— A drogi zagrodził przed konkurencją.

— No chyba. I przed Hołopolanami. Z tym, że po całej okolicy rozesłał konnych z glejtami. Dla tych, którzy mają tego smoka zabić, bo Niedamir nie pali się, żeby osobiście wejść do jaskini z mieczem. Ściągnięto migiem co sławniejszych smokobójców. Większość chyba znasz, Geralt.

— Możliwe. Kto przyjechał?

— Eyck z Denesle, to raz.

— Niech to… — wiedźmin zagwizdał cichutko. - Bogobojny i cnotliwy Eyck, rycerz bez skazy i zmazy, we własnej osobie.

— Znasz go, Geralt? — spytał Borch. - Rzeczywiście taki pies na smoki?

— Nie tylko na smoki. Eyck radzi sobie z każdym potworem. Zabijał nawet mantikory i gryfy. Kilka smoków też załatwił, słyszałem o tym. Jest dobry. Ale psuje mi interesy, łobuz, bo nie bierze pieniędzy. Kto jeszcze, Jaskier?

— Rębacze z Crinfrid.

— No, to już po smoku. Nawet, jeśli ozdrowiał. Ta trójka to zgrana banda, walczą niezbyt czysto, ale skutecznie. Wybili wszystkie oszluzgi i widłogony w Redanii, a przy okazji padły trzy smoki czerwone i jeden czarny, a to już jest coś. To wszyscy?

— Nie. Dołączyła jeszcze szóstka krasnoludów pod komendą Yarpena Zigrina.

— Nie znam go.

— Ale o smoku Ocviście z Kwarcowej Góry słyszałeś?

— Słyszałem. I widziałem kamienie, pochodzące z jego skarbca. Były tam szafiry o niespotykanej barwie i diamenty wielkie jak czereśnie.

— No, to wiedz, że właśnie Yarpen Zigrin i jego krasno-ludy załatwiły Ocvista. Była o tym ułożona ballada, ale nędzna, bo nie moja. Jeśli nie słyszałeś, nie straciłeś.

— To wszyscy?

— Tak. Nie licząc ciebie. Twierdziłeś, ze nie wiesz o smoku, kto wie, może to i prawda. Ale teraz już wiesz. I co?

— I nic. Nie interesuje mnie ten smok.

— Ha! Chytrze, Geralt. Bo i tak nie masz glejtu.

— Nie interesuje mnie ten smok, powtarzam. A co z tobą, Jaskier? Co ciebie tak ciągnie w tamtą stronę?

— Normalnie — trubadur wzruszył ramionami. - Trzeba być blisko wydarzeń i atrakcji. O walce z tym smokiem będzie głośno. Pewnie, mógłbym ułożyć balladę na podstawie opowieści, ale inaczej będzie brzmiała śpiewana przez kogoś, kto widział bój na własne oczy.

— Bój? — zaśmiał się Trzy Kawki. - Chyba coś w rodzaju świniobicia albo ćwiartowania ścierwa. Słucham i z podziwu wyjść nie mogę. Sławni wojownicy, którzy pędzą tu, co koń wyskoczy, żeby dorznąć półzdechłego smoka otrutego przez jakiegoś chama. Śmiać się chce i rzygać.

— Mylisz się — rzekł Geralt. - Jeżeli smok nie padł od trucizny na miejscu, to jego organizm zapewne już ją zwalczył i smok jest w pełni sił. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia. Rębacze z Crinfrid i tak go zabiją, ale bez boju, jeśli chcesz wiedzieć, nie obędzie się.

— Stawiasz więc na Rębaczy, Geralt?

— Jasne.

— Akurat — odezwał się milczący do tej chwili strażnik artysta. - Smoczysko to stwór magiczny i nie ubić go inaczej, jak czarami. Jeżeli ktoś da mu rady, to ta czarownica, która przejechała tędy wczoraj.

— Kto? — Geralt przechylił głowę.

— Czarodziejka — powtórzył strażnik. - Przecie mówię.

— Imię podała?

— Podała, alem zapomniał. Miała glejt. Młoda była, urodziwa, na swój sposób, ale te oczy… Wiecie sami, panie. Zimno się człekowi robi, gdy taka spojrzy.

— Wiesz coś o tym, Jaskier? Kto to może być?

— Nie — skrzywił się bard. - Młoda, urodziwa i te oczy. Tez mi wskazówka. Wszystkie takie są. Żadna, którą znam, a znam wiele, nie wygląda na więcej niż dwadzieścia pięć, trzydzieści, a niektóre, słyszałem, pamiętają czasy, gdy bór szumiał tam, gdzie dzisiaj stoi Novigrad. W końcu, od czego są eliksiry z mandragory? A oczy sobie również mandragorą zakrapiają, żeby błyszczały. Jak to baby.

— Ruda nie była? — spytał wiedźmin.

— Nie, panie — rzekł dziesiętnik. - Czarniutka.

— A koń, jakiej maści? Kasztan z białą gwiazdką?

— Nie. Kary, jak ona. Ano, panowie, mówię wam, ona smoka ubije. Smok to robota dla czarodzieja. Ludzka moc przeciw niemu nie podoła.

— Ciekawe, co by na to powiedział szewc Kozojed — zaśmiał się Jaskier. - Gdyby miał pod ręką coś mocniejszego niż ciemier i wilcza jagoda, smocza skóra suszyłaby się dziś na hołopolskim ostrokole, ballada byłaby gotowa, a ja nie płowiałbym tu na słońcu…

— Jak to się stało, że Niedamir nie wziął cię ze sobą? -spytał Geralt, koso spoglądając na poetę. - Przecież byłeś w Hołopolu, gdy wyruszał. Czyżby król nie lubił artystów? Co sprawiło, że tu płowiejesz, zamiast przygrywa u królewskiego strzemienia?

— Sprawiła to pewna młoda wdowa — rzekł ponuro Ja skier. - Cholera by to wzięła. Zabradziażyłem, a na drugi dzień Niedamir i reszta byli już za rzeką. Wzięli ze sobą nawet tego Kozojeda i zwiadowców z hołopolskiej milicji, tylko o mnie zapomnieli. Tłumaczę to dziesiętnikowi, a on swoje…

— Jest glejt, puszczam — rzekł beznamiętnie halabardnik, odlewając się na ścianę domku mytnika. - Nie mi glejtu, nie puszczam. Rozkaz taki…

— O — przerwał mu Trzy Kawki. - Dziewczęta wracają z piwem.

— I nie same — dodał Jaskier, wstając. - Patrzcie jak koń. Jak smok.

Od strony brzozowego lasku nadjeżdżały cwałem Zerri kanki, flankując jeźdźca siedzącego na wielkim, bojowym niespokojnym ogierze.

Wiedźmin wstał również.

Jeździec nosił fioletowy, aksamitny kaftan ze srebrnym szamerunkiem i krótki płaszcz, obszyty sobolowym futrem. Wyprostowany w siodle, patrzył na nich dumnie, Geralt znał takie spojrzenia. I nie przepadał za nimi.

— Witam panów. Jestem Dorregaray — przedstawił się jeździec, zsiadając powoli i godnie. - Mistrz Dorregarayl Czarnoksiężnik.

— Mistrz Geralt. Wiedźmin.

— Mistrz Jaskier. Poeta.

— Borch, zwany Trzy Kawki. A moje dziewczęta, które tam oto wyciągają szpunt z antałka, już poznałeś, panie Dorregaray.

— Tak jest, w rzeczy samej — rzekł czarodziej bez uśmiechu. - Wymieniliśmy ukłony, ja i piękne wojowniczki z Zerrikanii.

— No, to na zdrowie. - Jaskier rozdał skórzane kubki) przyniesione przez Veę. - Napijcie się z nami, panie czarodzieju. Panie Borch, dziesiętnikowi też dać?

— Jasne. Chodź tu do nas, wojaku.

— Sądzę — rzekł czarnoksiężnik, upiwszy mały, dystyngowany łyk — że pod zaporę na moście sprowadza panów ten sam cel, co i mnie?

— Jeśli macie na myśli smoka, panie Dorregaray — powiedział Jaskier — to tak jest, w samej rzeczy. Chcę tam być i ułożyć balladę. Niestety, ten tu dziesiętnik, człek widać bez ogłady, nie chce mnie przepuścić. Żąda glejtu.

— Upraszam wybaczenia. - Halabardnik wypił swoje piwo, zamlaskał. - Mam przykazane pod gardłem, nikogo bez glejtu nie puszczać. A podobno całe Hołopole już się zebrało z wozami i chce ruszyć w góry za smokiem. Mam nakazane…

— Twój rozkaz, żołnierzu — zmarszczył brwi Dorregaray — tyczy się tedy motłochu, mogącego zawadzać, dziewek, mogących szerzyć rozpustę i paskudną niemoc, złodziei, szumowin i hultajstwa. Ale nie mnie.

— Nikogo bez glejtu nie przepuszczę — nasrożył się dziesiętnik. - Klnę się…

— Nie klnij się — przerwał mu Trzy Kawki. - Lepiej się jeszcze napij. Tea, nalej temu mężnemu wojakowi. I usiądźmy, panowie. Picie na stojąco, szybko i bez należytego namaszczenia nie przystoi szlachcie.

Usiedli na balach dookoła antałka. Halabardnik, świeżutko pasowany na szlachcica, kraśniał z zadowolenia.

— Pij, dzielny setniku — ponaglał Trzy Kawki.

— Dziesiętnik aby jestem, nie setnik. - Halabardnik jeszcze bardziej pokraśniał.

— Ale będziesz setnik, musowo. - Borch wyszczerzył zęby. - Chłop z ciebie łebski, migiem awansujesz.

Dorregaray, odmawiając dolewki, odwrócił się w stronę Geralta.

— W miasteczku jeszcze głośno o bazyliszku, mości wiedźminie, a ty już za smokiem się rozglądasz, jak widzę — powiedział cicho. - Ciekawe, aż tak potrzebna ci gotówka, czy też dla czystej przyjemności mordujesz stworzenia zagrożone wymarciem?

— Dziwna ciekawość — odrzekł Geralt — ze strony kogoś, kto na łeb na szyję gna, by zdążyć na szlachtowanie smoka, by wybić mu zęby, tak przecież cenne przy wyrobie czarodziejskich leków i eliksirów. Czy to prawda, mości czarodzieju, że te wybite żywemu smokowi są najlepsze?

— Jesteś pewien, że po to tam jadę?

— Jestem. Ale już cię ktoś wyprzedził, Dorregaray. Przed tobą już zdążyła przejechać twoja konfraterka z glejtem, którego ty nie masz. Czarnowłosa, o ile cię to interesuje.

— Na karym koniu?

— Podobno.

— Yennefer — powiedział Dorregaray, zasępiony. Wiedźmin drgnął niezauważalnie dla nikogo.

Zapadła cisza, którą przerwało beknięcie przyszłego setnika.

— Nikogo… bez glejtu…

— Dwieście lintarów wystarczy? — Geralt spokojnie wyciągnął z kieszeni sakiewkę-otrzymaną od grubego wójta.

— Geralt — uśmiechnął się zagadkowo Trzy Kawki — więc jednak…

— Przepraszam cię, Borch. Przykro mi, nie pojadę z wami do Hengfors. Może innym razem. Może się jeszcze spotkamy.

— Nic mnie nie ciągnie do Hengfors — rzekł wolno Trzy Kawki. - Nic a nic, Geralt.

— Schowajcie ten mieszek, panie — rzekł groźnie przyszły setnik. - To zwykłe przekupstwo. Ani za trzysta nie przepuszczę.

— A za pięćset? — Borch wyjął swoją sakiewkę. - Schowaj mieszek, Geralt. Ja zapłacę myto. Zaczęło mnie to bawić. Pięćset, panie żołnierzu. Po sto od sztuki, licząc moje dziewczęta za jedną piękną sztukę. Co?

— Ojej, jej, jej — zafrasował się przyszły setnik, chowając pod kurtę sakiewkę Borcha. - Co ja królowi powiem?

— Powiesz mu — rzekł Dorregaray, prostując się i wyjmując zza pasa ozdobną różdżkę ze słoniowej kości — strach cię obleciał, gdy popatrzyłeś.

— Na co, panie?

Czarodziej skinął różdżką, krzyknął zaklęcie. Sosna, rosnąca na nadrzecznej skarpie eksplodowała ogniem, cała, w jednym momencie, od ziemi aż po wierzchołek pokryła się szalejącymi płomieniami.

— Na koń! - Jaskier, zrywając się, zarzucił lutnię na plecy. - Na koń, panowie! I panie!

— Zaporę precz! — wrzasnął do halabardników bogaty dziesiętnik, mający wielkie szansę zostać setnikiem.