– Wrócę za jakąś godzinkę – powiedziała, wstając.
– Tak, tak – mruknęła Katarzyna, uruchamiając kolejny program dekodujący.
Okna mieszkania wychodzą na Planty, ale klatka schodowa jest od tyłu. A po drugiej stronie uliczki stoi stara, dawno nieremontowana czynszówka. Brudne okna, obłażąca z tynku elewacja, zabazgrane sprayem ściany. I świetnie, o to właśnie chodzi. A właściwie nawet nie o sam budynek, tylko o trzech kolesiów w dresach, całe dnie stojących w bramie. Monika popatrzyła zza węgła. Sterczą na posterunku. Przeciągnęła się, uśmiechnęła do swoich myśli.
Człowiek niedaleko odszedł od swoich zwierzęcych przodków. Cywilizacja przytępiła nieco jego zmysły ale wystarcza drobny regres, by wydobyć z podświadomości dawno zapomniane wzorce zachowań stadnych. Na przykład ci trzej. Posiadają silny instynkt terytorialny – siedzą w swojej bramie. Niechętnie ją opuszczają, tylko głód alkoholowy zmusza ich do polowania na jeleni. W obcym terenie poruszają się wyłącznie całą watahą, atakują też stadem. Podobnie jak pawiany, dobrze czują się, gdy mają przewagę trzy do jednego. Swoją bramę traktują jak posterunek przed jaskinią – rozdziela światy: bezpieczne schronienie i świat zewnętrzny, pełen niebezpieczeństw. Reszta mieszkańców kamienicy to frajerzy, ale swojaki, a swojaków się nie rusza. I biada obcemu, który chciałby to zrobić… Brama to także miejsce, gdzie załatwia się interesy. Tu przychodzą klienci. Rodzaj zajęcia tych trzech można łatwo wydedukować z walających się w okolicy małych, plastikowych torebek i kawałków sreberka.
Ponieważ otoczenie może być groźne, kolesie z bramy mają oczy szeroko otwarte, bez przerwy lustrują okolicę. A zatem prawdopodobnie widzieli porwanie Alchemika. Wystarczy zmusić ich do mówienia.
Monika tanecznym krokiem przeszła przez ulicę i wkroczyła na wrogie terytorium. Trzy małpie mordy odwróciły się jak na komendę w jej stronę. Zlustrowała cofnięte czółka, mocno zarysowane wały nadoczodołowe, szerokie bary i cielska rozdęte od sterydów. Westchnęła w duchu. Trochę mało tych cech recesywnych. Szkoda – w tym akurat przypadku przydałoby się więcej cech atawistycznych.
Teraz najtrudniejsza część operacji. Trzeba wbić tym zwierzaczkom do ogolonych łbów, kto jest ich panem. Ciężka sprawa. Kopnęła pierwszego lekko, jakby od niechcenia, w żołądek. Wybałuszył gały i poleciał ze dwa metry do tyłu. Dwaj pozostali ruszyli na nią jak w zwolnionym filmie. Mimo zaskoczenia zareagowali prawidłowo, jeden atakuje z lewej, drugi z prawej. Doskoczyła do tego niższego, złapała za klapy dresiku i spodnie w okolicach krocza, ścisnęła, oderwała od ziemi, zakręciła nad głową i użyła jako pocisku przeciw jego kompanowi. Dwa cielska osunęły się powolutku po ścianie.
Należałoby ustalić hierarchię tego stada. Nie ma sensu się rozdrabniać i tłumaczyć każdemu po kolei, co ma robić. Lepiej dorwać wodza, wykończyć i zająć jego miejsce. Który jest tu szefem? Zapewne ten najbardziej wytatuowany. Podeszła spokojnym, równym krokiem. Domniemany samiec alfa właśnie podnosił się na czworaka. Złapała za pasek i kołnierz, rozpędziła się, by rozwalić mu łeb o ścianę i… w ostatniej chwili zmieniła kierunek biegu. Przyładowała jego łysym łbem w deski bramy. Huk, jakby piorun gdzieś uderzył. Wiadomo: to puste i to puste. Oklapł zupełnie. Ale będzie żył. Upuściła go na zaszczany bruk. I nagle jakby się ocknęła. Co ona wyrabia, u licha? Po jaką cholerę zabijać tego śmiecia?! Po co maltretować miejscowych „strażników"? Znów ją poniosło, jak wtedy, na dyskotece.
No cóż, za późno. Narozrabiała. Ale za to chłopcy w dresach patrzą na nią z szacunkiem…
– Dobra. – Uśmiechnęła się do nich słodko. – Pora pogadać.
– Yyy – wykrztusił ten kopnięty.
– Stul dziób – warknęła. – Nie odzywać się bez zezwolenia. Odpowiadać tylko i wyłącznie na pytania.
Pokiwali energicznie łysymi pałami. Szybko załapali, o co chodzi. Są przyzwyczajeni, że świat dzieli się na tych, którzy rozkazują, i tych, którzy słuchają. Wystarczy uświadomić im, że w tym konkretnym przypadku to oni mają wykonywać polecenia.
– No, śmierdziele, co to za porządki, że w waszej dzielnicy byle kto może fikać do waszych sąsiadów? – syknęła. – Własnej ulicy, gnoje, upilnować nie potraficie?
Na gębach dresiarzy odmalowało się zaniepokojenie. Słowa dziewczyny poruszyły wrażliwą część ich zwierzęcych umysłów. Coś przeoczyli? Co, do cholery?
– Kojarzycie gościa, który z nami mieszkał? – Przewierciła ich wzrokiem.
Była pewna, że jej przyjaciółki i Alchemik dawno zostali przez nich zidentyfikowani jako mieszkańcy domu naprzeciwko. Strefa wczesnego ostrzegania musi być dość szeroka.
– Ten profesor z brodą. – Szef wolał się upewnić. – Taki kawał prawdziwego faceta…
– Tak.
– No ba! – To miała być chyba odpowiedź na pytanie.
– Szukam leszczy, którzy go zwinęli – warknęła. – Na waszych oczach, spod mojej klatki.
– Że co? – zdziwił się szef. – Zara… My tu na moment do jednej babci, co w oknie siedzi, skonsultować obserwacje…
Pognali po schodach. Wrócili równo po trzech minutach.
– Kilka dni temu wyszedł z walizką i wsiadł do fałszywej taksówki – zaraportował wytatuowany. – Taryfa miała koguta na dachu, ale tylko od jednej strony znak korporacji.
– Numer rejestracyjny? – huknęła.
– Eee… – wykrztusił. – Tego to się nie zapamięta.
– Kolor, marka wozu?
– Czerwony volkswagen!
Podziękowała za informacje i ruszyła do domu. Zreferowała pokrótce zdobyte dane.
– Czerwony volkswagen? – mruknęła Katarzyna. – Ciekawe.
I znowu siadła do komputera. Minęła godzina, potem druga. Monika nudziła się jak mops. Ech, gdyby był tu Laszlo… Pomógłby w poszukiwaniach, a przynajmniej byłoby z kim pogadać. Choć nie, pogadać lepiej z Pawłem.
– To beznadziejne – westchnęła agentka, patrząc tępo w fusy na dnie szklanki, jakby tam szukała rozwiązania. – Jeśli nawet mistrz jeszcze żyje, i tak nie zdołamy go odnaleźć. Bazy danych o zarejestrowanych samochodach chyba w ogóle są odcięte od ogólnej sieci… Nie znalazłam nawet dojścia.
– Jak zdołali go namierzyć? Wiedzą, gdzie mieszkamy? – Księżniczka zastanawiała się na głos.
– Musieli podsłuchać jego telefon komórkowy – wyjaśniła. – To banalnie proste. Wezwał taksówkę, podając numer domu… Musieli być na to przygotowani i zaraz podstawili swoją. Myślę, że nie wiedzą, z którego mieszkania wyszedł, bo włamaliby się, żeby pogrzebać w jego rzeczach.
– A może się włamali?
– Nie.
– Jesteś pewna?
– Absolutnie. Mieszkanie jest chronione trzema niezależnymi systemami kontroli. Każde przekręcenie klucza w zamku uruchamia zapis obrazu z mikrokamery. Ale musimy uważać.
– Na taksówkę czeka się nie więcej niż dziesięć minut. Jeśli zdołali w tak krótkim czasie zorganizować porwanie…
– Też już nad tym myślałam. Sądzę, że podsłuchiwali go już od jakiegoś czasu. Zadzwonił na lotnisko rezerwować bilety, poznali datę odlotu, a potem już tylko czekali…
Monika pokręciła głową. W ustach przyjaciółki to, co jej wydało się czarną magią, okazywało się takie proste…
– Wiesz, tak sobie myślę… – powiedziała. – Skoro przy użyciu tradycyjnej dedukcji i analizy nic nie udało się ustalić, to może pora użyć metod niekonwencjonalnych?
– Co masz na myśli?
– Gdyby był z nami Arminius… – Zamyśliła się. – To telepata, choć z tego, co wiem, stosował swoje zdolności wyłącznie do szukania wampirów.
– Telepatia? Mamy iść do wróżki? Albo do jasnowidza?
– Większość z nich jest diabła warta – parsknęła księżniczka. – Ale może…? Żeby mnie odnaleźć, użyto golema. A gdybyśmy zbudowały własnego i wysłały, aby uwolnił mistrza…?
Agentka wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
– Ale jak mu powiemy, gdzie ma szukać Alchemika jeśli same tego nie wiemy?
– Nie musimy wiedzieć. Golem to jakby inteligentna maszyna. Bystry sługa. Wydajemy tylko rozkaz, a on go wykonuje. Nas interesuje wyłącznie efekt końcowy i on o tym wie. Musi wypełnić polecenie i nieważne, jak tego dokona.
– Hmmm… – zadumała się agentka. – Wybacz głupie pytanie. Budowałaś kiedyś golemy?
– Nie. Ale mistrz Michał wspominał, że jest to dziecinnie łatwe. Trzeba tylko znać zaklęcie, które je ożywia.
– To faktycznie proste – rzekła ironicznie Katarzyna. – W tym celu musimy zapewne odnaleźć jednego z… eee, ilu miało być tych sprawiedliwych świątobliwych żydów w każdym pokoleniu?
– Trzydziestu sześciu – podpowiedziała Monika. – Ale to chyba nie oni go tworzą. Choć zapewne niektórzy umieją.
– A więc z tych trzydziestu sześciu mamy wybrać jednego i… Zaraz. – Zmarszczyła brwi. – Znasz hebrajski?
– Trochę.
– Jak myślisz, czy w bibliotece cadyka Salomona Storma znajdzie się, jakby to powiedzieć, „podręcznik budowy golemów”? Bo skoro wiemy, gdzie biblioteka została ukryta…
Monika zamyśliła się.
– Może i mają tam takie księgi. Problem w tym, czy pozwolą nam skorzystać. To nie jest księgozbiór publiczny, tam nie wystarczy wejść, pokazać dowód osobisty i wypisać rewers, żeby zostać obsłużonym.
– Sędziwojowi się udało – mruknęła Katarzyna.
– Ale on posiada znajomości, których my nigdy mieć nie będziemy.
– Spróbujemy? Przecież nas za to nie zabiją.
– No nie wiem… Nie zapominaj, że biblioteki pilnuje jeden z nich. Automat, stwór ulepiony z gliny, obdarzony pozorami życia. Istota pozbawiona duszy, woli i empatii. Każą mu zabić, to zabije. Nawet nie będzie się nad tym zastanawiał.
Agentka wyciągnęła z torebki pistolet i przeładowała.
– Jeśli zaatakuje, to strzelać w zgrubienie na prawej łydce?
– Można. Wtedy się wykrwawi. Ale zanim do tego dojdzie, minie dość czasu, żeby zdążył po pierwsze, pourywać nam głowy, a po drugie, opatrzyć sobie ranę.
– Do licha. Myślałam, że to jak z Achillesem, wystarczy raz dziabnąć i już… – Zasępiła się. – Idziemy czy nie?
– Chyba trzeba.
Gdy wędrowały już ulicą, Katarzynie przyszła do głowy pewna myśl:
– Wiesz, tak się zastanawiam. Może nie trzeba od razu budować całego golema? Może wystarczy zrobić sobie pieska z gliny? I ożywić. Weźmiemy go na smycz i niech nas doprowadzi do celu.