Jakieś pół godziny rozmawiali szeptem, a obraz, który im się nabudował, był dość przerażający. Oboje zgodnie doszli do wniosku, że na miejscu Adolfika też próbowaliby kogoś zabić. Ewentualnie siebie.
– Wypluj to – wyszeptała stanowczo Zosia. – Bo się, nie daj Boże, sprawdzi! Słuchaj, co my możemy zrobić?
– Nie wiem, co ja mogę, a ty możesz tu zostać z tym sierotą, niech sobie śpi, przecież widać, że jak tylko go oderwiesz od siebie, to się obudzi. I znowu się będzie trząsł. Może do kolacji się wyśpi. W co wątpię. Słuchaj, ja ci tutaj przyniosę coś do żarcia i herbatę w termosie, a ty się nie ruszaj od niego, niech cię zobaczy, jak się obudzi. Lepiej zniesie przebudzenie.
– Matko, Heniu, on może spać do rana! A jak będę chciała do wychodka?
– To mi puścisz strzałkę, a ja przylecę i będziemy kombinować. Ale wytrzymaj, ile możesz. Obawiam się, że to ty jesteś jego jedynym poczuciem bezpieczeństwa.
– Państwo to ja – powiedziała z goryczą Zosia. – A ty byś się przypadkiem nie nadał do tej roli?
– Pewnie, że bym się nadał – wyszeptał skromnie Henio. – Ale on wybrał ciebie. Zapewne potrzeba posiadania matki. Nadajesz się na mamę, Zosiu. Sam bym chciał taką mieć… gdybym nie miał swojej, którą bardzo lubię. Twoja grupa sobie poradzi bez ciebie, Darek, znaczy, sobie poradzi z twoją grupą, jakby co, ja mu pomogę. A ty już bądź tą Mamą Kangurzycą.
Zosia smętnie pokiwała głową, więc Henio poszedł do swoich Maślanków i innych Wysiaków. Zanim jednak odszedł, ściągnął z półek w szafie dwa miękkie koce i otulił nimi śpiącego jak kamień Adolfa oraz kompletnie unieruchomioną Zosię.
Pojawił się ponownie w porze kolacyjnej, niosąc zapowiedziane zapasy żywności. Zosia jeszcze nie musiała się nigdzie ruszać, zjadła więc kolację na kanapie, uważając, żeby nie obsypać Adolfika okruszkami bułki. Adolfik nawet nie drgnął. Jego przydługie ręce obejmowały Zosię kurczowo w pasie i trochę się spocił, ale oddech miał równomierny i spokojny.
Adam rzeczywiście zamieszkał z matką w obszernej i dość nowobogackiej willi na Wzgórzach Warszewskich. W zasadzie mieszkał tam i ojciec, Konstanty Grzybowski, ale różnica temperamentów jego i jego pięknej mimo lat małżonki sprawiała, że był on w domu prawie niezauważalny. Nie miał w ogóle ducha swojej ciotki, żeglarki, pełnoprawnej członkini Bractwa Kaphornowcow (właściwie to nie był też pewien, czy siostra ojca to ciotka, czy może wujenka, czy coś w tym rodzaju). Był na wskroś łagodnym anatomopatologiem w Zakładzie Medycyny Sądowej i chociaż stale miewał do czynienia ze sprawami kryminalnymi, jednak, jak sam twierdził, jego klienci należeli do wyjątkowo spokojnych. Adam był nawet z niego dumny, ojciec bowiem cieszył się opinią doskonałego fachowca, eksperta w swojej dziedzinie, miał tytuł profesora zwyczajnego, a jako pracownik również akademii medycznej cieszył się wręcz uwielbieniem studentów i regularnie wygrywał plebiscyty na najmilszego wykładowcę.
Cóż, kiedy w domu był całkowicie i nieodwołalnie zdominowany przez żonę.
Wcale mu to zresztą nie przeszkadzało. To Adam denerwował się całymi latami, że matka tak dalece unieważnia własnego męża. Męska solidarność kazała mu przeprowadzać długie, umoralniające rozmowy z ojcem – bez skutku. Przypominał mu jego dzielnych protoplastów powstańców listopadowych i styczniowych, przypominał nieustraszoną ciotkę Biankę – na nic. Konstanty śmiał się z jego, jak to nazywał, „młodzieńczego zaangażowania”, twierdził, że w jego rodzinie kobiety zawsze rządziły mężczyznami, niezależnie od liczby stoczonych w obronie ojczyzny bojów – i dalej był chodzącym kapciem.
Matka Adama oczywiście nie miała w sobie nić z kapcia. Jedna z pierwszych w Szczecinie zwietrzyła nowe możliwości płynące z tworzącego się, świeżutkiego rynku reklamowego, popracowała trochę w radiu, trochę w telewizji, liznęła prasy, rozejrzała się i założyła własną agencję. Dawna księgowa w polickich zakładach chemicznych wiedziała, gdzie stoją konfitury, a gdzie leży kasa. I potrafiła tę kasę podnieść, włożyć sobie do portfela oraz twórczo wykorzystać. W rezultacie błyskawicznie doszła do sporych pieniędzy, nie straciła ich jak wielu jej mniej inteligentnych kolegów i w chwili obecnej pławiła się w satysfakcji ze znalezienia się na liście dziesięciu najbogatszych biznesmenów w regionie.
Adam miał to w nosie.
Matka nie mogła mu tego wybaczyć.
Ojciec podśmiewał się i twierdził, że to wszystko sprawa genów. Adaś charakter odziedziczył po mieczu, a urodę po kądzieli…
Wyglądało na to, że profesor medycyny ma rację – pani Izabela miała te same czarne włosy przy stosunkowo jasnej karnacji, piwne oczy i całą resztę… wypisz wymaluj jak syn. Oczywiście, wolałaby, żeby Adam oprócz tego odziedziczył jej przebojową osobowość, ale sama musiała przyznać, że ta sztuka nie wyszła. Adam przejawiał nieznośną ojcowską beztroskę w podejściu do świata. Wprawdzie nie zakopał się w kostnicy z nieboszczykami, do czego tatunio gorąco go namawiał, ale do pieniędzy oraz stabilizacji życiowej podchodził jak najbardziej niewłaściwie.
A zbliżał się nieuchronnie do czterdziestki.
Być może nie chciał się żenić w obawie, że tak jak ojciec trafi na jakąś dominującą osobowość – chyba jednak ta odrobina genów po cioci Biance buntowała się przed takim totalnym podporządkowaniem…
I za nic w świecie nie chciał się zatrudnić w mamusinej agencji. Izabela ze złością myślała, że nie będzie komu przekazać interesu, kiedy jej przestanie się wreszcie chcieć tak doginać. Na szczęście cieszyła się żelazną kondycją i kochała doginanie, więc chwilowo problem jakby nie istniał.
Niemniej czas leci.
Kiedy Izabela przypominała sobie o tym, chwytała ją złość; piękna pani waliła wtedy pięścią w biurko lub cokolwiek, co miała pod ręką.
Zanosiło się na niezbyt harmonijne współżycie rodzinne. Niestety.
Oczywiście Adam od razu rozpuścił wici o poszukiwaniu mieszkania, ale na razie w tym temacie panowała przerażająca cisza. Z pomocy rozmaitych pośredników i biur nieruchomości korzystać nie chciał, bo mu się wydawały zbyt drogie, a ostatnio nie śmierdział forsą. Jednocześnie nie miał zamiaru przyjmować pomocy finansowej od matki, bo czułby się wtedy wobec niej zobowiązany, a śmiertelnie bał się, że mamunia zarzuci na niego jakieś chytre sieci i w rezultacie ugrobi w swojej agencji. Do reklamy zaś miał stosunek zdecydowanie niechętny – z wyjątkiem kilku billboardów, na których widniały szczególnie ponętne i bardzo skąpo odziane laseczki, ale jak wiadomo, wyjątki potwierdzają regułę.
Pogodził się więc ze swoją sytuacją sublokatora i starał się jak najmniej przebywać w domu, wykazując szaloną (jak na siebie) pracowitość – a kiedy nie siedział w telewizji lub nie był na jakichś zdjęciach – przesiadywał w ulubionej tawernie, pijąc piwo z przyjaciółmi, słuchając muzyki lub godzinami czytając książki, które już dawno powinien był przeczytać, ale mu to w wirze zajęć umknęło. Od czasu do czasu jechał na Wolin, do Lubina, odwiedzić ciotkę Biankę. Stara dama zawsze bardzo cieszyła się z jego odwiedzin i raczyła go długimi opowieściami o rejsach, wichrach, skałach, wywrotkach, awariach silnika, egzotycznych portach oraz balangach w tychże. Adam słuchał tego z dużą przyjemnością, bowiem ciotka nie powtarzała się nigdy w ramach jednego spotkania, a miała bardzo obrazowy sposób narracji. Posiadała też ogromne poczucie humoru i czasem oboje zaśmiewali się do łez. Zazwyczaj przyłączała się do tych posiedzeń Lena Dorosińska, wiekowa przyjaciółka ciotki, także dawna żeglarka, chociaż mniej ekspansywna (w życiu nie wybrałaby się na ocean, Morze Bałtyckie było szczytem jej osiągnięć, ale przecież i Bałtyk potrafi człowieka utopić, jak słusznie podkreślała). Lena w przeciwieństwie do panny Bianki była przez wiele lat szczęśliwą mężatką, ale jej małżonek już od jakichś dziesięciu lat przebywał w lepszym świecie, do którego przeniósł się na skutek nierozpoznanego przez lekarza pogotowia zawału serca. Sprzedała wówczas mały domek pod Gdynią i przeniosła się na stałe do Bianki. Obie panie stale się kłóciły, co im nie przeszkadzało żyć w swoistej harmonii – miały wspólne tematy, wspólnych znajomych do obgadywania, a częściej już tylko wspominania; wciąż też miały przyjaciół, którzy odwiedzali dom na klifie. Byli to ludzie płci obojga i w różnym wieku, niektórzy o jakieś czterdzieści lub i pięćdziesiąt lat młodsi od nich samych – cóż, morze zbliża, a poza tym wszyscy zgodnie konstatowali, że one się jakoś nie starzeją. W aspekcie duchowym, ma się rozumieć.
Lena miała początkowo trochę kompleksów wobec Bianki. Ograniczając swoje żeglowanie do Bałtyku, nie opłynęła bowiem ani razu Hornu i nie otaczał jej nimb nieustraszonej. Nie napisała również rewelacyjnego w swej prostocie podręcznika dla żeglarzy pragnących pokonać ocean – a Bianka napisała kiedyś takowy, nudząc się podczas długiej, śnieżnej zimy w domu na klifie; od razu po angielsku, bo namówił ją na to jej dawny pracodawca i na dodatek załatwił wydanie w Anglii. Niewielka książeczka zyskała sławę „żeglarskiej Biblii” i rozeszła się jak świeże bułeczki, po czym sypnęły się przekłady (polski zrobiła sama autorka) i dodruki. Nic dziwnego, że w Lenie narastały kompleksy. Kiedyś jednak przez przypadek okazało się, że jest niewyczerpanym źródłem piosenek śpiewanych pod żaglami – i od tej pory poczucie niższości ją opuściło, różni małoletni (między trzydziestką a czterdziestką) zaczęli bowiem przyjeżdżać specjalnie do niej. Ona sama zaś z zapałem kompletowała potężną płytotekę szantową, zawierającą właściwie wszystko, co wyszło na polskim rynku w tym gatunku. Z upodobaniem przysłuchiwała się zwłaszcza starym pieśniom, skrupulatnie wynajdując w nich szczegóły różniące je od wersji śpiewanych sześćdziesiąt lat temu. Kiedy znalazła takie różnice, tryumfalnie zasiadała do komputera, odnajdywała w internecie kontakt do zespołu, który jej zdaniem zbłądził, i zasypywała ów zespół obelgami. O paradoksie – to również przysparzało jej przyjaciół. Wykonawcy, orientując się, że pisze do nich jakaś straszna matuzalemka, nie obrażali się, tylko odpisywali z sympatią i atencją, często zadając jej kolejne pytania – ona z kolei radośnie przystępowała do pogłębiania ich wiedzy w temacie. Zdarzyło się kilka razy, że odwiedziły ją poznane w ten sposób grupy, które brały akurat udział w świnoujskim festiwalu szantowym znanym pod nazwą „Wiatrak”. Sprawiło jej to mnóstwo radości. Obiecywała sobie, że zwabi jeszcze do Lubina „Ryczące Dwudziestki”, które darzyła uwielbieniem z powodu perfekcji wykonawczej, ale nie miała śmiałości tak po prostu do nich napisać. Gdybyż wiedziała, że Adam jest z nimi zaprzyjaźniony… ale nie wiedziała, więc nie zawracała mu tym głowy.