Изменить стиль страницы

Rozdział pierwszy

…około trzeciej zbudziła mnie nagląca myśl: Muszę iść do ogrodu, wykopać ten korzeń i zjeść.

Spojrzałam na męża: spał, poświstując lekko przez nos. Miał typowy jesienny katar. Za oknem noc rozpościerała bury, wilgotny płaszcz. Siąpiło. Mimo to wstałam cichutko z łóżka i boso, tylko w kusym podkoszulku, wymknęłam się z domu na dwór.

Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że TO rośnie w lewym górnym rogu, tuż przy płocie. Nie miałam latarki, ale wystarczyło, że wymacałam nać dłonią. Była mokra, szorstka, a zgnieciona w ręce, wydzielała ostry, świeży zapach. Wiedziałam, że nie wolno jej wyrywać, gdyż uszkodziłabym korzeń. Czułam, że muszę wygrzebać go z ziemi rękami, a nie na przykład motyką. Delikatnie. Niemal z czułością. Gdy podnosiłam go do ust, był jeszcze ciągle oblepiony gliną. Gryząc, czułam na języku drobinki ziemi. Korzeń miał cierpki smak niedojrzałej marchewki. Nać wyrzuciłam przez płot, do ogrodu sąsiadów. Potem wróciłam do łóżka i natychmiast zasnęłam.

Rano myślałam, że to mi się śniło. Ale mój mąż, który właśnie wstał, żeby iść do pracy, patrząc, jak przeciągam się leniwie w łóżku, nagle powiedział:

– No wiesz, Ewa…! Ja rozumiem, że kobiety w ciąży mają kaprysy i ogarnia je lenistwo, ale jak mogłaś wejść do łóżka z tak brudnymi nogami?!

Odrzuciłam kołdrę i spojrzałam: stopy miałam oblepione zaschłym błotem. Na podkoszulku też były ślady błota. Czyżby nocna wyprawa do ogrodu wcale mi się nie śniła? Była faktem?

…zacznę jednak od początku. Cztery miesiące temu nabrałam podejrzeń, że jestem w ciąży. Była właśnie niedziela, więc wyjątkowo wstałam z łóżka wcześniej niż mąż, zrobiłam śniadanie, a gdy je zjadłam, natychmiast pobiegłam do łazienki i zaczęłam rzygać jak kot. Gdy powtarzało się to przez kilka poranków, powiedziałam do Adama:

– Chyba jestem w ciąży! – i oboje spojrzeliśmy na siebie z radosnym uśmiechem.

Mój mąż jest lekarzem, więc wiedziałam, że będę pod najlepszą opieką. Posłusznie odstawiłam papierosy, ograniczyłam kawę do jednej filiżanki, jadłam lekkie potrawy, dużo owoców i warzyw. Brałam regularnie wszystkie przepisane przez Adama witaminy. Biegałam też co dzień wokół ogrodu łagodnym kłusem, a wieczorami wpadałam na osiedlowy basen, żeby popływać. Więc nie brakowało nam (mnie i Dziecku) niczego – ani odpowiedniej diety, ani ruchu, ani spokoju. Ani minerałów, witamin i diabli wiedzą czego jeszcze…

Skąd zatem tamtej nocy, w czwartym miesiącu ciąży, obudziło mnie naglące pragnienie wyjścia do ogrodu, wygrzebania z mokrej ziemi jakiegoś korzenia i schrupania go, razem z trzeszczącymi pod zębami drobinami ziemi? I dlaczego, u licha, nie powiedziałam o tym mężowi?! Przecież zawsze mówię mu WSZYSTKO! Jesteśmy fantastycznym wprost małżeństwem, już od 5 lat, i do tej nocy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. A jednak pożarcie tego korzenia – inaczej tego nazwać nie można, bo gryzłam go jak oszalała z głodu! – musiało pozostać moim sekretem. Tak czułam.

Przez następne miesiące mój brzuch wolniutko dojrzewał, jak owoc latem; w piersiach, które już wyczekiwały Dziecka, czułam ucisk gromadzącego się mleka, i wpadłam w stan łagodnej szczęśliwości. Zapomniałam o tamtej nocy, o ubłoconych nogach, o grzebaniu rękami w ciężkiej od wilgoci ziemi, i tym, że to na pewno nie było NORMALNE. Jeśli owo wspomnienie błądziło niekiedy gdzieś w mojej pamięci, to wkładałam je między sny.

Rodziłam pod koniec zimy, zwyczajnie, bez komplikacji i specjalnego bólu, choć gdyby go w ogóle nie było, czułabym się rozczarowana. Uważałam, że prawdziwe Dziecko musi przyjść na świat w prawdziwych bólach. Ten ból był tak bliski i dawał radość, a nie cierpienie. Trwał równo trzynaście godzin i trzynaście minut. Liczyłam.

– Dlaczego ty zawsze i we wszystkim musisz być inna niż pozostałe kobiety? – spytał mnie z rozczuleniem Adam, patrząc na Dziecko. Obmyte ze śluzu i krwi, spowite w białą, bawełnianą pieluszkę, niemowlę po raz pierwszy patrzyło na mnie z objęć męża, a ja patrzyłam na nie. Nad czołem miało kłąb mocno skręconych włosów w kolorze jaskrawej marchewki, skórę nienaturalnie jasną, jak przystało na rudzielca, a na nosie pojedynczy i mocno odcinający się od tła – brązowy pieg. W dodatku spoglądało na mnie jednym okiem przejrzyście błękitnym, jak niebo na tanim oleodruku, a drugim zielonym, jak trawa wiosną w naszym ogrodzie.

– Boże… – wyjąkałam, tracąc oddech. – Czy POZA TYM jest normalne?!

– Ależ tak… – uspokoił mnie mąż. – To jest chłopiec i on w ogóle jest normalny. I bardzo ładny. Nie martw się. Dorastając, zgubi te rude włoski i wyrosną mu nowe, ciemniejsze. A takie emaliowoniebieskie oczy mają wszystkie niemowlęta, i one także z wiekiem ściemnieją. Może nawet będą brązowe?

– Ale ono ma jedno oko błękitne, a drugie zielone – powiedziałam drżącym głosem.

– Bzdura – orzekł Adam, przyglądając się w skupieniu oczom Dziecka, które tymczasem łypnęło na mnie okiem zielonym, to błękitne zaś skierowało na niego.

– W dodatku ma zeza! – dodałam histerycznie.

– Większość niemowląt ma zeza, bo nie panują nad akomodacją wzroku. To też mija z wiekiem – oświadczył spokojnie mój mądry, nie tylko medycznie, mąż.

Miał rację. Dziecko było normalne. Normalnie płakało, a raczej darło się z całej siły w płucach, w dodatku głównie nocami. Normalnie jadło, na ogół z dużym apetytem. Normalnie machało rączkami i nóżkami, i gdy kładłam je na brzuszku, obracało na wszystkie strony ciekawską główkę. Normalnie robiło w pieluchy siusiu i kupkę. Wszystko miało normalne, poza kolorem włosów i dwoma kolorami oczu – jednak mój kochany mąż albo w ogóle tego nie widział, albo też uważał to za normalne. I w ten sposób, bardzo normalnie, minęło dwanaście dni.

Trzynastego dnia, około godziny trzynastej, mąż jak zwykle był w pracy, czyli w szpitalu, a ja, też jak zwykle, śpiewając głośno i fałszywie rockowy przebój, mieszałam na kuchence zupkę dla Dziecka. Za oknem świeciło słońce i wydawałoby się, że to już wiosna, gdyby nie śnieg, który wciąż leżał na parapetach okien, w ogrodzie i nadal ciągle sypał dużymi, mokrymi płatkami.

W rytm nuconej melodii mieszałam energicznie tę zupkę (wszystkie zupki mają to do siebie, że lubią się przypalać, tak jak mleko zawsze wylatuje z garnka), gdy nagle usłyszałam za sobą GŁOS DZIECKA:

– Kot – powiedziało Dziecko głosem cienkim, srebrzystym i stanowczym. Odwróciłam się jak oparzona i spojrzałam na nie. Leżało sobie w nosidełku, ustawionym na dwóch krzesłach koło stołu w kuchni. Miało leniwy i spokojny wyraz twarzyczki. I na pewno nic nie mówiło. Albowiem trzynastodniowe niemowlęta nie mówią.

Już, już miałam odwrócić się z powrotem w stronę kuchenki, gdy Dziecko spojrzało na mnie uważnie, jednym zielonym, a drugim błękitnym okiem, i powtórzyło:

– Kot.

Mówiąc, nie otwierało ust, ale przecież doskonale słyszałam jego głos! Tym razem, wbiłam w nie oczy i tkwiłam tak nieruchomo, mimo nasilonego swądu przypalającej się zupy.

– Kot topi się w beczce z deszczówką – powiedziało Dziecko tym razem całym, zbudowanym poprawnie zdaniem. Nadal nie otwarło przy tym ust, wręcz przeciwnie, miało je po niemowlęcemu zaciśnięte, w swojskim grymasie złości, jaki przybiera, gdy zbyt długo leży w mokrym pampersie lub gdy chce jeść, a ja mu nie daję. Zatem miało zaciśnięte usta, ALE MÓWIŁO!

– Kot! – powiedziało dźwięcznie po raz trzeci, ale tym razem z gniewem. – Kot topi się w beczce z deszczówką!

Nagle zrozumiałam. Zrozumiałam nie to, że MÓWI, choć nie powinno, ale CO mówi. I tak jak wtedy, tamtej nocy, gdy coś zmusiło mnie, abym pomknęła do ogrodu i zjadła jakiś korzeń, tak teraz też wiedziałam, że muszę natychmiast pędzić do beczki z deszczówką. Ale nie mogłam zostawić w kuchni samego Dziecka…!

– Przecież skoro MÓWI, równie dobrze może samo WYJŚĆ z nosidełka – pomyślałam irracjonalnie. Tyle że to wszystko było irracjonalne!

Porwałam Dziecko w ramiona i pobiegłam jak wariatka do mokrego, tym razem od śniegu, ogrodu. Beczka z deszczówką znajdowała się dokładnie z drugiej strony domu i bliżej by mi było do niej przez taras niż tylnym wyjściem z kuchni, ale ja już utraciłam zdolność logicznego myślenia. Wiedziałam tylko, że W BECZCE Z DESZCZÓWKĄ TOPI SIĘ KOT. Musi się topić, skoro tak powiedziało mi trzynastodniowe niemowlę, które nawet nosa w tym dniu nie wychyliło do ogrodu!

…biegłam, potykając się, przez zaśnieżony ogród, bo na gołych nogach miałam jedynie zsuwające się ciągle klapki. Kto, na Boga, myślałby w tej sytuacji o wkładaniu butów! Nie miałam też czasu zastanawiać się, gdzie pod śniegiem tkwią wystające resztki wiosennych klombów, a gdzie ścieżki, więc trzy razy rąbnęłam z całej siły na mokrą i zimną ziemię, pamiętając jednak, żeby za każdym razem unieść Dziecko w górę. Tym boleśniej uderzałam o przykryte śniegiem zamarznięte grudy.

Dopadłam w końcu beczki, która stała sobie spokojnie obok tarasu. Stała tak od dwóch lat, od czasu gdy Adam wymyślił, aby zamówić ją u bednarza, postawić koło rynny i gromadzić w niej deszczówkę na suche lato. Była sporo wyższa niż ja, więc głęboka najmniej na dwa i pół metra. I nie powinno w niej być nic prócz roztopionego śniegu. Tymczasem słyszałam dziwny, nieregularny plusk…

– O Boże… – powiedziałam, rozglądając się rozpaczliwie. Musiałam wspiąć się na beczkę, ale nie wiedziałam, co zrobić z Dzieckiem. Zwłaszcza, że Dziecko miało na sobie tylko kusą koszulinę i cienkiego pampersa. Tymczasem niepokojący, a zarazem coraz bardziej rozpaczliwy plusk w wielkiej drewnianej beczce nasilał się. COŚ, tonąc, resztkami sił walczyło o życie…

Nie miałam czasu. Położyłam Dziecko na miękkim śniegu – było jakieś plus dwa stopnie Celsjusza – i zaczęłam wspinać się po śliskich wypukłościach beczki. Miałam nadzieję, że jest pełna, bo wtedy ten jakiś Kot – jeśli już nie utonął! – pływałby na samym wierzchu. Niestety, gdy wreszcie się wspięłam, ujrzałam, iż beczka jest napełniona raptem w jednej trzeciej. A na powierzchni resztek jesiennej deszczówki i stopionego zimowego śniegu, chlapiąc łapami, lecz w absolutnym milczeniu, bez jednego miauknięcia – rzeczywiście pływał Kot! Wyglądał już na bardzo wyczerpanego. Spojrzałam na niego, a on na mnie – i z wrażenia spadłam na ziemię…