Po powrocie do domu, korzystając z nieobecności rodziców, przeprowadziłem coś w rodzaju generalnej próby: cały tekst odczytałem sobie na głos. O ile do tej pory byłem z siebie raczej zadowolony, o tyle głośna lektura tekstu poważnie nadwątliła moje dobre samopoczucie. Nie żebym czytał źle. Nawet jeśli gdzieniegdzie zdarzały mi się potknięcia, nie było tego zbyt wiele, a poza tym mankamenty te można było łatwo usunąć: wystarczyło wyćwiczyć newralgiczne miejsca. Chodziło jednak o coś innego. Głównie o czas czytania. Okazało się bowiem, że nawet zupełnie płynna lektura mojej zmyślnej rozprawki zajmuje trzydzieści pięć minut, czyli prawie całą godzinę lekcyjną. Nie pozostawiało to większych nadziei na zaprezentowanie tekstu w całości. Znając zwyczaje Madame, można było być pewnym, iż przerwie mi po paru minutach, i to bez względu na to, czy popełniłem jakieś błędy, czy nie. Jeśli nic nie wzbudzałoby jej zastrzeżeń, ucięłaby moją lecture swoim bezdusznym „bien”, powiedzmy, po szóstym akapicie, honorując tę pozytywną ocenę nawet wpisem do dziennika; jeśli zaś okazałoby się, iż moja art d’écrire kuleje jednak gdzieniegdzie, zaczęłaby mnie co chwila poprawiać, odwracając w ten sposób uwagę od treści, a wreszcie, po kolejnej korekcie, podziękowałaby za ciąg dalszy. W rachubach tych należało również uwzględnić nieufność, jaką wzbudzało w Madame zgłaszanie się na ochotnika.

Ale nawet gdyby to wszystko pominąć i przyjąć założenie, że Madame pozwala rni jakimś cudem na odczytanie całości, a przy tym się nie wtrąca z żadnymi poprawkami – i tak rzecz budziła daleko posunięte wątpliwości. Przecież tego rodzaju spektakl nie mógłby pozostać nie zauważony przez klasę. Ponad pół godziny czytania! Dwadzieścia stron zamiast kilku! I to jakiego tekstu! Pełnego wymyślnych historii – luźno związanych z tematem. A przy tym brzemiennego w motywy i odniesienia, jeśli nawet nie w pełni przejrzyste dla postronnych, to na pewno czytelne w samym swym charakterze. „Młodzieniec”, „dojrzała kobieta”, „dziewictwo”, „inicjacja” – któż by się nie domyślił, o co w tym wszystkim chodzi, do czego autor zmierza i co nim powoduje! Nawet najsłabsi z francuskiego, a także ci, co z reguły nie uważali na lekcji, z pewnością obudziliby się z letargu, zaintrygowani ciągnącym się ponad miarę seansem czytania pracy, i nastawiliby uszu. I pewnie by się ocknęli akurat w drugiej połowie, gdzie jest najwięcej podtekstów.

Jak odebrano by ów lingwistyczny popis, pełen podejrzanej erudycji i jednoznacznych odniesień? Nie można było mieć złudzeń: nikt nie wziąłby tego za akcję służącą podwyższeniu lub choćby umocnieniu oceny z francuskiego. Nie traktowano by też tego jako dziwacznej, pracochłonnej fanaberii mającej na celu olśnienie nauczyciela, a jednocześnie przypodobanie się klasie, zyskanie jej wdzięczności za „zamrożenie” lekcji na ponad pół godziny. Moje kunsztowne oratorium zostałoby uznane tylko i wyłącznie jako dowód, iż wbrew ostentacyjnej obojętności, z jaką się odnosiłem do osoby Madame, jestem jej niewolnikiem, że – jak dziesiątki innych – straciłem dla niej głowę.

„Już nie tylko czyta pod ławką Popioły - oto jak bez wątpienia skomentowano by mój występ – „już zgłasza się na ochotnika! Już płaszczy się przed nią i zabiega bezwstydnie o uwagę i względy!”

Gdy dotarło do mnie to wszystko, gdy wyobraziłem sobie wszelkie szyderstwa i kpiny, na jakie bym się naraził czytając swój elaborat, nie dość że porzuciłem myśl, aby się z nim wyrywać, to wręcz powziąłem decyzję, że nie odczytam go, nawet gdybym został wezwany; odmówię, tłumacząc się zagadkowo, że zbytnio się rozpisałem i nie chciałbym swoimi wypoci-nami zajmować cennego czasu; tekst, oczywiście, w każdej chwili mogę przedłożyć do wglądu, oto on, voilà, regardez mon cahier, j’ai écrit presque vingt pages [26] ; jeśli zaś zdawanie zeszytu nie jest rzeczą wskazaną, jeżeli jest za ciężki, to… – tu przyszedł mi do głowy zupełnie nowy pomysł – to służę jeszcze kopią, rzec można: czystopisem, zaledwie kilka kartek papieru podaniowego.

Tak, to było całkiem zmyślne. Przepisać wypracowanie na kartkach formatu A-4, po to, by w razie potrzeby móc je wręczyć Madame. Nagle to rozwiązanie wydało mi się najlepsze. Wszystkie inne miały wyraźne minusy. Toteż zamiast szlifować płynne czytanie na głos, znów chwyciłem za pióro i przepisałem całość (dbając o kaligrafię) na kratkowanych arkuszach z bloku listowego.

Gdy jednak nadszedł dzień, w którym miała się odbyć kolejna lekcja z Madame i prezentacja prac, opadły mnie wątpliwości.

„Nawet jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli”, raz jeszcze roztrząsałem całą rzecz wczesnym rankiem, wychodząc z domu do szkoły, „jeżeli, rzeczywiście, tekst trafi do jej rąk, i to niby przypadkiem, jak gdyby nigdy nic – czy to właściwie dobrze? Co dzięki temu osiągnę? Odsłonię się, i tyle. Ujawnię swoją pozycję. I po co mi to teraz? Na to jest jeszcze za wcześnie. Tego rodzaju gambit może mnie wiele kosztować…

Gdy przekraczałem próg szkoły, byłem już jak najdalszy od kombinacji z kopią, a gdy zaczęła się lekcja, wręcz zaklinałem los, by nie zostać wyrwanym.

11. Per aspera ad astra

Madame była tego dnia w nadzwyczaj dobrym nastroju. Pogodna i rozluźniona, mówiła więcej niż zwykle i jakby nieco swobodniej, w sposób mniej oficjalny. Prowadząc konwersację, chodziła między ławkami, co rzadko się jej zdarzało, i z bliska zagadywała wybierane osoby. Raz pozwoliła sobie nawet na żartobliwy ton. Kiedy ktoś opowiedział, jak latem, w straszne upały, kąpał się w wiejskiej gliniance, rzekła z uśmiechem na ustach:

– On peut dire que tu a joui de la vie comme un loup dans un puits [27] Rozmówca chyba nie w pełni zrozumiał tę uwagę. Wydawał się zachwycony. Kiwał radośnie głową i potakiwał z zapałem.

– A jak tam nasze wypracowanie o niebie i gwiazdach? – przeszła wreszcie do następnej fazy lekcji. – Napisane? Jest ktoś, kto chciałby je przeczytać?

Niesłychane! Czegoś takiego jeszcze nie było! Żeby sama proponowała zgłaszanie się do odpowiedzi! Klasę aż zamurowało, a Madame kontynuowała z figlarną ironią:

– Quoi donc? Il n’y a personne? [28] Nikt nie chce dobrego stopnia? Co się z wami dzieje?!

Poczułem, że serce zaczyna mi bić w przyspieszonym tempie. Może się jednak zgłosić? W takich okolicznościach! Skoro sama zachęca, a przy tym nikt się nie kwapi… Nie! Po stokroć nie! Wybić to sobie z głowy!

– Bon, skoro nie ma chętnych, muszę kogoś wyznaczyć. Powiedzmy, mademoiselle Kloc.

Podobna do tapira, pulchna Adrianna Kloc wstała i, czerwona jak burak, zaczęła czytać swą pracę. Nie była zbyt zajmująca, i to oględnie mówiąc. Nie spełniała nawet kryteriów formy composition. Był to raczej zbiór zdań, prawie nie powiązanych ze sobą, przypominających definicje albo proste stwierdzenia jak z czytanek dla dzieci:

„Quand il n’y a pas de nuages, nous voyons le ciel, le soleil et la lune… Le ciel est bleu ou bleu pâle… Les étoiles sont loin… des millions de kilomètres d’ici[29] I tak dalej w tym stylu. Na szczęście, nie trwało to długo.

Madame, choć ani razu nie przerwała czytania, nie była zbudowana i dała temu wyraz:

– Je ne peux pas dire [30] , żebym była olśniona twoją pomysłowością. Szczerze mówiąc, spodziewałam się więcej po tobie. Niestety! Nie zadowala mnie to. Trudno. W najlepszym wypadku: trójka. – Wpisała skrupulatnie stopień do dziennika. – W porządku. Kto następny? – sunęła wzdłuż listy nazwisk wymodelowanym paznokciem wskazującego palca prawej ręki, pokrytym starannie lakierem koloru jasnej perły. – Qui va me stimuler… qui va m’exciter? [31] Też chciałabym mieć coś z tego… jakąś przyjemność… plaisir… że w końcu nauczyłam was czegoś.

Nie wiem, jak na innych, ale na mnie słowa te działały wprost piorunująco. To właśnie było to, o co mi chodziło, gdy obmyślałem swój plan, siedząc w parku na ławce w popołudniowym słońcu. Zdania czy wypowiedzi mieniące się znaczeniami. Dla niej – najniewinniejsze, mówione w dobrej wierze, dla mnie – brzmiące inaczej, jakby w innym rejestrze. Brakowało tu tylko jednego: inicjatywy z mej strony. To, co padło z jej ust, nie było przeze mnie wywołane świadomie. Wywołała to sytuacja – przy moim biernym udziale. Toteż i wartość kwestii nie była najwyższej próby: odnosiła się do mnie jedynie w pewnym stopniu. Czy można było coś zrobić, aby uzyskać więcej?

– Bon, alors – wypielęgnowany paznokieć zatrzymał się tymczasem gdzieś u dołu listy. – Co nam zaproponuje mademoiselle Wąsik?

Agnieszka Wąsik, córka podpułkownika wojsk lotnictwa, który z okazji rozmaitych rocznic i świąt państwowych przychodził do szkoły z pogadankami o obronności kraju lub wspominkami z okresu drugiej wojny światowej, była klasowym prymusem, z wszystkimi typowymi dla tego gatunku cechami. Układna, przypochlebna, z wiecznie wzniesioną ręką (dwa grzecznie złożone palce plus lekko zadarta głowa), a przy tym niezbyt uczynna i nie grzesząca urodą. Siedziała w pierwszej ławce i stroniła od wszystkich, a raczej od wszystkiego, co mogłoby ujść za zdrożne. W klasie zjawiała się jako jedna z pierwszych, pauzy spędzała wzorowo, spacerując po korytarzu, drugie śniadanie zawsze jadła w stołówce, a nie jak większość uczniów gdzie bądź (nawet w klozecie), po lekcjach zaś zaraz wracała do domu. Żadnego wałęsania się, żadnej niesubordynacji, nie mówiąc o wagarach. Była pod każdym względem do znudzenia poprawna; robiła czasem wrażenie nakręconego robota. Stroje, rozrywki, flirty – była kompletnie wyzuta z potrzeb tego rodzaju. Poza dobrymi stopniami nic jej nie obchodziło i nie wzbudzało emocji – w tym również osoba Madame. Owszem, robiła wszystko, by mieć najlepszą ocenę, jednakże zabiegi te nie miały nic z zalotów czy bałwochwalczych hołdów.

[26] proszę, niech pani spojrzy do mojego zeszytu, napisałem prawic dwadzieścia stron


[27] Można powiedzieć, że użyłeś życia jak wilk w studni.


[28] Cóż to? Nie ma nikogo?


[29] „Kiedy nic ma chmur, widzimy niebo, słońce i księżyc… Niebo jest niebieskie albo bladoniebieskie… Gwiazdy są daleko… miliony kilometrów od nas…


[30] Nic mogę powiedzieć


[31] Kto mnie pobudzi… podnieci?