Rozdział drugi
Nasze Dziecko Uczyło już prawie dwa miesiące – i ciągle nie miało imienia. Mówiliśmy na nie po prostu „Dziecko”. Na ogół zgodni we wszystkim, tym razem nie mogliśmy z Adamem dojść do porozumienia. Każde imię albo mnie, albo jemu wydawało się nie dość ładne, za mało wyraziste lub zbyt udziwnione. Oboje byliśmy zwolennikami imion prostych, nie wydumanych. A właśnie wszechwładnie panowała moda na imiona rodem z aktualnych seriali telewizyjnych lub filmów.
– Gdy pomyślę o tych nieszczęsnych dzieciach, które miały pecha urodzić się, gdy w telewizji szła Dynastia! Te biedne dziewczynki, do końca życia noszące imię Alexis lub Cristle… – wzdragał się mąż, odrzucając każdy kolejny mój pomysł na imię dla Dziecka, choć żaden nie miał nic wspólnego z jakimkolwiek serialem. Za to, przedkładając książki nad telewizję czy kino, bezwiednie podawałam imiona bohaterów głośnych powieści.
– Dość! – oświadczył Adam pewnego dnia i bezdyskusyjnie zarządził: – Nasz syn będzie mieć najprostsze, a zatem najładniejsze imię, jakie w ogóle istnieje na świecie. JAN…
– Jan… – skrzywiłam się.
– Janek – zmiękczył i zabrzmiało to nieco lepiej. Kandydat do imienia zachowywał się cały czas jak najnormalniejsze w świecie niemowlę. Nocami albo się darł, albo cichutko spał przytulony do wielkiej głowy tajemniczego kocura. W dzień, gdy było chłodno, oboje – i Dziecko i Kot – leżeli sobie na kocyku przed kominkiem. Kot zaczepiał Dziecko grubą łapką, chowając starannie pazury, a Dziecko usiłowało go dosięgnąć, zaśmiewając się gardłowo.
Od czasu gdy wspólnie uratowaliśmy Kota od tragicznej śmierci, Dziecko nigdy nie powiedziało ani słowa, co, nie kryję, przyjęłam z ulgą.
…bo to wszystko tylko mi się zdawało – orzekłam w duchu. – To Kot, tonąc, wysłał do mnie jakiś silny, telepatyczny impuls. Telepatia jest w końcu zjawiskiem naukowo udowodnionym! Przecież to się zdarza. Podobno nawet rośliny kulą się z lęku, gdy wyciąga ku nim rękę człowiek, do którego czują niechęć. Biologowie twierdzą, że wręcz widać to pod mikroskopem. Dlaczegóż by Kot, tonąc, nie mógł wysłać do mnie telepatycznego sygnału? A mnie, idiotce, zaczęło się wydawać, że to mówi Dziecko… choć przecież doskonale wiem, że niemowlaki, kilkunastodniowe czy nawet dwumiesięczne, w ogóle nie mówią! Nigdy! I ONO też nie mówi. Jest całkowicie normalne! Spokojna głowa, nie ma się czym niepokoić, zwłaszcza że nie powiedziało ani słowa od paru tygodni…
A zatem zapadła decyzja: Dziecko będzie nosić imię Jan. Janek. Skoro tak, to należało tę decyzję uprawomocnić. Mąż miał wolne przedpołudnie, wsiedliśmy więc w samochód, stawiając na tylnym siedzeniu nosidełko z Dzieckiem, i wyruszyliśmy do miasta, odległego o trzydzieści minut jazdy, gdzie mieściły się wszystkie ważne urzędy.
Mieliśmy szczęście. W urzędzie, w którym wypisywano akty urodzenia, w ogóle nie było kolejki. Przyjął nas sympatyczny starszy pan, który na widok naszej trójki (Dziecko nieśliśmy w nosidełku) radośnie się zaśmiał:
– Śliczna, fantastyczna rodzinka… Jak z obrazka! – zawołał z zapałem, wywołując w nas odruch zdziwienia. Nie przywykliśmy do aż tak wylewnej serdeczności nieznanych urzędników. I wtedy mąż leciutko mnie trącił, równocześnie wskazując na coś dyskretnym ruchem. Na biurku, obok stosu opasłych akt i wielkiego, odrobinę starożytnego komputera, stała wysoka szklanka z jasnym, pieniącym się perliście napojem. Nadal nie wiedziałam, o co chodzi, ale gdy urzędnik zaśmiał się równie perliście jak ów płyn, bez żadnego powodu – zrozumiałam, w czym rzecz. Urzędnicy państwowi na ogół wypijają w pracy mnóstwo szklanek podłej herbaty. Ten jednak pił szampana!
– Och, patrzą państwo na moją szklankę… – zaśmiał się znowu i upił solidnego łyka. – To szampan – wyjaśnił takim tonem, jakby nam zdradzał wielką tajemnicę. – Obchodzę dzisiaj trzydziestolecie pracy i niewdzięczni koledzy oraz szefowie zapomnieli! Po prostu zapomnieli! Nie dostałem ani dyplomu, ani zwiędłego kwiatka, nie mówiąc już o pamiątkowym zegarku ze stosownym, wygrawerowanym napisem: „Drogiemu i niezapomnianemu koledze za trzydzieści lat wspólnej pracy”. Nic! Nawet życzeń nie dostałem! – i urzędnik znowu zaśmiał się radośnie. – Wszyscy zapomnieli. A ja tymczasem specjalnie dziś ubrałem nowy garnitur, nowiutką białą koszulę i nowy, drogi krawat… A oni nic! Więc poszedłem do najbliższego sklepu i kupiłem butelkę najdroższego szampana. Jak jubileusz, to jubileusz. Oni zapomnieli, ale ja nie. Powinien być szampan, więc jest szampan. Tyle że go sam wypiję, im zaś… (tu wskazał ruchem głowy na sąsiednie drzwi) im zaś nie dam ani kropelki! A może państwo napiją się ze mną? Będzie mi niezwykle miło i uroczystość nabierze, że tak powiem, właściwego charakteru.
Napiliśmy się. Niedużo. Adam prowadził, a ja karmiłam. Za to urzędnik wypił całą szklankę i ponownie ją napełnił.
– A teraz wypiszemy akt urodzenia. Proszę podać imiona uroczych rodziców oraz imię uroczego potomka… To córeczka? Synek? W każdym razie śliczne! – powiedział z emfazą i na wyrost, równocześnie wstając i zaglądając do nosidełka. Wtedy się wzdrygnął. Spod czapeczki „uroczego potomka” wyzierał kłąb jaskrawo marchewkowych włosów, on sam zaś spojrzał mu prosto w twarz jednym okiem. Tym zielonym. Drugim patrzył na mnie.
Urzędnik bez słowa ponownie usiadł przy biurku, wyjął urzędowy druk i zaczął go wypełniać. Szampan apetycznie musował w szklance, więc jubilat co chwila wychylał spory łyk.
– Imiona rodziców?
– Adam i Ewa.
– Płeć, imię dziecka, data i miejsce urodzenia…
Mąż wyrecytował wszystkie dane i zakończył wynikiem zawartego przez nas kompromisu, czyli imieniem naszego synka.
– Jan.
– Jak? – zachichotał urzędnik.
– Jan. Janek.
– Był ostatnio taki serial? – zdziwił się urzędnik.
– Nie – odparł mój mąż. – To znaczy, mam nadzieję, że nie – poprawił się zaraz.
– Państwa zdrowie! Ale ostatnio modni są Andżelika i Patryk – zachichotał i dorzucił: – W sąsiednim pokoju od ręki mogą wpisać dziecko do paszportu któregoś z rodziców…
Pomysł uznaliśmy za pożyteczny. W końcu zawsze może się zdarzyć, że nagle będziemy musieli gdzieś wyjechać. Zatem pożegnaliśmy miłego urzędnika i w sąsiednim pokoju, gdzie również nie było kolejki, jakaś starsza, ubrana na szaro dama skrupulatnie przepisała dane z aktu urodzenia do mojego paszportu.
Już po chwili akt wrócił do męża, który złożył go na pół i schował do portfela. Złapaliśmy za uchwyty nosidełka i zadowoleni pobiegliśmy do samochodu.
– Istniejesz teraz także oficjalnie, masz na imię Janek i w dodatku wpisano cię do paszportu! Możesz podróżować, gdzie chcesz – oznajmiłam Dziecku z triumfem, gdy nasze auto ruszało spod urzędu. Dziecko łypnęło na mnie zielonym okiem, bo błękitnym spoglądało na trzymany przeze mnie paszport. Otwarłam go na odpowiedniej stronie, aby porozkoszować się oficjalnym dowodem istnienia naszego Dziecka, i… I znieruchomiałam z wrażenia.
– Pokaż mi ten akt urodzenia – zażądałam od męża.
– Przecież prowadzę… A na ulicy jest wściekły ruch – powiedział z wyrzutem. – Dam ci go w domu.
– Daj teraz – powtórzyłam z naciskiem.
W moim głosie było coś, co nakazało mężowi przytrzymać kierownicę jedną ręką, podczas gdy drugą wyjął portfel. Akt urodzenia tkwił w przegródce na dokumenty. Wyjęłam go tak gwałtownie, że o mały włos rozdarłabym na pół.
…no tak. W akcie, rzecz jasna, było wpisane to samo imię co w moim paszporcie. W dodatku i tu, i tam wypisano go czarnym, eleganckim tuszem i pięknym, kaligraficznym pismem: Jonyk. JONYK.
– J-o-n-y-k – przeliterowałam powoli.
– Że co? – spytał mąż. – Co ty mówisz?
– Czytam imię naszego Dziecka. Jonyk – powtórzyłam cierpliwie i nagle zaczęłam chichotać tak, jakbym to ja wypiła sama butelkę szampana.
– Jaki Jonyk? Co ty wygadujesz? – zdziwił się Adam, ale zaniepokojony zahamował, biorąc ode mnie akt urodzenia i mój paszport. W obu dokumentach stało jak byk: płeć – męska, imię – Jonyk.
– Ten pijany drab…! ten ochlapus…! ten upity analfabeta…! – mój mąż wydobywał z siebie kolejne inwektywy, nie mogąc ze złości dokończyć zdania. Obojętne zresztą, co chciał powiedzieć, to fakt pozostawał faktem. Akt urodzenia można było, od biedy, natychmiast poprawić, mimo że jego treść została już wpisana w opasłe księgi urzędu. Ale mój paszport? Paszport muszę wymieniać! Długa i nudna procedura…
– Dajmy temu spokój – powiedziałam. – Niech na razie będzie Jonyk. Gdy znajdziemy chwilę wolnego czasu, to pójdziemy, wyjaśnimy nieporozumienie i wymienimy dokumenty. A teraz jedźmy do domu, bo jestem głodna.
Mąż nagle też zachichotał. Z jego tak długo i z trudem wymyślanego „najprostszego imienia w całym świecie” zrobiono dziwacznego Jonyka. W życiu nie słyszałam o takim imieniu!
– To widocznie z serialu, który dopiero będzie – znowu zachichotałam i już po chwili zaśmiewaliśmy się oboje. Dziwne, ale gdy obejrzałam się na tylne siedzenie, leżący w nosidełku Jonyk robił wrażenie, jakby też się śmiał.
Ledwo otwarliśmy drzwi domu, od razu, na samym Progu, powitał nas Kot.
– Kotyk – powiedziałam. – Skoro jest Jonyk, co potwierdzają nawet urzędowe dokumenty, to może być i Kotyk. W końcu do tej pory nie wymyśliliśmy żadnego imienia dla kota. Co to za kot, który nie ma imienia?!
– Kotyk – zgodził się mąż, a Kotyk łypnął na niego zielonym okiem. To błękitne utkwił we mnie. Ciekawe, ale to błękitne zawsze wydawało mi się mniej przyjemne niż zielone. Choć równocześnie to zielone – i u Dziecka, i u Kotyka – wydawało mi się mniej normalne.
Kotyk z Jonykiem najedli się i zaraz zajęli ulubione miejsce przed kominkiem. To znaczy, ja położyłam tam Dziecko, a Kotyk od razu do niego przylazł. Oboje z lubością wpatrywali się w ogień.
– Jutro rano mam w szpitalu ważną i trudną operację – powiedział nagle mąż. – Cała nadzieja w tym, że Janek… tfu… Jonyk… nie, nie! nigdy się nie przyzwyczaję…! cała nadzieja w tym, że Dziecko nie będzie się drzeć i da mi się wyspać.