VI

— Ostrożnie tam! Baczenie dawać! - zawołał Boholt, obracając się na koźle do tyłu, w stronę kolumny. - Bliżej skały! Dawać baczenie!

Wozy toczyły się, podskakując na kamieniach. Woźnice klęli, chlaszcząc konie lejcami, wychylając się, zerkali niespokojnie, czy koła są w dostatecznej odległości od skraju wąwozu, przy którym biegła wąska, nierówna droga. W dole, na dnie przepaści, białą pianą kotłowała się wśród głazów rzeka Braa.

Geralt wstrzymał konia, przyciskając się do skalnej ściany, pokrytej rzadkim, brązowym mchem i białymi wykwitami wyglądającymi jak liszaje. Pozwolił, by wyprzedził go furgon Rębaczy. Od czoła kolumny przycwałował Zdzieblarz wiodący pochód razem ze zwiadowcami z Hołopola.

— Dobra! — wrzasnął. - Ruszajcie skorzej! Dalej jest przestronniej!

Król Niedamir i Gyllenstiern, obaj wierzchem, w asyście kilku konnych łuczników, zrównali się z Geraltem. Za nimi turkotały wozy królewskiego taboru. Jeszcze dalej toczył się wóz krasnoludów powożony przez Yarpena Zigrina wrzeszczącego bez przerwy.

Niedamir, szczuplutki i piegowaty wyrostek w białym kożuszku, minął wiedźmina, obrzucając go wyniosłym, choć wyraźnie znudzonym spojrzeniem. Gyllenstiern wyprostował się, wstrzymał konia.

— Pozwólcie no, panie wiedźminie — powiedział władczo.

— Słucham — Geralt szturchnął klacz piętami, ruszył powoli obok kanclerza, za taborem. Dziwił się, że mając tak imponujące brzuszysko, Gyllenstiern przedkłada siodło nad wygodną jazdę na wozie.

— Wczoraj — Gyllenstiern ściągnął lekko wodze nabijane złotymi guzami, odrzucił z ramienia turkusowy płaszcz — wczoraj powiedzieliście, że nie interesuje was smok. Co was tedy interesuje, panie wiedźminie? Czemu jedziecie z nami?

— To wolny kraj, panie kanclerzu.

— Na razie. Ale w tym orszaku, panie Geralt, każdy powinien znać swoje miejsce. I rolę, jaką ma spełnić, zgodnie z wolą króla Niedamira. Pojmujecie to?

— O co wam idzie, panie Gyllenstiern?

— Powiem wam. Słyszałem, że ostatnio trudno dogadać się z wami, wiedźminami. Rzecz w tym, że co się wiedź-minowi wskaże potwora do zabicia, wiedźmin, zamiast brać miecz i rąbać, zaczyna medytować, czy to się aby godzi, czy to nie wykracza poza granice możliwości, czy nie jest sprzeczne z kodeksem i czy potwór to aby faktycznie potwór, jakby tego nie było widać na pierwszy rzut oka. Widzi mi się, że zaczęło się wam po prostu za dobrze powodzić. Za moich czasów wiedźmini nie śmierdzieli groszem, a wyłącznie onucami. Nie rozprawiali, rąbali, co się im wskazało, za jedno im było, czy to wilkołak, czy smok, czy poborca podatków. Liczyło się, czy dobrze cięty. Co, Geralt?

— Macie dla mnie jakieś zlecenie, Gyllenstiern? — spytał oschle wiedźmin. - Mówcie tedy, o co chodzi. Zastanowimy się. A jeżeli nie macie, to szkoda sobie gębę strzępić, nieprawdaż?

— Zlecenie? — westchnął kanclerz. - Nie, nie mam. Tu idzie o smoka, a to wyraźnie wykracza poza twoje granice możliwości, wiedźminie. Wolę już Rębaczy. Ciebie chciałem jedynie uprzedzić. Ostrzec. Wiedźmińskie fanaberie, polegające na dzieleniu potworów na dobre i złe, ja i król Niedamir możemy tolerować, ale nie życzymy sobie o nich słuchać, a tym bardziej oglądać, jak są wprowadzane w życie. Nie mieszajcie się do królewskich spraw, wiedźminie. I nie kumajcie się z Dorregarayem.

— Nie zwykłem kumać się z czarodziejami. Skąd takie przypuszczenie?

— Dorregaray — powiedział Gyllenstiem — prześciga w fanaberiach nawet wiedźminów. Nie poprzestaje na dzieleniu potworów na dobre i złe. Uważa, że wszystkie są dobre.

— Przesadza nieco.

— Niewątpliwie. Ale broni swoich poglądów z zadziwiającym uporem. Zaprawdę, nie zdziwiłbym się, gdyby mu się coś przytrafiło. A że dołączył do nas w dziwnym towarzystwie…

— Nie jestem towarzystwem dla Dorregaraya. Ani on dla mnie.

— Nie przerywaj. Towarzystwo jest dziwne. Wiedźmin pełen skrupułów niczym lisie futro pcheł. Czarodziej powtarzający druidzkie brednie o równowadze w naturze. Milczący rycerz Borch Trzy Kawki i jego eskorta z Zerrikanii, gdzie, jak powszechnie wiadomo, składa się ofiary przed podobizną smoka. I wszyscy oni nagle przyłączają się do polowania. Dziwne, nieprawdaż?

— Niech ci będzie, że prawdaż.

— Wiedz więc — rzekł kanclerz — że najbardziej zagadkowe problemy znajdują, jak dowodzi praktyka, najprostsze rozwiązania. Nie zmuszaj mnie, wiedźminie, abym po nie sięgnął.

— Nie rozumiem.

— Rozumiesz, rozumiesz. Dzięki za rozmowę, Geralt. Geralt zatrzymał się. Gyllenstiem popędził konia, dołączył do króla, doganiając tabor. Obok przejechał Eyck z Denesle w pikowanym kaftanie z jasnej skóry poznaczonej odciskami od pancerza, ciągnąc jucznego konia obładowanego zbroją, jednolicie srebrną tarczą i potężną kopią. Geralt pozdrowił go uniesieniem dłoni, ale błędny rycerz odwrócił głowę w bok, zaciskając wąskie wargi, uderzył konia ostrogami.

— Nie przepada za tobą — powiedział Dorregaray podjeżdżając. - Co, Geralt?

— Najwyraźniej.

— Konkurencja, prawda? Obaj prowadzicie podobną działalność. Tyle że Eyck jest idealistą, a ty profesjonałem. Mała różnica, zwłaszcza dla tych, których zabijacie.

— Nie porównuj mnie z Eyckiem, Dorregaray. Diabli wiedzą, kogo krzywdzisz tym porównaniem, jego czy mnie, ale nie porównuj.

— Jak chcesz. Dla mnie, otwarcie mówiąc, obaj jesteście jednako odrażający.

— Dziękuję.

— Nie ma za co — czarodziej poklepał po szyi konia spłoszonego wrzaskami Yarpena i jego krasnoludów. - Dla mnie, wiedźminie, nazywanie mordu powołaniem jest odrażające, niskie i głupie. Nasz świat jest w równowadze. Unicestwianie, mordowanie jakichkolwiek stworzeń, które ten świat zamieszkują, rozchwiewa tę równowagę. A brak równowagi zbliża zagładę, zagładę i koniec świata, takiego, jakim go znamy.

— Druidzka teoria — stwierdził Geralt. - Znam ją. Wyłożył mi ją kiedyś pewien stary hierofant, jeszcze w Rivii. Dwa dni po naszej rozmowie rozszarpały go szczurołaki. Zachwiania równowagi nie dało się stwierdzić.

- Świat, powtarzam — Dorregaray spojrzał na niego obojętnie — jest w równowadze. Naturalnej równowadze. Każdy gatunek ma swoich naturalnych wrogów, każdy jest naturalnym wrogiem dla innych gatunków. Ludzi to również dotyczy. Wyniszczenie naturalnych wrogów człowieka, któremu się poświęciłeś, a które już się zaczyna obserwować, grozi degeneracją rasy.

— Wiesz co, czarowniku — zdenerwował się Geralt — przejdź się kiedyś do matki, której dziecko pożarł bazyliszek, i powiedz jej, że powinna się cieszyć, bo dzięki temu rasa ludzka ocalała przed degeneracją. Zobaczysz, co ci odpowie.

— Dobry argument, wiedźminie — powiedziała Yennefer podjeżdżając do nich z tyłu na swoim wielkim karoszu. - A ty, Dorregaray, uważaj, co wygadujesz.

— Nie zwykłem ukrywać swoich poglądów. Yennefer wjechała między nich. Wiedźmin zauważył, że złotą siateczkę na włosach zastąpiła przepaska ze zrolowanej, białej chustki.

— Jak najprędzej zacznij je ukrywać, Dorregaray — powiedziała. - Zwłaszcza przed Niedamirem i Rębaczami, którzy już podejrzewają, że zamierzasz przeszkodzić w zabiciu smoka. Póki tylko gadasz, traktują cię jak niegroźnego maniaka. Jeśli jednak spróbujesz coś przedsięwziąć, skręcą ci kark, zanim zdążysz westchnąć.

Czarodziej uśmiechnął się pogardliwie i lekceważąco.

— A poza tym — ciągnęła Yennefer — wygłaszając te poglądy psujesz powagę naszego zawodu i powołania.

— Czymże to?

— Swoje teorie możesz odnosić do wszelkiego stworzenia i robactwa, Dorregaray. Ale nie do smoków. Bo smoki są naturalnymi i najgorszymi wrogami człowieka. I nie o degenerację rasy ludzkiej tu idzie, ale o jej przetrwanie. Żeby przetrwać, trzeba rozprawić się z wrogami, z tymi, którzy mogą to przetrwanie uniemożliwić.

— Smoki nie są wrogami człowieka — wtrącił Geralt. Czarodziejka spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Wyłącznie wargami.

— W tej kwestii — powiedziała — zostaw ocenę nam, ludziom. Ty, wiedźmin, nie jesteś od oceniania. Jesteś od roboty.

— Jak zaprogramowany, bezwolny golem?

— Twoje, nie moje porównanie — odparła zimno Yennefer. - Ale cóż, trafne.

— Yennefer — rzekł Dorregaray. - Jak na kobietę o twoim wykształceniu i w twoim wieku wygadujesz zaskakujące brednie. Dlaczegóż to właśnie smoki awansowały u ciebie na czołowych wrogów ludzi? Dlaczego nie inne, stokroć groźniejsze stworzenia, te, które mają na sumieniu stokroć więcej ofiar niż smoki? Dlaczego nie hirikki, widłogony, mantikory, amfisbeny czy gryfy? Dlaczego nie wilki?

— Powiem ci, dlaczego. Przewaga człowieka nad innymi rasami i gatunkami, jego walka o należne w przyrodzie miejsce, o przestrzeń życiową, mogą zostać wygrane tylko wówczas, gdy ostatecznie wyeliminuje się koczownictwo, wędrówki z miejsca na miejsce w poszukiwaniu żarcia, zgodnie z kalendarzem natury. W przeciwnym razie nie osiągnie się należytego tempa rozrodczości, dziecko ludzkie zbyt długo nie jest samodzielne. Tylko bezpieczna za murami miasta lub warowni kobieta może rodzić we właściwym tempie, to znaczy co rok. Płodność, Dorregaray, to rozwój, to warunek przetrwania i dominacji. I tu dochodzimy do smoków. Tylko smok, żaden inny potwór, może zagrozić miastu lub warowni. Gdyby smoki nie zostały wytępione, ludzie dla bezpieczeństwa rozpraszaliby się, zamiast łączyć, bo smoczy ogień w gęsto zabudowanym osiedlu to koszmar, to setki ofiar, to straszliwa zagłada. Dlatego smoki muszą zostać wybite do ostatniego, Dorregaray.

Dorregaray popatrzył na nią z dziwnym uśmiechem na ustach.

— Wiesz, Yennefer, nie chciałbym dożyć chwili, gdy zrealizuje się twoja idea o panowaniu człowieka, gdy tobie podobni zajmą należne im miejsce w przyrodzie. Na szczęście, nigdy do tego nie dojdzie. Prędzej wyrżniecie się nawzajem, wytrujecie, wyzdychacie na dur i tyfus, bo to brud i wszy, nie smoki, zagrażają waszym wspaniałym miastom, w których kobiety rodzą co rok, ale tylko jeden noworodek na dziesięć żyje dłużej niż dziesięć dni. Tak, Yennefer, płodność, płodność i jeszcze raz płodność. Zajmij się, moja droga, rodzeniem dzieci, to bardziej naturalne dla ciebie zajęcie. To zajmie ci czas, który obecnie bezpłodnie tracisz na wymyślanie bzdur. Żegnam.