Następnego dnia Adam niebacznie zwierzył się ze swego dylematu kilku kolegom redakcyjnym, kiedy w południe w Barze Jarze odreagowywali szczególnie nerwowy briefing (dwóch operatorów rozchorowało się jednocześnie, wszyscy pozostali byli gdzieś zaplanowani i redakcja informacji została nagle pozbawiona możliwości informowania telewidzów o najnowszych dziurach w jezdni i przekrętach w łonie urzędów państwowych oraz samorządowych). Jeszcze nie dopił piwa i nie skończył opowiadać, a już wiedział, że źle zrobił. Godzinę później w redakcji zawisł wielki plakat informujący wszystkich o castingu na narzeczoną dla Adama. Na dole plakatu zostawiono miejsce, żeby osoby chętne mogły wpisywać zgłoszenia. Zanim ukazało się główne wydanie lokalnego dziennika, na plakacie widniały już nazwiska prawie wszystkich koleżanek redakcyjnych, trzech pogodynek, dwóch montażystek, trzech kierowniczek produkcji, jednej realizatorki dźwięku oraz dwóch kolegów dziennikarzy i pani Eweliny Proszkowskiej, dyrektorki Oddziału i jego redaktor naczelnej. Panią Proszkowską zamazano, ale trochę była czytelna.

– Powinieneś być zadowolony z takich wyników – tłumaczyła skrzywionemu Adamowi Ilonka Karambol. – Jakbym ja miała takie branie, ty bym skakała z radości.

– Ciekaw jestem, czy twój Kopeć by skakał.

– Mój Kopeć by w ogóle uwagi nie zwrócił, czy mam branie, czy nie mam – odrzekła Ilonka z odcieniem goryczy. – Jeśli idzie o branie, to on tylko karpie i leszcze w ciepłym kanale koło Dolnej Odry. Czuję się zmuszona wystąpić o rozwód, a to oznacza, że ty będziesz mógł się ze mną ożenić i dostaniemy tę chatkę. Fajna jest?

– Bardzo fajna. To rozwiedź się z Jaromirem i bierzemy chałupę. Tylko co w niej zrobimy pożytecznego?

– Jak to co? Dwoje dzieci. Albo troje. Kopeć zamiast dzieci woli tłuste leszcze. Ja je potem muszę smażyć! Dobrze, że je chociaż skrobie i wypaprasza.

– Co robi?

– Wypaprasza. Wybabrasza. Wybebesza. No. Obrzydliwe zajęcie. Czy ty łowisz rybki, Adamie?

– Raz łowiłem. Na Karaibach. Takim jakby harpunem, wiesz, na sznurku. Ale rybka też mnie chciała złowić. Omal nie straciłem życia i łódki i od tego czasu nie mam serca do wędkarstwa. To dobrze, czy źle?

– Kochany. Wpisz mnie, proszę, na pierwsze miejsce na swojej liście oczekujących!

Proszę. Ilonka. Czemu nie? Ale tak naprawdę Ilonka kocha swojego Kopcia, chociaż stale na niego wyrzeka. Głównie ma mu za złe, że nie pozwolił jej kupić jakiejś półwyścigowej fury za bardzo okazyjną cenę. Ilonka, która jest maniaczką szybkiej jazdy, prawie to odchorowała, jednak po jakimś czasie fura rozleciała się nowemu właścicielowi na zakręcie – szczęściem jechał akurat dość wolno, więc stracił tylko dwa zęby przednie. Strach pomyśleć, co mogłaby stracić Ilonka, która nigdy nie jeździła wolno. Prawdopodobnie życie. Nie dała się jednak przekonać i twierdziła, że jej by się nic nie rozleciało, bo ona jeździ lepiej.

Adam naprawdę ją bardzo lubił, tylko jakoś nie potrafił jej sobie wyobrazić jako żony. Być może żona powinna być jednak nieco mniejszą wariatką?

Tegoroczny listopadowy letarg Zosi przeciągnął się prawie do połowy grudnia. Dokładnie czternastego, w porze obiadowej zadzwoniła jej komórka. Zosia przerwała nauki prawidłowego krojenia kotleta na talerzu, których to nauk właśnie udzielała Cyckowi i Myckowi na terenie placówkowej stołówki, i odnalazła szalejący telefon w przepaściach swoich licznych kieszeni.

– Halo, słucham.

– Cześć, tu Adam. Adam Grzybowski. Kojarzysz mnie? Adam! Kapitan na mostku fregaty pod pełnymi żaglami! Sierotka po kaphornówce!

Zosia postarała się bezskutecznie uciszyć serce, szalejące zupełnie jak przed chwilą dzwonek jej komórki.

– Hej, jesteś tam?

– Jestem, jestem. Kojarzę. Przepraszam cię, byłam zajęta. Już mów.

– Już mówię. Obiecałem ci, że zadzwonię, jak się tu będą „Dwudziestki” wybierać. No więc właśnie się wybierają.

– Ale jesteś kochany! Że pamiętałeś. I co, kiedy będą?

– W sobotę mają koncert w tawernie, a w niedzielę wieczorem grają na jakiejś zamkniętej imprezie integracyjnej. Po południu w niedzielę mogliby wpaść do ciebie.

– O matko. Nie gadaj. I oni tak naprawdę zaśpiewają za friko?

– Tak się z nimi umawiałaś, prawda?

– O matko. To ładnie z ich strony.

– A ty się wybierasz do tawerny w sobotę?

Zosia wykonała gwałtowną pracę myślową. Najchętniej poszłaby na sobotni koncert, na pewno będzie tam sporo znajomych, których miło będzie zobaczyć, poza tym sama chętnie by sobie posłuchała w spokoju. Ale w tawernie miałaby okazję, żeby umówić się konkretnie z chłopakami… opowiedzieć im, jak trafić do domu dziecka „Magnolie”, ostatecznie nie jest to wcale takie trudne – a wtedy przestałaby istnieć potrzeba doholowania ich tutaj. Przez Adama! Do tego dopuścić nie można, ostatecznie odżałuje koncert!

– Nie mogę w sobotę się ruszyć, kolega prosił, żebym wzięła za niego dyżur. Adamie, czy ty będziesz mógł ich tu doprowadzić? Bo ja się boję, że jak się wmanewrują w Prawobrzeże…

– Myślę, że tak, zresztą już to przecież obiecałem, pamiętam. O której wy tam jecie obiad w tym domu?

– Właśnie teraz.

– Aaaa, rozumiem to mlaskanie, które do mnie dochodzi. Słuchaj, może szesnasta będzie dobra, bo oni śpiewają dopiero koło dwudziestej pierwszej; mam na myśli tę imprezkę. W pałacu w Maciejewie, muszą tam jeszcze dojechać, to jakaś godzina, no, półtorej, do osiemnastej mogą u was być. Zorganizujesz jakąś kawę?

– Nawet z ciasteczkami. Słuchaj, bardzo ci dziękuję. To naprawdę ładnie z twojej strony.

– No. To się cieszę. To do niedzieli.

– Do niedzieli…

Gdyby w tym momencie Mycek nie zaczął się dławić zbyt dużym kawałkiem kotleta schabowego w wersji pań Basi i Irminy (mocno rozklapany, dużo bułki łatwo wpadającej do tchawicy) – Zosia jeszcze długo pozostałaby w stuporze i z dość rozanielonym wyrazem twarzy. Ponieważ jednak niebezpieczeństwo było blisko, musiała zareagować energicznie, aby uratować Mycka od uduszenia.

Po udanej akcji ratowniczej mogła wreszcie przystąpić do spożywania własnej porcji, a to znowu odciągnęło jej uwagę od Adama i niedzielnego koncertu. Konsekwentnie odmawiała jedzenia „porcji nauczycielskich” oferowanych przez kucharki przy osobnym stoliku i jadała w towarzystwie swoich dzieci. Uważała, że przyda się tu jej własny przykład w kwestii eleganckiego trzymania sztućców i tym podobnych drobiazgów. Cóż, kiedy jedyne naprawdę ostre noże podawane były wyłącznie do stolika personelu, wychowankowie zatem (i ona przy okazji) skazani byli na szarpanie mięsa w raczej nieforemne kawały. Po raz kolejny też rozzłościł ją stopień rozklapania kotleta, który po wyeliminowaniu warstwy buły zapewne nie przekroczyłby grubością kartki papieru. Marchewka z groszkiem stanowiła obrzydliwą pacię zawierającą głównie zasmażkę na starym tłuszczu. No i zupa była konsekwentnie za słona – Zosi przypomniał się znany billboard reklamujący przemoc domową i przez chwilę pomyślała, jak miło wyglądałyby obie kucharki, gdyby tak Maślanko i Wysiak podbili im każdy po jednym oku.

Do sprawy koncertu wróciła, kiedy już udało jej się rozprowadzić chłopców po pokojach. Należało bezwzględnie zawiadomić dyrektorkę o samorzutnej akcji ukulturalniania młodzieży, bo inaczej akcja mogłaby zostać udaremniona.

Aldona Hajnrych – Zombiszewska była tego dnia w nastroju łaskawym i pogodnym. Jak na nią. Zosia zastała ją w dyrektorskim gabinecie – wprawdzie szefowa miała tego dnia dyżur i powinna była pilnować swojej grupy, ale znowu zwaliła ten obowiązek na sumienną głowę Henia Krapsza, który rzucił życie rodzinne i przyleciał do pracy. Aldona postanowiła dzień przeznaczyć na spotkania z rodzicami, bo kilkoro do siebie wezwała. Miała błogą świadomość, że nikt z wezwanych nie przyjdzie: byli to rodzice od lat konsekwentnie migający się od wypełniania jakichkolwiek obowiązków wobec dzieci. Popołudnie jawiło się jej jako znakomita okazja do uprawiania słodkiego nieróbstwa – uwielbiała je skrycie, dla ludzi kreując się na osobę pracowitą, pryncypialną i niezastąpioną. Zosia całym sercem nie znosiła tego pozerstwa, będąc osobą na wskroś prostolinijną, szczerą, której umiejętności dyplomatyczne przypominały umiejętności dyplomatyczne samojezdnego transportera opancerzonego. Starała się jednak nie dostrzec bezmiaru nieróbstwa pryncypałki, żeby nie ściągać na siebie niepotrzebnie jej złości. Miała przecież coś do załatwienia.

– Dzień dobry, pani dyrektor – powiedziała grzecznie od progu. – Można?

– Proszę, pani Czerwonka – Aldona przybrała ton rzeczowy, sugerujący, że jest wprawdzie bardzo zajęta, jednak na chwilę może się oderwać od ciężkiej pracy, skoro jej personel ma do niej sprawę. – Za chwilę powinni przyjść rodzice, ale mogę pani poświęcić jakieś pięć minut. Coś się stało? Jakieś problemy z grupą?

– Nie, żadne problemy, wprost przeciwnie. Mam pomysł na zorganizowanie małej imprezki w niedzielę, ale nie wiem, czy dla wszystkich dzieci, czy tylko dla swojej grupy i właśnie chciałam się pani dyrektor poradzić, i w ogóle zapytać, czy można?

– Imprezki? W adwencie? – Pani dyrektor skrzywiła się z dezaprobatą. Kiedy jej to pasowało, bywała wzorowo pobożna, a wizja imprezki w domu oznaczała konieczność wykonania, być może, jakiegoś ruchu. To ją brzydziło.

– To nie koliduje, pani dyrektor. To tylko mały koncercik pieśni morskich, jest taki zespół, który zgodził się u nas zaśpiewać za darmo, bez konieczności stawiania świateł ani nagłośnienia. Tyle że się dzieci zbiorą w dużej sali, a oni przyjdą i zaśpiewają. Z gitarami.

– Pieśni morskie? Po co? Co to w ogóle jest?

– Dla poszerzenia horyzontów, pani dyrektor. To fajne pieśni, kiedyś się śpiewało do pracy na wielkich żaglowcach. Pani dyrektor wie, klipry herbaciane i takie tam…

Mina pani dyrektor świadczyła, że pierwszy raz w życiu słyszy o kliprach herbacianych i że nie chciałaby słyszeć o nich nigdy więcej.

– Ja wszystko sama zorganizuję, pani dyrektor. Henio Krapsz mi pomoże, on ma dyżur w niedzielę. I moje chłopaki, te starsze. I… i dobrze będzie.

Już się rozpędziła, żeby powiedzieć „i Heniowe chłopaki też”, w porę jednak przypomniała sobie, że Heniowe chłopaki to Maślanko and his boys. Bezpieczniej będzie nie prosić ich o pomoc.