Teraz, kiedy Madame wyrwała ją do czytania – w obliczu zachowania nietypowego dla niej (nie uniosła dwóch palców nawet po słowach zachęty) – odebrałem to jako przestrogę rozsierdzonej bogini, której ktoś karygodnie zaniedbał złożyć ofiarę.

„Widzę, że mnie nie wielbisz, i nie jest mi to miłe”, zdawało mi się, że słyszę jej nieme upomnienie. „Lecz nie myśl, że ci wolno nie okazywać mi czci! Że na ogół nie zważam na twoją rękę w górze, nie znaczy to, że możesz nie podnosić jej więcej. To jest twój obowiązek, skoro odmawiasz miłości”.

Wezwana do odpowiedzi pilna Agnieszka Wąsik wstała, podniosła zeszyt i z przesadną dbałością o akcent odczytała tytuł:

– „De Copernic à Gagarin” [32]

Z tylnych ławek doszedł pomruk szyderstwa i drwiny. Madame posłała w te zapadłe rejony klasy piorunujące spojrzenie, po czym rzekła uprzejmie:

- Bon, alors. On t’écoute . [33]

Wypracowanie Agnieszki Wąsik opatrzone było łacińskim mottem „Per aspera ad astra” i stanowiło wybór przykładów rozmaitych dokonań w zakresie odrywania się człowieka od Ziemi i wznoszenia coraz wyżej w przestworza. Zaczynało się od prezentacji osoby i odkrycia Kopernika, następnie opowiadało o braciach Montgolfier i ich lotach balonem; trzecia część poświęcona była Łomonosowowi i jego rozlicznym wynalazkom (głównie legendarnemu śmigłowcowi, którym miał on latać w górach Kaukazu wraz z pewnym Gruzinem, żyjącym jeszcze później sto lat i dającym świadectwo prawdzie); wreszcie część czwarta, ostatnia i najdłuższa, dotyczyła niezliczonych osiągnięć współczesnej awiacji sowieckiej, uwieńczonych tryumfalnym lotem w przestrzeń kosmiczną Jurija Gagarina.

Gdy słuchało się tego wszystkiego, nie miało się wątpliwości, kto zaprojektował tę pracę i dostarczył do niej materiału. Gawędy podpułkownika Wąsika pozostawiały w pamięci niezatarty ślad. Odczytywany tekst odznaczał się tym samym stylem myślenia, porządkiem i rozkładem akcentów. Naprzód rytualny pokłon wobec nauki polskiej (akcent patriotyczny); następnie kurtuazyjny gest wobec nauki francuskiej – z uwagi na język, w którym praca była pisana (akcent internacjonalistyczny); dalej, niezwłoczne zrównoważenie owej daniny potężnym przykładem z niewyczerpanego skarbca wielkiej nauki rosyjskiej (akcent polityczny); wreszcie, pean na cześć nauki i techniki bratniego Kraju Rad, ojczyzny proletariatu i przodującego ustroju (akcent hołdowniczy). Dobór materiału, wywód i kompozycja były absolutnie wzorowe.

Zanim jednak Agnieszka Wąsik dobrnęła z wypracowaniem do końca, miał miejsce pewien incydent, który zakłócił jej pełną powagi i namaszczenia lekturę. Jego sprawcą i głównym aktorem był – któż by inny! – piekielny Rożek Goltz, nasz enfant terrible, nie liczący się z nikim i z niczym. Otóż zaraz na wstępie, gdy czytająca pracę, w części o Koperniku, przytoczyła popularny polski dystych, definiujący istotę naszego największego uczonego:

Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię.
Polskie wydało go plemię.

(w jej przekładzie, pozbawionym co prawda rymu i rytmu, przybrało to formę jeszcze bardziej podniosłą:

Il a arrêté le Soleil, il a remué la ‘t’erre.
Il tirait son origine de la nation polonaise.

Rożek Goltz wpadł jej brutalnie w słowo, wykrzykując po polsku:

– Jakie polonaise, jakie polonaise ! To był Niemiec, a nie Polak! A traktat napisał po łacinie.

– Calme-toi! [34] - skarciła Rożka Madame, lecz ten nic sobie z tego nie robił.

– Matka była z domu Watzenrode, to nie jest polskie nazwisko, a studia odbył we Włoszech: w Bolonii, Ferrarze i Padwie.

– No i co z tego? – obruszył się jeden z „romantyków”, tradycyjnych adwersarzy bezlitośnie rzeczowego Rożka. – Urodził się w Toruniu, pracował i zmarł we Fromborku…

– To były miasta krzyżackie – uciął natychmiast Rożek. – Wybudowane przez Niemców. Jeszcze dzisiaj to widać.

– Nie znasz historii Polski! – wrzasnęli „romantycy”.

– Silence, et tout de suite! [35] - wkroczyła między zwaśnione strony z całym impetem Madame. – Co się z wami dzieje! Dyskutować będziecie później, po odczytaniu pracy. I po francusku, nie po polsku!

- Je préfère en polonais [36] - Rożek, wciągnięty w utarczkę, nie dawał się łatwo poskromić, stawał się zapalczywy i tracił panowanie. – „Polskie wydało go plemię!” – przedrzeźniał podniosły ton nielubianej prymuski. – Co to właściwie znaczy? Że gdyby nie był Polakiem, to nie byłby tym, kim był? Czy że jego teoria jest powodem do chwały dla całego narodu? Jakkolwiek to rozumieć, jest to bezdennie głupie. Twierdzić, że przynależność do danego narodu jest przyczyną odkrycia w dziedzinie astronomii, to dawać świadectwo temu, że ma się niedobrze w głowie. A znowu wbijać się w dumę, dlatego że jakiś rodak zrobił coś ciekawego i stał się przez to sławny, to przyznać się, że samemu jest się zerem, tumanem, w dodatku z kompleksem niższości. Jedno warte drugiego. Gdyby z Polski pochodził nie jeden biedny Kopernik, lecz tysiąc takich uczonych, podczas gdy z innych krajów po jednym lub jeszcze mniej, wtedy to co innego. Chociaż nawet i wtedy nie stwierdziłbym nic ponad to, iż w Polsce, statystycznie, rodzi się więcej odkrywców.

„Romantycy” parsknęli śmiechem, Agnieszka Wąsik stała nieporuszona, a Madame, bodaj pierwszy raz, robiła wrażenie bezradnej.

– Nie ma się z czego śmiać! – znów zaperzył się Rożek. – A skoro tak wam wesoło, to powiem wam jeszcze więcej. Polacy są tak drażliwi na punkcie swojej wartości, bo czują się niepewni. Gdyby byli tak dobrzy, za jakich pragną uchodzić, po pierwsze, ich historia byłaby całkiem inna, a po drugie, nie podkreślaliby w kółko swoich osiągnięć i zasług. Czy Włosi podkreślają, że Leonardo był Włochem? Albo Anglicy, że Newton to z krwi i kości Anglik? A u nas? Na każdym kroku! Bo sprawa pochodzenia najwybitniejszych jednostek jest na ogół niejasna. Chopin: wiadomo, pół-Francuz. Tak samo Gall Anonim, pierwszy polski historyk. Nawet autor pierwszego słownika języka polskiego, Samuel Linde: Niemiec. Natomiast jedyny pisarz polskiego pochodzenia, który się wybił w świecie i wszędzie jest czytany, niestety, nie pisał po polsku. Chodzi mi o Conrada. I Bogu niech będą dzięki! Bo gdyby pisał polsku, to pewnie by tak pisał jak ten wasz cud, Żeromski. No i co, nie mam racji?

– Mówisz, jakbyś sam nie był Polakiem – rzekł któryś z „romantyków”

– Bo nie jest – burknął inny. – „Goltz” to nie polskie nazwis…

– Dość! – krzyknęła Madame. – Nie życzę sobie dłużej tego słuchać! Macie w tej chwili przestać!

Rożek nie mógł jednak zostawić komuś ostatniego słowa.

– To, czy jestem Polakiem, to się dopiero okaże. Jeśli dokonam czegoś, a zwłaszcza zdobędę rozgłos, to będę arcy-Polakiem. Będą mnie nosić na rękach! A wy się będziecie chwalić, że byłem z wami w klasie. Niestety, tak to jest. I zawsze tak tu będzie. Najlepsi albo są obcy, albo zwiewają stąd.

Po tych słowach stało się coś niezwykłego. Madame energicznym krokiem zbliżyła się do Rożka i powiedziała po polsku:

– Jeszcze słowo i usunę cię z klasy! – Zaległa grobowa cisza. – Wstań, jak do ciebie mówię! – huknęła jeszcze głośniej.

Rożek podniósł się w ławce. Był wyraźnie stropiony.

– Po lekcjach, o czternastej, stawisz się w gabinecie. A teraz ostrzegam cię: jeżeli od tej chwili odezwiesz się nie pytany lub przeszkodzisz mi w lekcji, napytasz sobie biedy i będziesz gorzko żałował. Ze mną nikt jeszcze nie wygrał, zapamiętaj to sobie.

Wróciła przed tablicę. Rożek przysiadł potulnie.

– Continue, s’il te plaît [37] - zwróciła się spokojnie, jak gdyby nigdy nic, do czekającej cierpliwie, z otwartym zeszytem w ręku i pochyloną głową, bezkrwistej Agnieszki Wąsik, a ta, jak ponownie włączony aparat, zaczęła czytać dalej.

W klasie panowała niesamowita cisza, w której głos uczennicy z pierwszej ławki rozchodził się niczym regularne kręgi na tafli stojącej wody. – Oto ktoś po raz pierwszy zachwiał niezłomną Madame. Przynajmniej na krótką chwilę wytrącił ją z równowagi, zepchnął do defensywy, sprawił, że wbrew swojej woli przemówiła po polsku! I jeszcze jak na tym skorzystał! Wezwany do gabinetu! Po lekcjach, na „sam na sam”! Iluż o tym marzyło! Do czegóż się posuwano w nadziei na cień takiej kary!

Spoglądano na Rożka z zazdrością zmieszaną z podziwem. Szczęśliwiec! Szczwany lis! Ma jednak łeb ten cudak! Wzywając go „na dywan”, uznała w nim… partnera.

Ale incydent z Rożkiem miał jeszcze inny aspekt – chyba nawet ważniejszy. Kontrofensywa Madame. Zdławienie przez nią buntu. Spektakularny finał. To właśnie ta krótka scenka zaparła klasie dech. Oto gdy już się zdawało, że wzniecona anarchia nie da się opanować, że rozpętany żywioł wymknął się spod kontroli i obróci się zaraz przeciw osłabłej Madame, ta – niczym pogromczyni dzikich, drapieżnych zwierząt – jednym gestem i słowem (jakby chlaśnięciem bicza) przywróciła porządek. W tym ułamku sekundy była jak pyszna lwica, która pacnięciem łapy powala krnąbrnego zuchwalca, co się ośmielił sprzeciwić albo choćby zanadto zwrócił na siebie uwagę. Zalśniła. Z jej ciemnych oczu posypały się skry. Jej drobna, szczupła sylwetka otoczyła się blaskiem. To było piękne i straszne. Chciało się zginąć od tego. I jeszcze to ostrzeżenie: „ze mną nikt jeszcze nie wygrał”, brzmiące jakby wyzwanie, prowokujące do walki!

Izyda. Artemida. Amazonka. Brunhilda.

Nie taję, że i na mnie zrobiła wrażenie ta scena. A nawet wzbudziła pokusę, by podnieść rękawicę. Znów więc zacząłem myśleć, co byłbym mógł uczynić, by zwrócić na siebie uwagę i zyskać respekt Madame, choćby zrodzony z gniewu. Pomysł, by czytać pracę, dawno już porzuciłem, w danej zaś sytuacji, po incydencie z Rożkiem, uznałem go wręcz za szaleńczy. Niezależnie od tego, że cel, jaki mi przyświecał podczas pisania tekstu, już od dłuższego czasu wydawał mi się wątpliwy, to teraz dostrzegałem jeszcze inne niebezpieczeństwo, bez porównania groźniejsze niż „podniesienie przyłbicy”. Rożek! Potworny Rożek! Nawet jeśli Madame byłaby mi przychylna i pozwoliła czytać, nawet jeżeli klasa – znudzona lub uśpiona dłużyzną wypracowania – nie chwyciłaby sensu mojej „miłosnej pieśni”, zawsze trzeźwy i czujny, wszystkowiedzący Rożek nie puściłby mi płazem moich szalbierczych wywodów. Niewrażliwy na żarty, nieczuły na błazenadę, stojący na straży rozsądku i naukowej prawdy, z pewnością podniósłby raban i skoczyłby mi do gardła – za mit o Wodniku i Pannie, za zmyślonego Monosa i inne bujdy z chrzanem. Gdy tylko by posłyszał pierwsze z bezwstydnych łgarstw, przerwałby mi w pół słowa (tak jak Agnieszce Wąsik) i wyśmiał je bezlitośnie. „O czym bredzi ten tuman!”, wyobraziłem sobie jego szyderczy głos i przeszedł mnie dreszcz przerażenia. „To jakieś wierutne bzdury! Albo ma mętlik w głowie, albo struga wariata!”

[32] „Od Kopernika do Gagarina”


[33] Proszę bardzo. Słuchamy.


[34] Uspokój się!


[35] Cisza, i to w tej chwili!


[36] Wolę po polsku!


[37] Czytaj dalej, proszę.