– Proszę nie tarasować przejścia! – krzyknął lekarz.

Usunął się, odwrócił na pięcie, wyszedł przed budynek szpitala.

Może mieć wstrząśnienie mózgu. Może mieć krwotok wewnętrzny.

Może nie przeżyć, jeszcze nic nie wiadomo.

Wyciągał z paczki papierosa tak gwałtownie, że rozerwał pudełko, wszystkie rozsypały się na chodnik. Schylił się i zaczął je niezdarnie zbierać.

Komu się tak trzęsły ręce przed szpitalem? Na jakim filmie to widział? Trzęsące ręce przed szpitalem…

„Ojciec chrzestny”… Syn, który pilnuje ojca, bo go kocha… Papierosy były wilgotne, wrzucił je do śmietnika i ruszył przed siebie. Zrobił, co do niego należało.

Otworzył drzwiczki od swojego samochodu. Nie może uciekać. Za chwilę przyjedzie policja, będzie musiał zeznawać. Sięgnął do skrytki, pod deskę rozdzielczą, i wyjął nową paczkę papierosów. Cienki pasek przezroczystej folii urwał się w połowie. Rozerwał zamknięcie i wsadził papierosa do ust. Zaciągnął się.

Jechała jak idiotka. Nie patrzyła na szosę, nie patrzyła przed siebie. Jechała za szybko. Przecież zaczęło padać. Wzięła go za kogoś innego. Może narzeczonego?

Wsadził kluczyki do stacyjki i ruszył.

Zarezerwowany trzy dni wcześniej hotelik okazał się prywatnym starym domem z pokojami do wynajęcia. Przeniósł pudła z filmami do pokoju. „Przeminęło z wiatrem” – to może iść tylko na prowincji, „101 dalmatyńczyków” – dzieci będą się cieszyć i bać do końca Cruelli Demon, w kinowej sali, ciemnej sali, na białym prześcieradle pojawi się Dama w Futrze z Psów, a dzieci będą piszczeć – mamusiu, dlaczego ona ukradła pieski? Dlaczego? Czasem któreś z nich zapłacze… I jeszcze „Ojciec chrzestny”.

Dwa dni, dwa pokazy. Cztery seanse dla dzieci, dwa dla dorosłych. Jutro i pojutrze. Metalowe pudła postawił koło łóżka, pod oknem. Rozebrał się, rzucił ubranie na łóżko i wziął ciepły prysznic.

O dziwo, w łazience znalazł dwa duże ręczniki, pachnące wiatrem i słońcem. Suszone na wietrze a nie w suszarniach pralek automatycznych.

Szare oczy… Mieszka parę kilometrów dalej, w Pilawce. Będzie tam za dwa dni. A ona zostanie tutaj. Sama. Bez znajomych, bez rodziny, bez narzeczonego.

Może się boi? Czy ktoś ich zawiadomił?

To nie jego sprawa.

Pukanie do drzwi nie było głośne. Wciągnął dżinsy i otworzył. W progu stała właścicielka. Przed sobą trzymała tacę, staromodną srebrną tacę, filiżanka z parującym napojem, bułka już przekrojona i posmarowana masłem. Na talerzyku dwa plasterki sera żółtego i dwa białego. Obok sól i pieprz.

– Na pewno pan głodny po podróży…

Wziął tacę od kobiety i postawił na małym stoliku koło drzwi. Zauważył jej ciekawe spojrzenie, ale powiedział stanowczo:

– Dziękuję.

Przymknął drzwi i chwilę nasłuchiwał. Za drzwiami trwała cisza. Potem otworzył nagle i kobieta stojąca za nimi zrobiła krok do tyłu. Wiedział.

– Myślałam, że… – była speszona i o to mu chodziło. Nie znosił, jak ktoś podsłuchiwał pod drzwiami.

– Dziękuję – powiedział stanowczo – to wszystko.

Prowincja! Prowincja go zawsze przerażała!

To był inny świat, świat, którego nie rozumiał, nie chciał rozumieć i nie chciał poznawać. Aż do momentu, kiedy Anna odeszła. Kiedy mieszkanie w mieście zrobiło się puste, i miasto zrobiło się puste. Był anonimową cząstką milionowego miasta, w którym nie było czasu i miejsca na smutek.

– Chyba nie będziesz cierpiał! – usłyszał. Miasto nie sprzyjało cierpieniu, cierpieć po odejściu kobiety nie wypada, życie jest przecież takie krótkie.

– Chyba nie będziesz cierpiał. – Przyjaciele odważnie próbowali mu pomóc, przynosząc litry alkoholu i przyprowadzając inne kobiety. Wiele z nich chciało go poznać bliżej, alkohol przytępiał ból po odejściu Anny, poznawał je bliżej, następnego dnia budził się z kacem, a kobiety pojawiały się i znikały.

Tak było dobrze, dobrze i anonimowo. Aż do dnia, kiedy zobaczył swoje życie w oczach kolejnej kobiety Nie pamiętał jej z poprzedniego wieczora. Opary wódki nie wietrzały tak szybko. Wspomnienie było mgliste, kiedy otworzył jej drzwi. Trzymała w ręku podróżną torbę.

– Jestem – powiedziała.

Wpuścił ją do mieszkania, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.

– Mówiłeś, że mnie kochasz – uśmiechnęła się do niego, a jemu serce podeszło do gardła. – Chciałeś, żebym została na zawsze, więc jestem – postawiła torbę w przedpokoju.

Nie zapomni spojrzenia tamtych oczu, kiedy tłumaczył, że właściwie, że okoliczności, alkohol, że przecież nic złego się nie stało, że są dorosłymi ludźmi… jej wzrok stawał się coraz bardziej – no właśnie, jaki? Przerażony? A on pod spojrzeniem tamtych oczu zwijał się w kłębowisko żmij i jeden drink wystarczył, żeby żmije wydostały się z brzucha i podpełzły prosto do niej.

– Coś sobie wymyśliłaś, wyssałaś z palca… Nic takiego nie mówiłem. A noc? Sama tego chciałaś, prawda? Tak samo jak ja – czuł się coraz bardziej osaczony i musiał się bronić.

Poczuł niestosowność tamtego zdania, wstyd, że tak mógł, próbował to naprawić, nieudolnie. – To jakieś nieporozumienie, wyjaśnijmy to sobie…

Oczy tamtej kobiety Nie pamięta, jaki był ich kolor. Nie pamięta jej. Pamięta, co było w jej wzroku. Ustrzelone, śmiertelnie ranne zwierzę. Sarna? Może królik?

Lęk. Śmiertelne nieporozumienie.

Śmieszna kobieta, która chwilową przyjemność była gotowa zamienić na życie z nieznajomym mężczyzną. Tylko dlaczego miała takie oczy?

Wyszła. Nic sobie nie wyjaśnili.

Tamta kobieta z ustrzelonymi oczami wyszła, a on z dnia na dzień porzucił intratną pracę. Kupił dwadzieścia filmów i projektor.

Lepiej dawać ludziom marzenia, lepiej dawać dwie godziny radości niż choćby jedną minutę tego, co dał tamtej kobiecie.

Ciągle w drodze, to było to, co leczyło jego duszę.

I love you – mówiła zielonooka Scarlett i rzucała tysiące razy dzbankiem, który rozbijał się o ścianę. Szkło tysiące razy budziło Retta Butlera, który podnosił się z otomany, a sala wzdychała. Pomyślę o tym jutro, odzyskam go – mówiła Scarlett, a mgła podnosiła się coraz wyżej i wyżej, pusty dom i szerokie schody i ona sama, zielonooka Scarlett, która myślała, że Rett będzie ją zawsze kochał. Kobiety chlipały w chusteczki, głośno pociągały nosami, a kiedy zapalały się światła, udawały, że to nie one.

To był prawdziwy świat. Jego świat.

Don t leave me – prosiły pomalowane usta.

– Dont't leaye me. – Pomalowane oczy unosiły się do góry, z tęsknotą i prośbą.

If you go away – śpiewała ona, ne me quitte pas – śpiewał on.

Sala płakała, nawet niektórzy mężczyźni ukradkiem ocierali oczy.

Dzieci wciskały się w fotele lub niewygodne krzesła i zaciskały drobne dłonie na kolanach. Mamusiu! Mamusiu! Czy uratują pieski? Czy Cruella Demon zrobi z nich futro? Mamusiu, on wypadnie z tej ciężarówki!!! On go zabije!!! Boję się! Boję!

Czy Dziewczyna o Szarych Oczach boi się? Zaufała mu, a on nie poczekał na nią. Zrobił komuś krzywdę jeszcze raz?

Anna zniknęła przecież z jego życia, nie musi się już mścić.

O tamtej kobiecie, kobiecie, która jednym spojrzeniem powiedziała mu, w jaką stronę on zmierza, starał się nie pamiętać. Choć był jej wdzięczny, wspomnienie jej oczu, których koloru nie mógł sobie przypomnieć, nie było przyjemne. To była jedyna rzecz, której się wstydził.

Podszedł do okna i spojrzał na ulicę. Już było ciemno. Może Dziewczyna obudziła się? Jest przerażona? Może nic nie pamięta? Nie wie, skąd się wzięła w szpitalu? Gdyby nie jechał…

Zjadł dwie kromki i popił chłodną herbatą. Był zmęczony, chciał się jak najszybciej położyć i odpocząć. Wykrochmalona pościel pachniała wiatrem, a on był taki zmęczony. Siedział chwilę na łóżku, a potem wciągnął sweter i poszedł do szpitala.

Gruba portierka zatrzymała go grubą dłonią:

– Pan do kogo?

– Dzisiaj przywiozłem ranną… z wypadku…

Chciałbym właściwie tylko zostawić adres. Gdyby się obudziła…

– Pan narzeczony? – W jej pytaniu nie było pytania, tylko stwierdzenie. Kiwnął głową. To kiwnięcie mogło znaczyć tak, mogło znaczyć nie.

– Pan wejdzie – pokazała mu drzwi na oddział.

Rękę miała grubawą, ale przyjemną, pulchną, krótkie palce wskazywały kierunek, na jednym błyszczał duży złoty pierścionek. – Pan wejdzie, ja tylko…

A potem podniosła słuchawkę i powiedziała:

– Jest narzeczony, panie doktorze, przyszedł.

Cofnął się. Portierka wyskoczyła zza swojego kantorka.

– Gdzie, panie, gdzie, nie bój się pan – powiedziała przyjaźnie, a jej pulchne palce przytrzymywały jego rękę. – Lekarz chce z panem gadać.

Droga na oddział dłużyła mu się pod nogami.

Zapachniało jakimiś lekarstwami albo środkami dezynfekującymi, kaszlnął lekko, korytarz był długi i cichy, chorzy już spali, a lekarz podszedł do niego z zatroskanym wyrazem twarzy. Portierka puściła w końcu jego rękę, jej grube plecy znikały w głębi korytarza, kołysała się jeszcze przez chwilę, patrzył za nią, lekarz wskazał drzwi do dyżurki. Usiadł na krześle, jak uczeń, na brzeżku. Lekarz tarł czoło.

– Wie pan, jest taka sytuacja, że… krótko rzecz biorąc, zrobiliśmy, co w naszej mocy, obrażenia nie są poważne i z medycznego punktu widzenia nie ma powodu do… ale czasem… jednym słowem – lekarz plątał się – chory odmawia współpracy. Nie chce do nas wrócić. – Lekarz zdjął okulary i przecierał wierzchem dłoni oczy. Był zmęczony, ten dyżur ciągnął się, a przed nim jeszcze tyle pracy. I do rana tak daleko.

– Nie wiem, dlaczego to się dzieje… Powinna się obudzić. Nie budzi się. Może pana głos… Niech pan do niej mówi, mówi o wszystkim, przypomni się…

Nie wiem, sam nie wiem, co robić… Powinien ktoś przy niej być. Czasem tak jest, że człowiek już nie chce, nie ma do czego… Musiała być operowana i…

Może panu się uda…

Jednak! Czuł, że nie wszystko w porządku! I to nie chodziło o czerwoną plamę na koszuli, sześć szwów, które ją oszpecą, choć takiej twarzy oszpecić nie można.

Wiedział, że to nie ta koszula, która moczyła się teraz w zimnej wodzie, w blaszanej misce, on wiedział, że nie chodzi o koszulę. Ona znikała! Mgła nie chciała podnieść się do góry, Dziewczyna o Zielonych Oczach odchodziła!