— Groził Jimowi, że jeśli za pół godziny nie naprawi miotacza, odpowie za to głową — Dean powtarzał Krukowi posłyszane nowiny. — Jim w tej chwili udaje się z grupą monterów na stację rakiet.
— Połącz mnie z nr 27 i zawołaj Cornicka — rozkazał Bernard. Po chwili w słuchawkach rozległ się znajomy głos:
— Właśnie chciałem dzwonić. Policja, zdaje się, coś knuje, bo wycofała się z centralnych przejść. Również w dzielnicy murzyńskiej na razie spokój. Nie ruszają się.
— Słuchaj, Lett! Trzeba koniecznie zebrać większą grupę i obsadzić biuro oraz stację pojazdów rakietowych. Jeśli natrafią na policjantów, to niech natychmiast ich rozbroją. To samo trzeba zrobić, jeśli będzie tam Bradley z monterami.
— Monterzy Bradleya też już wiedzą, co się święci. To nasze chłopaki.
— Tym lepiej. Będzie łatwiejsza robota. A jak sytuacja z bronią?
— Jeszcze kiepsko. Mamy wszystkiego trzy Green-Bolty i dwanaście pistoletów, ale z pewnością uda się coś zdobyć na policjantach.
— Co z Morganem?
— Nic z tego nie wyszło. Chce, abyśmy poparli jego bojówki, a broni dać nam nie chce. Za to sporo elektrytów podrzucił różnym szczeniakom z dzielnicy handlowej. Mówi, że chętnie przyjmie naszych ludzi do swych grup. A na to, oczywiście, zgodzić się nie możemy.
— O mnie nie wie?
— Nawet się nie domyśla.
Bernard manipulował przez chwilę wtyczkami i guzikami na płytce centrali telefonicznej.
— Telefon Stelli nie odpowiada. To dziwne! Jeśli jej nie ma, to przynajmniej Daisy powinna się zgłosić. Przecież dzwonię w umówiony sposób.
— Nie odpowiada? — Dean zmarszczył brwi. — Spróbuj się jeszcze raz połączyć. — Telefon czynny, lecz nikt nie podnosi słuchawki — stwierdził po chwili Bernard. — Czyżby nikogo tam nie było?
— To niemożliwe! Jeśliby tak było, to… To oznaczałoby…
Nie dokończył, jakby wypowiedzianym głośno przypuszczeniem bał się przywołać nieszczęście.
— Może Daisy wyszła do łazienki albo myśli, że to dzwoni Summerson?
Minęło pół godziny, a mimo częstych prób nikt nie zgłaszał się na wezwanie. Niepewność potęgował jeszcze bardziej fakt, że telefon Summersona milczał również od kilkunastu minut. Przez pewien czas Bernard podejrzewał, iż powstało jakieś uszkodzenie w sieci. Lampki kontrolne wskazywały jednak, że nic się nie zmieniło.
Tymczasem jakby na złość w chwili, gdy Bernard zajęty był badaniem sieci, zabłysła na tablicy rozdzielczej lampka sygnalizacyjna podsłuchu telefonicznego nastawionego na aparat prezydenta. Zbyt jednak późno Bernard zauważył światełko i nim zdążył dobiec i nałożyć słuchawki, rozmowę przerwano.
Lecz oto w kilka minut później sygnał ponowił się. Kruk połączył się błyskawicznie, ale niestety posłyszane słowa nie wyjaśniły sytuacji. Po prostu Summerson wzywał do siebie Godstona.
Po niejakim czasie zadzwonił ponownie Cornick. Donosił, że biuro i stacja pojazdów rakietowych zostały opanowane przez powstańców, a Jim Bradley i trzej rozbrojeni policjanci zamknięci w śluzie. Kilku policjantów próbowało wedrzeć się do biura, ale atak ich spełzł na niczym. Policji udało się jednak obsadzić centralną windę i szereg przejść. Mimo chwilowego spokoju należało się liczyć z tym, iż walka będzie ciężka.
— I jeszcze jedna sprawa — meldował Cornick. — Mamy Greena. Co z nim zrobić?
— Gdzie go schwytaliście?
— Summerson uwięził Greena w składach materiałowych Sialu. Znaleźli go tam chłopcy, którzy szukali kurtek ochronnych. Bardzo dziękował nam za uwolnienie. Mówi, że Summerson zamknął go, a nawet chciał zabić za to, że żądał równych praw dla wszystkich ludzi i wolności dla Murzynów. Nie wiem, jak to tam naprawdę było, bo choć Green nieraz już śpiewał o rozszerzeniu praw, nie nowina, że chodzi mu o to, aby zająć miejsce Summersona. Dlatego nie chcieliśmy go wypuszczać bez porozumienia się z wami.
Kruk zastanawiał się chwilę.
— Czy bardzo się oburza, że nie chcecie go puścić?
— Po prawdzie, to zdaje się, że jest z tego nawet zadowolony.
— Zadowolony? — zdziwił się Kruk.
— Boi się policji Summersona — to jedno. Drugie to to, że on by chciał się z nami dogadać.
— To znaczy?
— Ano mówi, że gdyby mu ktoś dokładnie powiedział, jak wygląda sytuacja, to może mógłby nam pomóc. Krótko mówiąc: chciałby pogadać z kierownictwem.
— Co na to „S”?
— Nie bardzo mu się to podoba.
— Może ma i rację. Kruk zamyślił się.
— Zrobimy inaczej — powiedział po chwili. — Postaraj się«przeprowadzić go pod silną obstawą do warsztatów w osi świata. Czy to jest możliwe?
— Chyba da się zrobić. To niedaleko.
Kruk miał jeszcze zadać jakieś pytanie Cornickowi, gdy światełko lampki sygnalizacyjnej podsłuchu telefonicznego nie dało mu dokończyć rozmowy.
— Lett, poczekaj przy telefonie — zwrócił się do Cornicka. — Wyłączam się na chwilę. Szybkimi ruchami palców przełączył aparaturę. Przez kilkadziesiąt sekund wpatrywał się z napięciem w jakiś punkt płyty rozdzielczej, łowiąc w skupieniu biegnące po drutach słowa, gdy naraz zbladł.
— Co się stało? — wyszeptał Dean. Bernard nie odpowiedział.
— Daisy! — jęknął Dean.
Lecz w tej samej chwili Bernard gwałtownym ruchem wyrwał jakąś wtyczkę z pulpitu i nacisnął guzik.
Zielona lampka zgasła raptownie. Bernard nacisnął inny guzik.
— Halo, Lett! Tu Kruk. Ile czasu potrzeba ci jeszcze na ostateczne przygotowanie akcji? Nie! Wykluczone! Mniejsza o nich, później się dołączą. Musisz być gotów za dziesięć minut. Tak… Najlepszych ludzi rzuć na dyrekcję. Jak najszybciej trzeba uwolnić Malleta. Znajdziesz tam również… Wiesz już o tym?… Przed chwilą?… Tak. A więc za dziesięć minut.
Kruk zdjął słuchawki z uszu i spojrzał na przyjaciela.
Dean patrzył błagalnie, jakby domagał się zaprzeczenia swym najgorszym przeczuciom.
Bernard opuścił głowę.
— Tak. Obie są w rękach tych zbirów z dyrekcji policji. Summerson nie oszczędził własnej córki.
— No a Daisy? Przecież ona biedna… — nie dokończył widząc zmianę w twarzy przyjaciela.
— Twoja Daisy to dzielna dziewczyna. Niestety Stella… — urwał. — Gdyby nie udało mi się w sam czas przerwać rozmowy…
— Zabili Daisy!
— Nie! Tylko jest nieprzytomna.
— Bili ją!
Bernard przymknął oczy.
Brzęczyk telefonu wdarł się raptownie w ciszę. Kruk sięgnął po słuchawki.
— Tak? W porządku.
Podszedł do dużej tablicy rozdzielczej. Ujął oburącz uchwyt wielkiego przełącznika i go ciągnął go w dół.
Światło w centrali zamigotało, po czym nieco przygasło.
— Czy pan wyłączył światło? — zapytał Tom wpatrując się z przejęciem w czerwoną lampkę płonącą na szczycie przezroczystej płyty.
— Tak. W całej Celestii panuje ciemność.
— A oni już nie będą mogli zapalić światła? — pytał z niepokojem chłopiec.
— Kto?
— No policja, Summerson?
— Nie! — odparł Bernard. — Teraz nie oni, lecz my rządzimy światłem!
W potrzasku
Już sama ciemność wywierała na ludzi silne wrażenie. Nawet ci nieliczni, którzy wychodzili na zewnątrz, stwierdzali, że była inna niż w przestrzeni kosmicznej. Inna — bo całkowita. Nie łagodziły jej czarności jarzące się gwoździe gwiazd, nie cieniowały delikatne smużki mgławic, nie oświetlała jej pastelowa obręcz Drogi Mlecznej.
Stanęły maszyny. Zamarł ruch wszelkich urządzeń. Korytarze i skwery początkowo opustoszały. Prawie nikt, oprócz niewielkiej liczby monterów i policjantów, nie miał latarek — były bowiem zbędne w życiu codziennym: nawet w zamkniętych magazynach i szybach wentylacyjnych zawsze paliły się przyćmione światełka orientacyjne.
Martwa ciemność nie trwała jednak długo.
Oto ukazało się światło: był to niczym nie osłonięty, żywy płomień chylący się lekko w bezruchu powietrza ku niosącemu go człowiekowi. Za nim wypływały następne, podobne i niepodobne do niego, jawiące się nagle i sunące wszystkie w tym samym kierunku. Ruszały z siedemdziesiątych poziomów przejściami w dół, uparcie szły naprzód. Wykonane prowizorycznie z tego, co się znalazło pod ręką, pochodnie różniły się wielkością, kształtem, kolorem płomienia. Począwszy od nasyconych olejem, smarem czy spirytusem strzępów tkanin i waty, a skończywszy na materiale o wiele rzadszym i kosztownym, bo drewnie, były swego rodzaju sprawdzianem zaradności i pomysłowości tych, którzy je nieśli.