Cztery godziny temu, posuwając się głównymi schodami, dotarliśmy z Igorem na czterdziestym drugim piętrze do dużych, zamkniętych drzwi. Dotychczas nie spotkaliśmy drzwi, które zamykałyby schody lub korytarz. Badanie wykazało, że za drzwiami znajduje się powietrze o podobnym składzie. Aby nie tracić czasu na szukanie innego przejścia, postanowiliśmy otworzyć drzwi za pomocą laserowego „noża”. Skrupułów nie mieliśmy, bo i tak wszystko wskazuje, że nikt tu nie był od piętnastu wieków. Urpiańskie drzwi poddały się laserowi jak masło. Za drzwiami ciągnie się poziomy korytarz, potem znów schody. Żadnych szczególnych różnic między piętrami nie ma. Jutro ruszamy dalej w górę.

11 maja

Zagadkowa sprawa. Czyżby jednak te podziemia były zamieszkane? Ale przez kogo?

Rano odkryliśmy na czterdziestym pierwszym piętrze, w pobliżu drzwi wczoraj otworzonych, wąską salkę pełną jakiejś miękkiej waty o różnych odcieniach. Wzięliśmy kilka próbek, ale Igor położył je w niszy przy schodach i zapomniał zabrać. Po południu znów idziemy w górę. Niespodziewanie znajdujemy naszą watę. Kawałki jej leżą rozrzucone na większej przestrzeni, od niszy do rozciętych drzwi i dalej, poza nie. W niszy waty ani śladu.

Zaczęliśmy się zastanawiać, czy przyczyną nie mógł tu być jakiś gwałtowniejszy przeciąg, ale Igor przypomniał sobie, że przycisnął watę ciężką płytką metalową, znalezioną w jednym z pomieszczeń. Płytka leżała w niszy, ą pod nią kilka pasemek waty. Poniżej, na żłobkowanej powierzchni schodów, leżały dalsze strzępki, jakby ktoś wyszarpywał watę spod płytki.

Wszystkie odnalezione strzępki nie obejmują nawet piątej części przygotowanych próbek. Może jednak istnieją tutaj jakieś zwierzęta? W ziemskich ciemnych jaskiniach spotykamy również pewną faunę. A jeśli są tu zwierzęta, to chyba wyżej znajdziemy i Urpian. Przecież oni muszą gdzieś być. Ta wielka, potężna cywilizacja nie mogła przecież ponieść klęski w walce z siłami przyrody…

12 maja

Światło! Rośliny! Zwierzęta! Żywy świat!

A jednak miasto to żyje. Tylko dolne piętra są opustoszałe i wymarłe. Szłam długim korytarzem czterdziestego szóstego piętra, gdy spostrzegłam w dali światło. W pierwszej chwili wydawało mi się ono otworem prowadzącym na zewnątrz; tak znakomicie przypominało pochmurny ziemski dzień. Oczywiście zrozumiałam, że to tylko złudzenie — przecież od powierzchni globu dzieli nas jeszcze blisko 1600 metrów.

Blask bił z boku, jakby zza zakrętu lub rozsuniętych drzwi. Gdy podeszłam bliżej, przekonałam się, że było to nieco węższe odgałęzienie korytarza. Znów ogarnęło mnie nieodparte wrażenie, że nie jestem w podziemiu. Zamiast sufitu korytarza ciągnął się w górze długi pas niebieskawoseledynowego, nieco zamglonego nieba. Gdzie ja widziałam podobne niebo?

Wezwałam Igora przez radio, ale mi nie odpowiadał. Widocznie był zbyt daleko (w mieście tym występuje w wysokim stopniu zanik fal elektromagnetycznych). Wahałam się chwilę, czy wejść w ów oświetlony korytarz, czy też najpierw odnaleźć Igora. Ciekawość zwyciężyła. Rozglądając się na wszystkie strony, ściskając w dłoni laserowy nóż ruszyłam w głąb pomieszczeń tonących w blasku.

„Niebo” było oczywiście złudzeniem, ale wystarczyło spojrzeć z bliska na sufit, aby przekonać się, że nie on wysyła ów niebieskawoseledynowy blask. System oświetlenia był tu bowiem zupełnie inny niż w Celestii, Astrobo-lidzie, czy w wybudowanych przez nas ostatnio pawilonach, gdzie pobudzona jest do świecenia cała powierzchnia sufitu lub fragmenty ścian. Tu jaśniała „atmosferyczną” poświatą cienka warstwa powietrza pod powierzchnią sufitu, nieco zmieniając barwę dopiero przy samych ścianach. Prawdopodobnie jest to ciche wyładowanie elektryczne w gazie lub pobudzenie go do świecenia strumieniem jakiegoś promieniowania, którego źródła ukryte są w ścianach. Trzeba będzie zbadać to później dokładnie.

Przeszłam owym korytarzem około 50 metrów, mijając z prawej strony dwoje zamkniętych drzwi. Naraz przede mną wyskoczyło zza niewidocznego zakrętu jakieś czarne zwierzątko wielkości królika, przypominające na pierwszy rzut oka ogromnego karalucha.

Cofnęłam się instynktownie. Zwierzę widocznie mnie spostrzegło, bo przebiegłszy kilka kroków zatrzymało się. Ujrzałam wyraźnie, jak uniosło w górę płaski ryjek i błysnęło ku mnie dwojgiem czerwonych oczu. Nie był to z pewnością żaden owad.

Niespodziewanie usłyszałam krótki, ostry pisk i zwierzę pomknęło w głąb korytarza. Puściłam się za nim w pogoń. To, że właśnie ono zapiszczało, wydało mi się w pierwszej chwili zupełnie oczywiste i naturalne. Wiele zwierząt temiańskich podobnie reagowało na nasze pojawienie się. Już biegnąc uświadomiłam sobie, że coś tu nie gra. Przecież ubrana byłam w skafander i hełm, przez które sygnały akustyczne przenikają z trudem. Czyżby pisk był aż tak głośny?

Wydało mi się, że zwierzę znikło za bocznymi, na wpół zasuniętymi drzwiami. Poszerzyłam je pchnięciem ramion i… stanęłam jak wryta.

W głębi korytarza ujrzałam kępki jakichś żółtawozielonkawych roślinek, wyrastających z podłogi, przeważnie pod ścianami, gdzie widocznie zgromadziło się więcej pyłu i wilgoci. W miarę jak posuwałam się dalej, ilość roślin rosła i choć nie ulegało wątpliwości, że są to okazy karłowate, należało się spodziewać, że gdzieś w głębi tego miasta powinny być większe okazy flory.

Nie szukałam ich długo. Poprzez pokryte trawiastym dywanem schody dostałam się na położonym wyżej piętrze do obszernej hali, tak zarośniętej zielem i krzakami, że trudno było się przedrzeć.

Ale nie tylko sam obraz, który odsłonił się nagle przed oczami, wywarł na mnie ogromne wrażenie. Gdy brnąc przez zarastające korytarz rośliny zbliżałam się do owej hali, usłyszałam potęgujące się piski i trzaski. Początkowo bardzo słabe, w miarę jak posuwałam się coraz dalej ku drzwiom, przybierały na sile, aż wreszcie na samym progu były już zupełnie wyraźne i głośne. Teraz nie miałam wątpliwości, że wydobywają się one ze słuchawek mego hełmu.

A więc usłyszany poprzednio pisk czarnego zwierzątka nie był ani złudzeniem, ani też dźwiękiem, lecz… falą elektromagnetyczną, która została pochwycona przez mój odbiornik radiowy. Wydaje się to niezwykłe, ale czyż nie można przyjąć, że istoty zamieszkujące te podziemia posiadają organa wysyłające właśnie fale radiowe? Może nawet owe narządy służą im do porozumiewania się między sobą?

Dalsze błądzenie w zaroślach było zarówno ryzykowne, jak i bezcelowe. Wróciłam więc do statku.

Igora zastałam w laboratorium, pochylonego nad mikroskopem. Okazało się, że on również znalazł w korytarzach karłowatą roślinność. Nie wiedział jednak o oświetlonych pomieszczeniach. W przeciwieństwie do mnie nie zapuszczał się dalej w głąb miasta, lecz rozpoczął systematyczne badania. Okazało się, że niektóre drobne okazy roślin zawędrowały niemal aż do drzwi na czterdziestym drugim piętrze. Zajęci przeszukiwaniem podziemi, nie zwróciliśmy na nie uwagi. Nie ma się zresztą co dziwić — pracowaliśmy dotąd stale tylko w świetle reflektorów, nie penetrując drobniejszych szczelin i zakamarków, gdzie głównie gromadziły się pyły i wilgoć.

Rośliny porastające ciemne pomieszczenia różnią się znacznie od roślin, które ja spotkałam — są białe i anemiczne. Większość można zaliczyć do grzybów i pleśni. Igor znalazł jednak kilka nasion i pyłków kwiatowych, jak również źdźbła czegoś w rodzaju trawy — widocznie przyniesione przez zwierzęta albo podmuch powietrza. Były stosunkowo świeże i ujawniały procesy fotosyntezy, co wprawiło go w zdumienie wobec braku światła. Zagadka wyjaśniła się dopiero po mym przybyciu, gdy mu powiedziałam, że wyższe piętra są oświetlone.

Dyskusja przeciągnęła się długo w noc. Igor wyklucza możliwość, aby czarne zwierzątka były istotami rozumnymi, niemniej intrygująca jest sprawa „zmysłu radiowego”. Sądzę, że jutrzejszy dzień przyniesie rozwiązanie zagadki.