– A co do tego mają twoje damy?
– Jak to co? One są opiniotwórcze. Jak im dzieci leżą na sercu, to niech robią raban, gdzie się da! W sejmie! W tym klubie są dwie byłe posłanki! To się nazywa lobbowanie, nie? A znowuż te wszystkie, co mają własne firmy, może by tak zaproponowały pracę rodzicom tych dzieci, którzy by je chętnie zabrali do domu, tylko nie mają co do gara włożyć?
Adam jakby trochę stracił apetyt. Pogrzebał widelcem w tym, co zostało z pokaźnej kupki mięsa.
– Ale mi strzeliłaś wykład. Aż mi się głupio zrobiło, że miałem takie idiotyczne pomysły. No ale co, uważasz, że nic nie można zrobić?
– Coś pewnie można. Ja tak teraz tylko jestem na nie. Miałam parę dni temu rozmowę z mamuśką moich bliźniaków i to mnie trochę zdołowało. No i święta idą, a ja zawsze mam gwiazdkową deprechę. Przepraszam cię, miałeś dobre chęci, a ja na ciebie wyskoczyłam. Naprawdę, przepraszam.
– Nic się nie stało. Rozjaśniłaś mi w głowie, nigdy tego nie widziałem od tej strony. Prawdę mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
– Wiesz – powiedziała Zosia z pasją. – Jedno wyjście jest. Ale to musiałoby być wyjście systemowe.
Spojrzał na nią pytająco.
– Powinno się zamknąć wszystkie domy dziecka, zostawić tylko takie pogotowia opiekuńcze, na krótki pobyt. A potem małe dzieci do adopcji, większe do rodzinnych domów dziecka. Tylko że u nas nie jest łatwo założyć taki rodzinny dom. Że już nie wspomnę o adopcji.
– U nas, w Polsce?
– U nas w Polsce. Adopcja to kanał. Zanim się zgodzą, dziecko dobiega do matury. Przesadzam, ale rzeczywiście te procedury są okropnie upierdliwe. Ja wiem, że trzeba wszystko sprawdzić po tysiąc razy, żeby ludzie nie zwracali dziecka jak do wypożyczalni, ale mnóstwo rzeczy by można uprościć. A z rodzinnymi domami dziecka jest różnie. Najgorzej chyba w naszym regionie. Wiem, bo znam pary, co chcą zakładać takie domy. Droga przez mękę.
– Może ja bym zrobił o tym jakiś materialik?
– Możesz, dam ci namiary na te małżeństwa. Tylko to by trzeba potem pociągnąć. Bo tak zrobić i zapomnieć to nie ma chyba sensu?
Adam pokiwał głową. Ma rację ta cała Zosia. Poczuł jednak niechęć na myśl o wydeptywaniu ścieżek w urzędach i instytucjach, lobbowaniu, mędzeniu, spotykaniu się po parę razy z tymi samymi ludźmi. Boże, jak on tego nie lubi. On lubi tak: wywęszyć aferę, złapać trop, szybko rozeznać, dopaść winnego, przypieprzyć i zapomnieć. Długofalowe sprawy to nie dla niego. Dla koleżanek. Jego to męczy… w ogóle telewizja go męczy, wszystko jest takie powtarzalne… Może by tak rzucić to i na morze? Dom po cioci Biance też rzucić w diabły, nie chciała zapisać bezwarunkowo, to nie.
– O czym myślisz? Obraziłam cię?
– Nie, skądże. Ale chyba mam jeden pomysł, wprawdzie nie dla całego domu dziecka, może dla jednej grupy… Czy u was praktykowane są wyjazdy? Bo mógłbym zafundować jakiejś grupie wycieczkę do domu mojej ciotki, na Wolin. Tam teraz mieszka taka stara żeglarka, dom jest fajny, można by nawet przenocować wszystkich. Ona by im opowiedziała trochę o żeglowaniu, ja bym się mógł dołożyć…
– Zabrałbyś ekipę z kamerą?
– Nie, coś ty! Chciałabyś? Bo ja myślałem o takim prywatnym wyjeździe. Dla poszerzenia miśkom horyzontów. Może zresztą lepiej poczekać na wiosnę, teraz nie jest tak ładnie. Bo w ogóle to tam jest nadzwyczajnie. Ile dzieci jest w jednej grupie?
– W mojej dwanaścioro. To znaczy dwunastu chłopaków.
– I ty z nimi jesteś stale? Nie, to niemożliwe, coś mi się porąbało…
– No, porąbało ci się. Na grupę jest dwójka wychowawców. Słuchaj, a może by ich tam zawieźć na Sylwestra?
– Wychowawców?
– Coś ty! Chłopców! Moglibyśmy przywitać nowy rok w innym miejscu niż nasz parszywy dom. Mówisz, że można tam zanocować…
– Można. Ciotka Lena, ta żyjąca staruszka, wiesz, stale tam gości jakichś szantymenów, przyjeżdżają do niej stadami, w domu jest mnóstwo polówek i karimat i czego tam jeszcze trzeba. Kanapy i koce też są.
– Aaaaadam!
– Chcesz? Pogadam z babcią. To znaczy, ona nie lubi, jak się na nią mówi babcia, tak samo jak ciotka Bianka. A ty załatwiaj formalności ze swoją dyrekcją.
– A jak będzie z transportem? I chyba powinniśmy zabrać jakąś wałówkę sylwestrową?
– O to się nie martw. To właśnie będzie mój prezent. Lepszy od kina domowego i karaoke?
– Pewnie, że lepszy. Ja tam jestem za poszerzaniem horyzontów chłopakom. Kurczę, Adam, fajnie to wymyśliłeś…
– Mówiłem, że potrzebna mi drobna konsultacja. Jeszcze trochę i będzie ze mnie prawdziwa charytatywna dama…
Święta w domu dziecka „Magnolie” były dokładnie tak obrzydliwe i ponure, jak przewidywała Zosia. Bliźniaki chodziły rozmazane, Żaba i Krzysio tłukli się niemal bez przerwy, Grzesiowi nawet nie chciało się namawiać Żaby na grę w okręty, Alan praktycznie nie wstawał z tapczanu, chyba że wołano na posiłki, Januszek z Julka spacerowali po najbliższym kawałku lasu niemal do odmrożenia nosów, Marek w kółko oglądał jakieś komiksy. Darek, odwiedziwszy matkę w mamrze, w którym odsiadywała kolejny wyrok za kradzież z włamaniem oraz brutalnym pobiciem staruszki właścicielki mieszkania, z pasją odśnieżał wszystkie chodniki dookoła domu, wykonując tym samym pracę za pana Zenonka Niespała, konserwatora i dozorcy w jednej osobie, z czego pan Zenonek, paprak i obibok, był szczerze zadowolony. Wojtek, Rysio i Romek zostali zabrani przez rodziny i mieli wrócić dopiero po sylwestrze. W grupowym saloniku, na podłodze za kanapą siedział gościnnie Adolf Seta i wodził mętnymi oczkami za swoją ukochaną panią Zosią.
Zosia kupiła małą choinkę i trochę ozdóbek – próbowała namówić Stanisława Jończyka, żeby się dorzucił, ale ją wyśmiał. Przecież jest w placówce bardzo ładna, duża choinka podarowana przez leśników, więc dlaczego pani Zosia popisuje się nadgorliwością? Zosia zgrzytnęła zębami i ze złości dokupiła jeszcze girlandy ze sztucznych gałęzi i dodatkowe dwa sznury światełek. Niestety, Januszkowi nie dane było upiec sernika ani nawet ciasteczek, bowiem obie kucharki do pomysłu wykorzystania kuchennego sprzętu i piecyka odniosły się z żywą dezaprobatą. Mówiąc prościej – też wyśmiały Zosię i naurągały – na szczęście zaocznie – głupiemu szczeniakowi, któremu się zachciewa Bóg wie czego, podczas gdy półki w spiżarni uginają się od ciast i smakołyków. Faktycznie, uginały się, ponieważ, jak zwykle przed Bożym Narodzeniem, właściciele supermarketów w ataku dobroczynności pozbywali się artykułów na granicy przeterminowania. Zosia zacięła zęby, lekceważąc protesty kucharek zrobiła indywidualny remanent na półkach, wybrała co bardziej bożonarodzeniowe wiktuały (pogardziła na przykład wielkanocnymi babkami, których było sporo, a nabrała kruchych ciasteczek i pierniczków) i w wieczór wigilijny, po oficjalnej, „domowej” wieczerzy, zgarnęła swoich chłopców w największym pokoju, gdzie sypiała czwórka najmłodszych. Pokój ze względu na rozmiary nosił umowne miano salonu. Oczywiście, wierny Adolf Seta przywędrował tam również, cały szczęśliwy, że dyżur ma pan Henio Krapsz, a nie pani dyrektor. Wiadomo było, że pani dyrektor nie skala się pracą w święta, ale Adolf nie był tego świadomy i chodził w nerwach. Wigilii bez pani Zosi mógłby nie przeżyć, tak w każdym razie sądził.
Chłopcy nie bardzo mieli ochotę na wysłuchiwanie kolejnego bożonarodzeniowego kazania – zwłaszcza po tym jednym, które wygłosiła Zombie na początku ogólnej domowodzieckowej wieczerzy. Ociekało ono fałszywą słodyczą i wywołało u wychowanków słuszny odruch wymiotny. Dyrektorka wygłosiła je i natychmiast odeszła, nie czekając na opłatek, barszcz i resztę, albowiem umówiła się u jednych znajomych na wspólne spędzanie świąt. W domu nic nie robiła, stwierdziwszy, że bez pana Zombiszewskiego, który, jak wiadomo, uciekł w świat w towarzystwie tej TIR – girl, Setowej, święta w domu byłyby tylko niepotrzebnym rozdrapywaniem ran. Argumentacja miałaby może sens, gdyby nie to, że i w obecności małżonka pani Hajnrych – Zombiszewska żadnych świąt nie urządzała – twierdziła, że wszystko przecież jest i tak doskonale zorganizowane w „Magnoliach”.
Zosia nie miała zamiaru wygłaszać czegokolwiek. Postanowiła natomiast nauczyć swoich chłopców najweselszej pastorałki, jaką znała z dzieciństwa – „Hej w dzień narodzenia”. Początkowo trochę się opierali, ale po jakimś czasie złapali nastrój i zgodnym chórem Śpiewali: „Pani gospodyni, domowa mistrzyni, okaż swoją łaskę, każ upiec kiełbaskę”. Nie wiadomo dlaczego zwrotka o kiełbasce wychodziła im najlepiej. Każde kolejne wykonanie zagryzali pierniczkami i ciastem, a z braku kompotu popijali colą.
Jedynymi osobami, które w tym wesołym chórze nie fałszowały, byli Zosia, rodzeństwo Kornów (Julka doszła na ten wieczór do grupy brata, porzucając bez żalu swoją własną) i Adolf Seta. Nikomu jednak zbiorowe knocenie nie przeszkadzało – wszak liczy się intencja – nastroje wybitnie się poprawiły, a kiedy pastorałka była już opanowana do perfekcji, a nawet niektórym nieco się przejadła – nauczono się kolejnej, „Jam jest dudka”. Rozpracowano ją „na role” i Adolf został dudką. Intonował kolędę miękkim chłopięcym altem (dopiero w refrenie wchodził chór) i własny śpiew wprawił go w stan bliski nirwany.
Zosię natomiast wprawił najpierw w zdziwienie – taki, kurczę, Seta, a taki ma ładny głos i tak śpiewa! Natychmiast jednak sama siebie w myślach trzepnęła po łapach. Czyżby już tak jej się zakodowało, że Adolfik nie jest w stanie niczego zrobić z sensem? A gdzie wiara w człowieka? Wiara w możliwości wychowanka? Zrobiło jej się wstyd. Ona naprawdę nie powinna wątpić w te dzieciaki, bo jeśli ona w nie zwątpi, to cóż one same? Zwłaszcza młody Seta? Powinna się raczej spektakularnie zachwycić jego śpiewem, żeby go podnieść na duchu. Na razie jednak dała spokój spektakularnym zachwytom, bo nie bardzo wiedziała, jak je wyrazić, żeby nie zabrzmiało to sztucznie. Poza tym nie było to potrzebne – Adolf był szczęśliwy.
Kiedy już była pora na rozejście się do łóżek, Zosia ogłosiła komunikat o zaproszeniu na sylwestra. Julka i Adolf otrzymali zapewnienia, że się ich wyrwie z macierzystych grup, żeby też mogli pojechać. W ten sposób wieczór wigilijny przynajmniej w jednej grupie w bidulu „Magnolie” zakończył się pogodnie.