– Wiem. A może byśmy upiekli coś sami?
– Kurczę, Jasiu, strasznie mi przykro, ale ja nie umiem piec ciastek…
– No… a jakbym ja spróbował? W szkole żeśmy piekli…
– Piekliśmy. Mówi się piekliśmy. I co, umiałbyś upiec pierniczki?
– Pierniczków to może nie, ale umiałbym kruche ciastka, takie na choinkę, z dziurkami. I sernik. Sernik też żeśmy robili. Robiliśmy.
– Nie opowiadaj! Taki normalny, pieczony? Nie na zimno? Ser i biszkopty?
– Jak Julkę kocham. Pieczony. Nie na żadne zimno. Z rodzynkami i orzechami włoskimi.
– O, kurczę. Zaimponowałeś mi. Jesteś lepszy ode mnie. To wiesz co? Pogadamy z chłopakami, kupimy małą choineczkę i będziemy mieli własne święta. Takie trochę rodzinne.
– Grupowe.
– Halooo… Adam Grzybowski. Zosia, to ty?
– O, Adam! Ja, przecież do mnie dzwonisz, na komórkę. Co u ciebie?
– Mam do ciebie interes. To znaczy, mam taki pomysł jeden, ale za Boga nie wiem, co z nim zrobić, z tym pomysłem. Czy mogłabyś mnie skonsultować?
– Przez telefon?
– Nie, lepiej osobiście. Nie wybierasz się do tawerny na jakieś piwo?
– Przeważnie nie mam czasu na piwo. Poza tym piwo tuczy. Do tawerny chodzę, jak grają. A co, gra ktoś?
– Mogę ja ci zagrać na drumli. Chcesz?
– A masz drumlę?
– Mam. To co, jutro?
– Jutro pracuję. Dzisiaj albo pojutrze.
– Dzisiaj mam rozmowę z jednym facetem w programie. Pojutrze. O której?
– O której chcesz.
– Siedemnasta?
– Dobrze, będę. To na razie, bo mi mleko zaraz wykipi, robię sobie owsiankę.
– Cześć, Zosiu. Cieszę się, że jesteś. Przepraszam. To ładnie, że zaczekałaś. Miałem niespodziewanego newsa, wracaliśmy ze zdjęć i tuż przed nami się TIR rozkraczył. Na Trasie Zamkowej, masz pojęcie? W godzinach szczytu, dwadzieścia pięć po czwartej. Zakorkował całą natychmiast, samochody nie mogą zjechać ani w tę, ani we wtę. A on wpadł w poślizg i zarył w barierkę, aż gwizdnęło. Byliśmy na sąsiednim pasie, łaska boska, że w nas nie trafił. Ty jechałaś Szosą Poznańską?
– Tak, sześćdziesiąt jeden. I co, zdążyłeś zrobić materiał?
– Zdążyłem. Dlatego się spóźniłem. Rozumiesz. Jadłaś coś?
– Nie tutaj, jadłam obiad w domu.
– Ja muszę, bo nie dałem rady w fabryce. Weź jakąś sałatkę, bo mi będzie głupio samemu się napychać. Halo, halo!
Przywoławszy tym sposobem obsługę, Adam zaczął zamawiać duże ilości karkówki, frankfurterek i bekonu. Zosia poczuła się zdominowana i dla równowagi zamówiła sałatkę grecką.
Kiedy wertował kartę dań, którą zresztą znał na pamięć, przyjrzała się jego dłoniom. Zawsze zwracała uwagę na ręce, ponieważ uważała, że ręce mówią o człowieku prawie wszystko. Cóż mówiły ręce Adama? Na pewno mówiły, że praca fizyczna nie jest jego domeną. Nie były to jednak delikatne łapki mięczaka, tylko silne i kształtne dłonie mężczyzny. Zadbane. Matko jedyna, czy on robi manicure? W gabinecie? I może jeszcze kładzie sobie kremy i botoksy na gębę? Nie, botoksy chyba jednak nie, chociaż zmarszczek nie widać. Wróćmy do rąk. Ich gesty świadczą o zdecydowaniu. Takie ręce mogłyby trzymać szpadę, nie tylko knajpiane menu. Albo koło sterowe. No tak, to na pewno. Liny. Żagle zwijać…
I rozwijać…
I zwijać…
– Słuchaj – zagadnął ją znienacka, aż wyrwana z rozmarzenia, podskoczyła na ławie. Chciałem cię spytać, tylko do tej pory nie było okazji… dlaczego właściwie przyszłaś na pogrzeb mojej ciotki? To było miłe, nie zrozum mnie źle. Lubię wiedzieć – uśmiechnął się. – Znałaś ją może?
– Osobiście nie. Tylko widzisz, ja też trochę żeglowałam swojego czasu, tyle co nic, ale twoja ciocia zawsze była legendarna. Moi znajomi szli i poszłam z nimi.
Zełgała to bez zmrużenia oka, nie chcąc ujawnić, że poszła na cmentarz z powodu wizji kapitana na mostku fregaty. W sztormie.
– No i patrz, jaki przypadek. Te „Dwudziestki” i w ogóle.
Zwłaszcza i w ogóle – pomyślała, ale nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęła się mile.
– A ty miałeś mi zagrać na drumli – zmieniła temat na mniej ryzykowny. – Zapomniałeś.
– Nie zapomniałem.
– A gdzie drumla?
– A, o.
Sięgnął do kieszeni, wyjął coś małego, podobnego do klucza od windy starego typu i położył to coś na stole.
– Co to jest?
– Drumla.
– Przestań! To?
– A coś ty myślała?
Patrzyła z niedowierzaniem, jak wziął przedmiocik w dwa palce, przyłożył sobie do półotwartych ust i zaczął coś przy nim majstrować drugą ręką. Rozległy się ciche dźwięki, które ją okropnie rozśmieszyły.
– Nie podoba ci się? Uważam, że pięknie gram!
– Pięknie, pięknie. Tylko ja byłam pewna, że drumla to coś w rodzaju mandoliny!
Teraz i on się roześmiał. Ładnie się śmiał. Całą twarzą, nie tylko ustami.
– Żarcie przyszło – zawiadomił ich wytwornie kelner, który znał Adama i mógł sobie pozwolić na taką familiarność. Przy okazji mrugnął do Zosi. – Smacznego wam życzę.
W przerwach między kęsami (jadł jak człowiek zgłodniały, ale cywilizowany) wyłuszczył jej swój problem. Zosia zadumała się.
– Cholera, nie wiem. Patrz, jak myślę o tym całym domu, pożal się Boże, to od razu rzucam cholerami.
– Uważasz, że miałem kiepski pomysł z tym prezentem? To znaczy z prezentami. To znaczy… rozumiesz.
– Pomysł miałeś fajny. Ale nie bardzo. Cholera.
Popatrzył na nią nic nierozumiejącym wzrokiem, bo znowu się zapowietrzyła.
– Słuchaj – odpowietrzyła się po jakimś czasie. – To jest tak. Ja pracuję w tym domu chyba siedem lat, albo coś w tym rodzaju. I z każdym rokiem tam przepracowanym, a właściwie nawet z każdym miesiącem jestem bardziej przekonana, że najlepszym prezentem dla domu dziecka byłaby solidna bomba. Taka, żeby go od razu rozniosła na proch i pył.
– Eeee… nie przesadzasz?
– Nie tylko dla naszego domu. Dla każdego cholernego domu dziecka. To są cholerne wylęgarnie patologii, wypuszczamy kaleki emocjonalne, które do końca życia będą miały na garbie dom dziecka. To jest sztuczne życie, nie ma nic wspólnego z prawdziwym. Te dzieci jakoś teraz chowamy, zresztą przeważnie mamy je w nosie, tyle że jesteśmy tam na etacie i to nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek wychowywaniem ich do życia, wiesz? Zwłaszcza samodzielnego. No, masakra, mówię ci. Cholera – zakończyła dobitnie.
– Ty też masz dzieci w nosie?
– Powiedziałam „przeważnie”. Nie tylko ja nie mam ich w nosie, jest nas parę sztuk, ale niewiele możemy zrobić. Możemy dzieciaki nauczyć, że trzeba składać ubrania i jak jeść sztućcami, żeby się nie uświnić, i jeszcze parę innych rzeczy, ale nie nauczymy ich, jak kochać ludzi, jak mieć do nich zaufanie, jak żyć, jednym słowem. Zachowywać się – tak. Żyć – nie. Mam tę świadomość i to mi psuje komfort psychiczny.
– Wszędzie tak jest?
– W dużych domach dziecka tak. Jasne, że są różni dyrektorzy i różni wychowawcy, jednym bardziej się chce, innym znowuż nie… Ale nawet ci, którym się chce, niewiele mogą. System jest debilny, rozumiesz. System. A im większy dom, tym gorzej.
– To po co pracujesz tam, gdzie nie masz satysfakcji?
– A bo ja wiem, po co? Chyba nie potrafię się uwolnić od odpowiedzialności za moje dzieci, ale to też jest chora odpowiedzialność, bo mam świadomość, że pływam żabką w gęstej zupie. Żeby nie powiedzieć… nie powiem. A już jak widzę te wszystkie dobroczynne panie, to mi się nóż w kieszeni otwiera.
– Jakie dobroczynne panie?
– A takie jedne się nami opiekują…
– Myślałem, że charytatywne damy to się skończyły zaraz po epoce Orzeszkowej!
– Nic podobnego. Uwierz mi, mają się świetnie. Baltic – Women – Biznes – Club czy jakoś tak. Odwiedzają nas kilka razy do roku i właśnie, przepraszam cię, fundują prezenta. A to piłeczki nożne dla chłopczyków, a to skakaneczki dla dziewczynek. No nie, skakaneczki nie. Dla dziewczynek były plecaczki w kolorach słodkich i żarówiastych. Kupiły nam kino domowe. I załatwiły wyposażenie studia nagraniowego. Takiego bardzo amatorskiego, ale zawsze, parę mikrofonów, jakiś mikser, którego ktoś się pozbył, nagrywarka. Niech z dzieci wyrastają gwiazdy. Od przedszkola do Opola, wszyscy mamy szansę na sukces. I śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. A raz do roku stawiają jakiemuś dziecku czesne w dobrej szkole. To jest niby pożyteczne, ale wyobrażasz sobie typowanie tego dziecka? A my dla nich robimy, też raz w roku, akademię ku czci. Jak Boga kocham. Pani dyrektor zarządza wieczór artystyczny. Najmniejsze dzieci recytują wierszyki, a gwiazdy studia nagraniowego śpiewają karaoke. Coś obrzydliwego, mówię ci. A te baby najbardziej się cieszą, mam na myśli naszą dyrektorkę i damy, jak im się uda zwabić telewizję, żeby nas pokazali. Już tu kiedyś były twoje koleżanki. Śliczny program zrobiły, mówię ci. Moje bliźniaki miały wtedy po cztery lata i obydwa zwymiotowały ze zdenerwowania, bo się Zombie uparła, żeby to one dały paniom kwiatki. Ale tego w materiale nie było.
– Masz bliźniaki? – zainteresował się, wbrew sobie rozśmieszony. Pamiętał, jak dwa lata temu dwie koleżanki od programów społecznych wróciły z jakiegoś domu dziecka w stanie białej furii, ponieważ jakieś dzieciaki puściły im pawia do torby z kasetami. To już teraz wie, który to był dom…
– Mam. Cyryla i Metodego. Sześciolatki, w zerówce. Ta ich matka chyba jest chora umysłowo, żeby taki numer dzieciom wyciąć. Wiesz, jak na nich wszyscy mówią? Cycek i Mycek.
Teraz już Adam śmiał się na całego.
– Przepraszam cię – powiedział, błyskając białymi zębami. – Ja się nie śmieję z nich, tylko z tego, jak to opowiadasz.
– Pocieszna jestem, co? – mruknęła i z pasją wbiła na widelec kawałek fety, po czym sama zaczęła się śmiać. – Adam, ja wiem, że to komicznie wygląda z daleka, ale zapewniam cię, że Cyckowi i Myckowi nie było wtedy do śmiechu. Jak zwymiotowali na oczach wszystkich.
– Moim koleżankom też – zachichotał. – Ale powiedz mi, kochana, co w tym złego, że kobitki, te wasze biznesiary, chcą się dzieciom jakoś przysłużyć?
Zosia spoważniała błyskawicznie.
– W tym, że chcą, nie ma nic złego. To znaczy nie byłoby, gdyby to nie było tylko takie klajstrowanie sumienia. Damy biednym dzieciom karaoke, niech się bawią. A żeby tak wziąć za tyłek tych wszystkich tatusiów, co chlają gorzałę, te wszystkie matki, co też chlają i się puszczają na prawo i lewo, i dzieci im wszystkim przeszkadzają, i zdrowo nimi potrząsnąć! A jak nie chcą dzieci wychowywać, to niech spadają, gdzie chcą, zabrać im prawa rodzicielskie, na dzieci do adopcji się czeka latami! Są ludzie, którzy by chcieli wziąć takie dzieci do siebie, to nie, nie można, bo przecież one mają rodziców!