malutki jak na swój wiek i bardzo kochany Januszek Korn (kochany nie tylko przez swoją piętnastoletnią siostrę Julcię z pierwszej grupy dziewczynek, ale przez wszystkich w „Magnoliach” – może z wyjątkiem pani dyrektor, Stasia Jończyka i obu kucharek) też nie ma szans na normalne święta, bo kiedy samotnie wychowująca ich matka zmarła nagle na zawał, w licznej rodzinie nie znalazł się nikt, kto chciałby wziąć do siebie dwójkę uroczych dzieci. No, ale to rodzina niesłychanie pobożna i z zasadami – natomiast matka żyła z ojcem na kocią łapę, a potem pozwoliła mu pójść do diabła i nie wydusiła z niego żadnych świadczeń na dom oraz dzieci – trudno, dzieci muszą teraz ponosić konsekwencje lekkomyślności i złego prowadzenia się rodzicielki. Każdy przyzna, że jest to mądre i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne.

Tak więc ona, Zosia, ma szansę spędzić kolejne smutne święta z dziewiątką smutnych chłopców – smutnych, choć w domu dziecka, zwanym przez większość personelu placówką, na pewno będą organizowane gry i zabawy ludu polskiego – ale te zabawy będą sztuczne jak silikonowe cycki (i mycki), a przez to również smutne strasznie. A ona będzie musiała to przeżyć, w dodatku skubany Jończyk już zapowiedział, że bierze na całe święta urlop, a Zombie mu go dała, zapewne z satysfakcją wynikającą z możliwości dokopania jej, Zosi Czerwonce.

Gdybyż mogła się nazywać inaczej – na przykład Grzybowska, równie dobre nazwisko jak każde inne… a co za tym idzie, mieć męża i gdyby jeszcze ten mąż był człowiekiem sensownym, to by naprawdę można było pokusić się o założenie rodzinnego domu dziecka. Zabrałaby wtedy całą swoją grupę, wszystkich dwunastu. No i chyba trzeba by było jakoś wyrwać Aldonie z łap młodego Setę, bo gdyby ona odeszła, to on by pewnie zrobił coś strasznego. Lepiej nie myśleć, co by to mogło być.

Seta chyba się zrobił od niej uzależniony. Wszystko przez głupią Aldonę, babsko całkowicie pozbawione serca.

A może – gdyby tak zmieniła to nazwisko i tak dalej – mogłaby jeszcze mieć swoje własne dziecko? Albo dzieci? I tak by się chowali wszyscy razem.

Nic z tego nie wyjdzie. Nikt jej nie chciał do tej pory, to tym bardziej nikt nie zechce teraz i potem, i już na zawsze pozostanie Zosią Czerwonką.

Dlaczego do tej pory nie zmieniła sobie nazwiska na Czerwińska, albo jakoś tak?

Chyba myślała, że to będzie wyglądało jak rezygnacja z własnych marzeń.

O nie. Z marzeń nie zrezygnuje. Przecież one ją trzymają przy życiu. Bez nich dawno by sfiksowała. Dom dziecka nie jest dobrym miejscem dla istoty wrażliwej!

W ten sposób Zosia postawiła losowi ultimatum: albo przyniesie jej jakiegoś sensownego faceta do spełniania marzeń, albo już do końca życia pozostanie CZERWONKĄ!

Poranek owej soboty, kiedy to miała ujawnić się ostatnia wola nieodżałowanej pamięci ciotki Bianki – kaphornówki, był – jak na końcówkę października wręcz rewelacyjny. Słońce siało złote promienie przez złote liście buków w Wolińskim Parku Narodowym, widoczny z szosy koło Dargobądzia zalew olśniewał włoskim zgoła lazurem, a w jeziorze Wicko tworzyły się ławice świetlistych gwiazdeczek. Izabela Grzybowska była początkowo trochę niekontenta, bo musiała odwołać dwa zaplanowane wcześniej spotkania, ale w końcu uległa uwodzicielskiej sile rozczulająco pięknych landszaftów. Adam i jego ojciec od początku zachowywali się jak małe dzieci, którym wystarczy pokazać ładny obrazeczek, żeby zaczęły klaskać w łapki.

Izabela była zdania, że są niepoważni, lecz ostatecznie musiała im to wybaczyć, wybaczała im zawsze i już się właściwie pogodziła ze świadomością, że inni nie będą. Ale przecież miłość ci wszystko itd., a oni są wszak mężczyznami jej życia. Uważała nawet, że w sumie ma szczęście – to, że czasem ją denerwowali swoją grzybowską beztroską, nie liczyło się w obliczu faktu, iż obaj, mąż i syn byli prawdziwymi facetami, z głową, sercem i jajami. W takiej kolejności.

Publicznie by tego nie powiedziała… raczej by nie powiedziała, zwłaszcza o tych jajach (Izabela szczyciła się swoim wykwintnym sposobem wyrażania się i ogólnie bycia) – ale co myślała, to myślała.

Mamusiną hondę prowadził Adam, cały zadowolony, że na jeden dzień uwolnił się od vectry, kaszlącej, słabej i niemal już skurczonej we dwoje. Piękny dzień nastrajał go pogodnie i nawet mu się nie chciało specjalnie przekraczać prędkości. Najchętniej w ogóle zostawiłby samochód gdziekolwiek i piechotą poszedł zobaczyć, jak też wygląda Jezioro Turkusowe z tym całym złotem i purpurą dookoła. Potem udałby się na widokowe wzgórze Zielonka, skąd przy czystym powietrzu widać nawet kawałek morza. Aż wreszcie usiadłby z ciotką Bianką na jej tarasie i przy zachodzącym chłodnym, jesiennym słoneczku i szklance czegoś dobrego gwarzyliby sobie o jachtach, ciepłych morzach, sztormach i ciocinych żeglarskich przewagach.