Изменить стиль страницы

Rozdział piąty

Czas płynął mi teraz szybciej, gdyż powolutku powracałam do swojej pracy, czyli pisania. Ekran mojego komputera znowu tajemniczo migotał, a jego pamięć zapełniała się równie tajemniczym tekstem. Po raz pierwszy miałam uczucie, że nie panuję nad tym, co piszę. Opisywałam jakieś dziwne, senne zjawy, które chyba nigdy mi się nie śniły, i świat, którego na pewno nie znałam. Skąd mi się to brało? Czyżby znowu nie znany medycynie wpływ macierzyństwa?

– To będzie nowa powieść – powiedziałam mężowi – ale jeszcze nie wiem jaka. Pisze się sama i czasem mi się wydaje, że nie mam w tym żadnego udziału…

Moje trzy poprzednie książki miały powodzenie u czytelników, choć pewien krytyk napisał surowo, że nie umiem się zdecydować, czy piszę dla dorosłych, czy dla dzieci. Ja tymczasem sądzę, że dzieci są tak samo wymagające jak dorośli i między pisaniem dla dzieci a pisaniem dla dorosłych jest tylko jedna różnica: dla dzieci pisze się trudniej. Tym bardziej niepokoiło mnie, że nie panuję nad tekstem.

W każdym razie czas płynął mi szybko i ani się obejrzałam, gdy Adam pewnego ranka wręczył mi przy śniadaniu zerwane z ogrodu kwiaty i zanucił, fałszując:

– Sto lat, sto lat, niech żyją, żyją nam! Wiesz, że Jonyk skończył dziś trzy miesiące? To jemu powinienem dać kwiaty, ale on by je tylko potargał. A zresztą masz ogromny współudział w fakcie jego istnienia!

– Tak. Obawiam się, że można też Uczyć na mój udział w tym, że Jonyk ciągle ma jaskrawo marchewkowe włoski, jedno oko błękitne, a drugie zielone i brązowy pieg na czubku nosa – westchnęłam. – Nie jest ten nasz pierworodny wzorem dziecięcej urody!

Mąż tylko się zaśmiał:

– Te oczy to sobie wymyśliłaś, bo oba są jednakowe, wkrótce ściemnieją, przecież ci mówiłem. W dodatku, tak jak każdy niemowlak, Jonyk niedługo wyłysieje i wyrosną mu nowe włosy, na pewno w mniej jaskrawym kolorze. A teraz powiem ci coś jako lekarz, a nie mąż: za dużo pracujesz, za mało sypiasz. Źle wyglądasz, jesteś przemęczona, zbyt przejmujesz się Dzieckiem, absorbuje cię też twoja nowa książka… Trochę tego za dużo jak na jedną kobietę! Przeniesiemy twój tapczan do dziecinnego pokoju i przez jakiś czas musisz spać tyle samo co Dziecko. Będziesz chodzić do łóżka razem z kurami…

– … z ptakami. Kury są mało romantyczne! – zaprotestowałam.

– Dobrze. Z ptakami. Musisz zasypiać co najmniej dwie godziny przed dwunastą w nocy, a nie o pierwszej czy drugiej lub prawie nad ranem! Zobaczysz, że odżyjesz…

Zgodziłam się, tym bardziej że w pisaniu powieści utknęłam, jakby wyschnęło tajemnicze źródło, z którego czerpałam. Nie miałam też pojęcia, ku czemu zmierzam. Na przykład skąd, jako jeden z wątków, nagle pojawił się tarot, skoro nie mam bladego pojęcia o tej grze? Miałam też dziwne uczucie, że – bez mojego udziału – w nowej powieści pojawiają się jakieś niepojęte istoty, które doprowadzają do niezrozumiałych wydarzeń. I że to nie ja, autorka, je stwarzam, ale COŚ robi to za mnie.

– Gdzieś w domu widziałam książkę o tarocie – powiedziałam do Adama.

– Niemożliwe! – obruszył się. – Ja w każdym razie czegoś takiego bym nie kupił!

No cóż, pewnie się pomyliłam. A zresztą po co mi jakaś książka o tarocie?! Zwłaszcza że przez najbliższe dni nie zamierzam w ogóle pisać, będę chodzić spać razem z Jonykiem i Kotykiem i zadbam o swoje zdrowie i nerwy, skoro Adam ocenia, że coś nie jest ze mną w porządku, Pewnie ma rację, gdyż się na tym zna. Te jakieś sny, które mnie prześladują i których, gdy wstanę, nawet nie umiem sobie przypomnieć. Niekiedy mi się zdaje, że śnię także na jawie…

Najpierw byłam przekonana, że nie zasnę o tak wczesnej porze. Potem okazało się, że wystarczy zgasić światło i przyłożyć głowę do poduszki…

… spadałam. A gdy już spadłam, o dziwo, bezboleśnie, okazało się, że idę piaszczystą, rozsłonecznioną drogą, w towarzystwie Kotyka i nie znanego mi mężczyzny w nieokreślonym wieku, w stroju włóczęgi. Jonyk tańczył wokół, niekiedy nas wyprzedzając, to znowu zostając w tyle, gdy coś go zainteresowało.

– Wreszcie wróciłaś – powiedział Kotyk. – Poznajcie się, to jest Alef-Włóczęga.

Włóczęga wykonał jakąś komiczną pantomimę, parodiującą dworskie powitanie.

– Jaki Alef? – zdziwiłam się.

– Och, idzie już z nami od dwóch tygodni, ale nie poznajesz go, bo szłaś z nami tylko w części. Głównie przebywałaś w tamtym swoim życiu, a nasze cię nie obchodziło – wytknął mi Kot.

– To jak mogłam z wami iść? – zdziwiłam się.

– TU i TAM czas płynie inaczej, ale bezustannie. Nie sądź, że to, co jest TU, istnieje tylko wówczas, gdy TU jesteś – wtrącił Alef. – Czy zegar przestaje wskazywać godziny, jeśli na niego nie patrzysz?

Przypatrywałam im się z głupią miną. Jak można być równocześnie i TU, i TAM? Dzielę się na pół jak cyrkówki, przerzynane piłą przez swych cyrkowych partnerów?

– Wędrowałaś z nami cały czas, ale nie w pełni świadomie. Owszem, pilnie opiekowałaś się Jonykiem, a to jest najważniejsze. Bo on też jest teraz i TU, i TAM. I w obu światach potrzebuje opieki. Tu, u nas, już od dwóch tygodni przekradamy się przez ten ogromny kraj, lasem, moczarami, stepem, przeżywamy różne przygody, uciekamy przed cesarskim pościgiem i dopiero wczoraj weszliśmy na ten wygodny gościniec. Gdybyś nie czuwała nad Jonykiem, mogłoby stać mu się coś złego, a to przekreśliłoby szansę naszej wyprawy – dorzucił Kotyk.

– Więc Jonyk jest dla was ważniejszy niż ja? – spytałam niezbyt urażona, a nawet z pewną dumą, że urodziłam niezwykłe Dziecko.

– Jonyk może być kluczem do odpowiedzi na pytanie, co stało się z jedynym synem Cesarskiej Pary, a moim ukochanym panem – stwierdził Kot.

– Dlaczego właśnie Jonyk? Jakiej pomocy może udzielić trzymiesięczne niemowlę? – dociekałam.

– Niektóre niemowlęta nie są jeszcze skażone przez swój świat. Dlatego wiedzą, widzą i słyszą to, czego nie wiedzą, nie widzą i nie słyszą starsze dzieci lub dorośli. Posiadają naturalny dar odróżniania dobra od zła i białej magii od czarnej. Gdy mówią, nie kłamią, za to znakomicie wyczuwają kłamstwa innych. Rozumieją też mowę ptaków, zwierząt, kamieni, roślin. Potem, niestety, z tego wyrastają – wyjaśnił Alef. Zerknęłam na niego, stwierdzając, że w tym swoim obszarpanym brązowym kaftanie, z kijem w ręce, naprawdę wygląda na Włóczęgę, i jego przydomek jest właściwie dobrany. Co jednak kryje się pod tym przebraniem…?

– A kimże ty jesteś, że tyle gadasz? – spytałam ze złością, gdyż trochę było mi głupio, że od dwóch tygodni wędrowałam z nimi, nic o tym nie wiedząc. Diabli wiedzą, co wyprawiałam i jakich przyczyniałam im kłopotów!

– Gadam tak dużo, że niektórzy zwą mnie też Głupcem – uśmiechnął się Alef. – Ot, wędruję z miejsca na miejsce, z królestwa do królestwa, z góry na górę, z doliny w dolinę, a niekiedy odwiedzam Wieżę…

– Wieżę? – spytałam zaciekawiona.

– Wieża to jedyne miejsce w Cesarstwie, gdzie spotykają się bezpiecznie ludzie z wszystkich czterech królestw: Buław, Denarów, Mieczy i Kielichów. Przychodzą tam także dworzanie i rycerze z cesarskiego zamku, włóczęgi takie jak ja, magowie, czarodzieje, czarownice, przybiegają zwierzęta zwykłe i zaczarowane, ptaki, demony i strzygi, a mimo to nikt nikomu nie robi nic złego. Bo Wieżę zbudowano właśnie po to, aby można się w niej było bezpiecznie spotkać, nawet gdyby wokół trwała wojna. A zbudowano ją tak dawno temu, że już nikt nie pamięta, kto to zrobił. Stać będzie też po wieczność – poinformował mnie Kotyk.

– Tylko do czasu – uśmiechnął się Włóczęga.

– Do jakiego czasu?

– Do czasu, gdy przychodzący do Wieży ludzie przestaną rozumieć różne języki, jakimi mówią, gdy stanie się to powodem do podejrzeń i niechęci i wreszcie gdy ktoś uzna, że Wieża jest bardziej jego niż innych. Wtedy wybuchnie najpierw wielki spór, potem wielka wojna, a potem wszyscy, zniszczą Wieżę, nie chcąc, by inni ją posiedli.

– Ależ to głupie! – zawołałam.

– Ależ to normalne. I TU, i TAM – powiedział Alef. – Lecz spójrzcie, oto przed nami wyłania się Królestwo Kielichów…

Gościniec wspiął się właśnie na wzgórze, z którego rozpościerał się widok na ogromne, otoczone murami miasto, nad którym górował, wyrastający ponad inne budowle, zamek. W przeciwieństwie do zamku cesarskiego, który – może przez złe wspomnienia – wydał mi się piękny, lecz groźny, zamek Królestwa Kielichów był jasny i już z oddali tętnił radością. „Jego mieszkańcy muszą lubić życie” – pomyślałam.

– Tak – powiedział Alef. – Tutejsi mieszkańcy, a i władcy lubią żyć szczęśliwie i czynią wszystko, co można, by unikać smutku lub kłopotów.

– Czytasz w myślach, Alefie? – zdziwiłam się.}

– Czasami. Od tylu już lat wędruję po Cesarstwie, z tyloma ludźmi się spotykam, że umiem wyczuć, co mogą myśleć. To żadna sztuka, sama byś ją posiadła, gdybyś tylko chciała – uśmiechnął się kpiąco.

Bramy Królestwa Kielichów stały szeroko otwarte, a strażnicy pilnowali ich chyba tylko dla pokazania przybyszom bogatych strojów i wytwornej, choć mało użytecznej broni. Koronkowe kołnierze i mankiety, miękkie, wysokie buty, szerokoskrzydłe kapelusze, krótkie mieczyki zdobione cennymi kamieniami, gładkie, uśmiechnięte twarze ich właścicieli – to wszystko czyniło wrażenie, że strażują jedynie z nudów, a nie z potrzeby. Czyżby nic nie zagrażało Królestwu?

– Powóz dla gości królewskiej pary! – wykrzyknął jeden ze strażników i natychmiast po wewnętrznej stronie muru zajechał niewielki, elegancki wehikuł, zaprzężony dwa koniki. Kotyk wskoczył na miejsce koło woźnicy, ja Alefem usiedliśmy z tyłu, a Jonyk tanecznie wspiął mi się na kolana. Konie niespiesznie ruszyły.

– Skąd wiedzą, że jesteśmy gośćmi królewskiej pary? – spytałam.

– A cóż królowie mogą robić innego, niż podejmować gości? – zdziwił się woźnica. – Każdy, kto staje u bram miasta, jest gościem Królowej i Króla Kielichów!

– Nawet gdyby to była Gimel? – spytałam bezwiednie, wydobywając z pamięci półzapomniane imię, które wymówił Mag na cesarskim dworze. Ku memu zdumieniu imię to wywarło na woźnicy tak piorunujące wrażenie, że gwałtownie strzelił batem i konie przez chwilę poniosły.