Popędziwszy konia, czarodziej pocwałował w kierunku czoła kolumny. Geralt, rzuciwszy okiem na bladą i wściekle skrzywioną twarz Yennefer, zaczął współczuć mu z wyprzedzeniem. Wiedział, o co szło. Yennefer, jak większość czarodziejek, była sterylna. Ale jak niewiele czarodziejek bolała nad tym faktem i na wspominanie o nim reagowała prawdziwym szałem. Dorregaray zapewne wiedział o tym. Nie wiedział prawdopodobnie o tym, jaka jest mściwa.

— Narobi sobie kłopotów — syknęła. - Oj, narobi. Uważaj, Geralt. Nie myśl, że jeśli przyjdzie co do czego, a ty nie wykażesz rozsądku, to będę cię bronić.

— Bez obaw — uśmiechnął się. - My, to znaczy wiedźmini i bezwolne golemy, działamy zawsze rozsądnie. Jednoznacznie i wyraźnie wytyczone są bowiem granice możliwości, między którymi możemy się poruszać.

— No, no, patrzcie — Yennefer spojrzała na niego, wciąż blada. - Obraziłeś się jak panienka, której wytknięto brak cnoty. Jesteś wiedźminem, nie zmienisz tego. Twoje powołanie…

— Przestań z tym powołaniem, Yen, bo mnie już zaczyna mdlić.

— Nie mów tak do mnie, mówiłam. A twoje mdłości mało mnie interesują. Jak i wszystkie pozostałe reakcje z ograniczonego, wiedźmińskiego wachlarza reakcji.

— Tym niemniej, obejrzysz niektóre z nich, jeśli nie przestaniesz raczyć mnie opowiadaniami o szczytnych przesłaniach i walce o dobro ludzi. I o smokach, straszliwych wrogach ludzkiego plemienia. Wiem lepiej.

— Tak? — zmrużyła oczy czarodziejka. - A cóż ty takiego wiesz, wiedźminie?

— Choćby to — Geralt zlekceważył gwałtowne, ostrzegawcze drganie medalionu na szyi — że gdyby smoki nie miały skarbców, to pies z kulawą nogą nie interesowałby się nimi, a już na pewno nie czarodzieje. Ciekawe, że przy każdym polowaniu na smoka zawsze kręci się jakiś czarodziej, mocno powiązany z Gildią Jubilerów. Tak jak i ty. I później, chociaż na rynek powinno trafić zatrzęsienie kamieni, jakoś nie trafiają i ich cena nie spada. Nie opowiadaj mi więc o powołaniu i o walce o przetrwanie rasy. Za dobrze i za długo cię znam.

— Za długo — powtórzyła, złowrogo krzywiąc wargi. - Niestety. Ale nie myśl, że dobrze, ty sukinsynu. Psiakrew, jaka ja byłam głupia… Ach, idź do diabła! Patrzeć na ciebie nie mogę!

Krzyknęła, poderwała karosza, ostro pocwałowała do przodu. Wiedźmin wstrzymał wierzchowca, przepuścił wóz krasnoludów, ryczących, klnących, gwiżdżących na kościanych piszczałkach. Między nimi, rozwalony na workach z owsem, leżał Jaskier, pobrzękując na lutni.

— Hej! — ryczał Yarpen Zigrin siedzący na koźle, wskazując na Yennefer. - Coś się tam czerni na szlaku! Ciekawe, co to? Wygląda jak kobyła!

— Bez ochyby! — odwrzasnął Jaskier odsuwając na tył głowy śliwkowy kapelusik. - To kobyła! Wierzchem na wałachu! Niebywałe!

Yarpenowi chłopcy zatrzęśli brodami w chóralnym śmiechu. Yennefer udawała, że nie słyszy.

Geralt wstrzymał konia, przepuścił konnych łuczników Niedamira. Za nimi, w pewnej odległości, jechał wolno Borch, a tuż za nim Zerrikanki stanowiące ariergardę kolumny. Geralt zaczekał, aż podjadą, poprowadził klacz bok w bok z koniem Borcha. Jechali, milcząc.

— Wiedźminie — odezwał się nagle Trzy Kawki. - Chcę ci zadać jedno pytanie.

— Zadaj.

— Czemu nie zawrócisz?

Wiedźmin przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.

— Naprawdę chcesz to wiedzieć?

— Chcę — powiedział Trzy Kawki zwracając ku niemu twarz.

— Jadę z nimi, bo jestem bezwolny golem. Bo jestem wiecheć pakuł gnany wiatrem wzdłuż gościńca. Dokąd, powiedz mi, mam pojechać? I po co? Tutaj przynajmniej zebrali się tacy, z którymi mam o czym rozmawiać. Tacy, którzy nie przerywają rozmowy, gdy podchodzę. Tacy, którzy nawet nie lubiąc mnie, mówią mi to w oczy, nie rzucają kamieniami zza opłotków. Jadę z nimi z tego samego powodu, dla którego pojechałem z tobą do flisackiej oberży. Bo jest mi wszystko jedno. Nie mam miejsca, do którego mógłbym zmierzać. Nie mam celu, który powinien znajdować się na końcu drogi. Trzy Kawki odchrząknął.

— Cel, który jest na końcu każdej drogi. Każdy go ma. Nawet ty, chociaż wydaje ci się, że jesteś taki inny.

— Teraz ja zadam ci pytanie.

— Zadaj.

— Czy ty masz cel, będący na końcu drogi?

— Mam.

— Szczęściarz.

— To nie jest sprawa szczęścia, Geralt. To jest sprawa tego, w co wierzysz i czemu się poświęcisz. Nikt nie powinien wiedzieć o tym lepiej od… od wiedźmina.

— Ciągle słyszę dziś o powołaniu — westchnął Geralt. -Powołaniem Niedamira jest zagarnąć Malleore. Powołaniem Eycka z Denesle jest bronić ludzi przed smokami. Dorregaray czuje się powołany do czegoś wręcz odwrotnego. Yennefer, z racji pewnych zmian, jakim poddano jej organizm, nie może spełniać swojego powołania i strasznie się miota. Cholera, tylko Rębacze i krasnoludy nie czują żadnego powołania, chcą się po prostu nachapać. Może dlatego tak mnie do nich ciągnie?

— Nie do nich cię ciągnie, Geralcie z Rivii. Nie jestem ślepy ni głuchy. Nie na dźwięk ich imion sięgnąłeś wtedy po sakiewkę. Ale wydaje mi się…

— Niepotrzebnie ci się wydaje — rzekł wiedźmin bez gniewu.

— Przepraszam.

— Niepotrzebnie przepraszasz.

Wstrzymali konie, ledwie na czas, by nie wpaść na zatrzymaną nagle kolumnę łuczników z Caingorn.

— Co się stało? — Geralt stanął w strzemionach. - Dlaczegośmy się zatrzymali?

— Nie wiem — Borch odwrócił głowę. Vea, ze ściągniętą dziwnie twarzą, wyrzekła szybko kilka słów.

— Podskoczę na czoło — rzekł wiedźmin — i sprawdzę.

— Zostań.

— Dlaczego?

Trzy Kawki milczał przez chwilę patrząc w ziemię.

— Dlaczego? — powtórzył Geralt.

— Jedź — rzekł Borch. - Może tak będzie lepiej.

— Co ma być lepiej?

— Jedź.

Most, spinający dwie krawędzie przepaści, wyglądał solidnie, zbudowany z grubych, sosnowych bali, wsparty na czworokątnym filarze, o który, szumiąc, długimi wąsami piany rozbijał się nurt.

— Hej, Zdzieblarz! — wrzasnął Boholt podprowadzając wóz. - Czegoś się zatrzymał?

— A bo ja wiem, jaki ten most?

— Czemu tędy nam droga? — spytał Gyllenstiern, podjeżdżając bliżej. - Nie w smak mi pchać się z wozami na tę kładkę. Hej, szewcze! Czemu tędy wiedziesz, a nie szlakiem? Szlak przecież idzie dalej, ku zachodowi?

Bohaterski truciciel z Hołopola zbliżył się, zdejmując baranią czapkę. Wyglądał przezabawnie, ustrojony w opięty na siermiędze staromodny półpancerz wyklepany zapewne jeszcze za panowania króla Sambuka.

— Tędy droga krótsza, miłościwy panie — powiedział nie do kanclerza, lecz wprost do Niedamira, którego twarz nadal wyrażała bolesne wręcz znudzenie.

— Jak niby? — spytał zmarszczony Gyllenstiern. Niedamir nie zaszczycił szewca nawet uważniejszym spojrzeniem.

— To — powiedział Kozojed, wskazując na górujące nad okolicą trzy szczerbate szczyty — to są Chiava, Pustula i Skakunowy Ząb. Szlak wiedzie ku ruinom starej warowni, otacza Chiavę od północy, za źródłami rzeki. A mostem możem drogę skrócić. Wąwozem przejdziem na płań między góry. A jeśli tamój smoczych śladów nie znajdziemy, pójdziemy na wschód dalej, przepatrzymy jary. A jeszcze dalej na wschód są równiuśkie hale, prosta droga tamtędy do Caingorn, ku waszym, panie, dziedzinom.

— A gdzieżeś to, Kozojed, takiego umu o tych górach nabrał? - spytał Boholt. - Przy kopycie?

— Nie, panie. Owcem tu za młodu pasał.

— A ten most wytrzyma? — Boholt wstał na koźle, spojrzał w dół, na spienioną rzekę. - Przepaść ma ze czterdzieści sążni.

— Wytrzyma, panie.

— Skąd w ogóle taki most w tej dziczy?

— Tego mosta — rzekł Kozojed — trolle dawnymi czasy pobudowały, kto tędy jeździł, musiał im płacić słony grosz. Ale że rzadko tędy jeździli, tedy trolle z torbami poszli. A most ostał.

— Powtarzam — powiedział gniewnie Gyllenstiern — wozy mamy ze sprzętem i paszą, możemy na bezdrożach utknąć. Czy nie lepiej szlakiem jechać?

— Można i szlakiem — wzruszył ramionami szewc — ale to dłuższa droga. A król prawił, że mu do smoka pilno, że wygląda go, niby kania dżdżownic.

— Dżdżu — poprawił kanclerz.

— Niech będzie, że dżdżu — zgodził się Kozojed. - A mostem i tak będzie bliżej.

— No, to jazda, Kozojed — zdecydował Boholt. - Suń przodem, ty i twoje wojsko. U nas taki obyczaj, przodem puszczać najwaleczniejszych.

— Nie więcej niż jeden wóz na raz — ostrzegł Gyllenstiern.

— Dobra — Boholt smagnął konie, wóz zadudnił po balach mostu. - Za nami, Zdzieblarz! Bacz, czy koła równo idą!

Geralt wstrzymał konia, drogę zagrodzili mu łucznicy Niedamira w swoich purpurowo-złotych kaftanach stłoczeni na kamiennym przyczółku.

Klacz wiedźmina parsknęła.

Ziemia zadrżała. Góry zadygotały, zębaty skraj skalistej ściany zamazał się nagle na tle nieba, a sama ściana przemówiła nagle głuchym, wyczuwalnym dudnieniem.

— Uwaga! — zaryczał Boholt, już po drugiej stronie mostu. - Uwaga tam!

Pierwsze kamienie, na razie drobne, zaszuściły i zastukały po dygoczącym spazmatycznie obrywie. Na oczach Geralta część drogi, rozziewając się w czarną, przeraźliwie szybko rosnącą szczelinę, oberwała się, poleciała w przepaść z ogłuszającym łoskotem.

— Po koniach!!! - wrzasnął Gyllenstiern. - Miłościwy panie! Na drugą stronę! Niedamir, z głową wtuloną w grzywę konia, runął na most, za nim skoczył Gyllenstiern i kilku łuczników. Za nimi, dudniąc, wwalił się na trzeszczące dyle królewski furgon z łopoczącą chorągwią z gryfem.

— To lawina! Z drogi! — zawył z tyłu Yarpen Zigrin chlaszcząc biczem po końskich zadach, wyprzedzając drugi wóz Niedamira i roztrącając łuczników. - Z drogi, wiedźminie! Z drogi!

Obok wozu krasnoludów przecwałował Eyck z Denesle, wyprostowany i sztywny. Gdyby nie śmiertelnie blada twarz i zaciśnięte w rozedrganym grymasie usta, można by pomyśleć, że błędny rycerz nie zauważa sypiących się na szlak głazów i kamieni. Z tyłu, z grupy łuczników, ktoś krzyczał dziko, rżały konie.

Geralt szarpnął wodze, spiął konia, tuż przed nim ziemia zagotowała się od lecących z góry głazów. Wóz krasnoludów z turkotem przetoczył się po kamieniach, tuż przed mostem podskoczył, osiadł z trzaskiem na bok, na ułamaną oś. Koło odbiło się od balustrady, poleciało w dół, w kipiel.