Przez te dziesięć dni przeżyliśmy z Igorem wiele. Tak wiele, że już dziś nie potrafię dzień po dniu odtworzyć wrażeń tego krótkiego okresu. Zresztą tutaj, we wnętrzu naszego metalowego smoka, czas nabiera zupełnie innych, nienaturalnych wymiarów. Nieraz biegnie tak szybko, że zda się przeskakiwać lata całe, to znów wlecze się w jakimś potwornie zwolnionym tempie.

Były dni ciężkie, kiedy wydawało nam się, że nigdy już nie ujrzymy światła, że na zawsze ciała nasze pozostaną w podziemnej pułapce. Były chwile, w których może po raz pierwszy w życiu poznałam, co to strach, zwykły, ludzki strach przed śmiercią. Zdarzały się też jakże często godziny niepewności, bezradnego szukania po omacku wyjścia, choć powinno być i było tuż obok nas…

A jednak tych przeżyć nie oddałabym za żadną cenę… Żałuję teraz, że nie prowadziłam stałego dzienniczka, aby móc chwytać na gorąco każdą ważniejszą myśl, każdą chwilę, tak jak ją przeżywam bezpośrednio, nie zniekształconą odstępem czasu ani przytłoczoną nowymi wrażeniami.

Dlatego postanowiłam, że od dziś będę opisywała systematycznie swe przeżycia i spostrzeżenia, chociaż myślę, że chyba nieprędko znajdą się one w Twoim ręku. Powiem szczerze: przyzwyczaiłam się do pisania notatek dla Ciebie i — może się zdziwisz — pomagają mi one w pracy. Gdy przelewam na papier swoje myśli, jakoś inaczej na nie patrzę; porządkują mi się w głowie fakty, nasuwają nowe uwagi, wnioski, hipotezy.

Muszę chociaż godzinę wykroić z każdego dnia, aby stale prowadzić pamiętnik. Tym bardziej że w najbliższym czasie, jak wszystko wskazuje, posypią się na nas lawiną nowe dziwy świata, do którego zawędrowaliśmy niezwykłymi kolejami losu.

Bo oto, wyobraź sobie, dwa dni temu, usiłując wydostać się na powierzchnię, napotkaliśmy siec jakichś podziemnych urządzeń o nie wyjaśnionym dotąd przeznaczeniu, które są niewątpliwie dziełem mieszkańców tej planety. Więcej — urządzenia te są czynne. Wydaje się pewne, że Urpianie (bo tak przecież można ich nazwać) ukryli się pod ziemią przed tchnieniem lodowatej śmierci, która objęła we władanie ich planetę.

Teraz dążymy na ich spotkanie.

Wczoraj przeżyliśmy jeszcze raz ciężkie chwile zwątpienia i lęku. Przedzieraliśmy się przez parokilometrową warstwę żrącej cieczy. Wypełniała wielkie zbiorniki jakichś podziemnych zakładów przetwórczych. Niektóre urządzenia zewnętrzne Dżdżownicy uległy niebezpiecznym uszkodzeniom. Na szczęście, zanim uszkodzenia te mogły przynieść statkowi zagładę, udało nam się dostać do długiego przewodu wypełnionego gazami. Przewód ten jednak, jak to było do przewidzenia, był zamknięty od góry zaworem. Znaleźliśmy się niejako w pułapce. Przez długi czas nie widzieliśmy wyjścia z sytuacji. Nie chcieliśmy przecież używać narzędzi niszczących. Sądziliśmy, że nie ma sposobu wyrwania się z potrzasku.

A jednak znalazł się. Co prawda nie najszczęśliwszy, ale — zdaje się — jedyny. Cała zasługa spada tu na Igora i… Urpian. Przystąpiliśmy do badania ścian przewodu, analizując skład chemiczny i własności fizyczne materiału budowlanego. Okazało się, że nie są to rury, lecz jakby tunele i szyby, drążone i wytapiane wewnątrz jednolitego bloku odlanego z masy plastycznej. Masa ta topi się w temperaturze bliskiej dwu tysiącom stopni, a przy stygnięciu krzepnie nie zmieniając swych poprzednich cech fizycznych: ogromnej wytrzymałości na wstrząsy i zmiany rozkładu ciśnienia.

Te właśnie cechy sprawiły, że mogliśmy zdecydować się na śmiały projekt, jaki nasunął się Igorowi. Otóż postanowiliśmy wprowadzić Dżdżownicę w głąb tych bloków i zamiast szukać wyjścia z hal i przewodów, posuwać się wewnątrz ścian na wzór termitów, szukając dogodnego miejsca do wydostania się z pułapki bez uszczerbku dla budowli Urpian. Jest to stosunkowo prosty i bezpieczny sposób, zarówno dla nas, jak i dla gospodarzy tej podziemnej krainy.

Początkowo wgryźliśmy się w ścianę przewodu za pomocą narzędzi kruszących. Miał wyrzucany przez statek do wnętrza przewodu spłucze przepływająca nim ciecz, w razie gdyby Urpianie uruchomili te urządzenia. Będą co najwyżej zdziwieni i zaniepokojeni, skąd w płynie wzięły się okruchy wyprodukowanego przez nich tworzywa.

Gdy Dżdżownica pogrążyła się już do końca w głębi bloku, przeszliśmy z kruszenia na topienie, zalewając płynną masą powstałą za nami lukę. W ten sposób ani przewód, ani też bloki nie ulegają uszkodzeniu. Pozostanie co prawda sześćdziesięciometrowy tunel w miejscu naszego wyjścia, ale będziemy się starali załatać to uszkodzenie stopioną skałą — nie mamy przecież zamiaru wdzierać się siłą do tych zakładów wytwórczych, lecz poszukamy drogi z zewnątrz.

Nie znaczy to, że znalezienie tej drogi jest proste. Ekrany sytuacyjne nie działają, gdyż zewnętrzne urządzenia tego aparatu uległy zniszczeniu podczas przedostawania się przez warstwę żrącego płynu. Jesteśmy zdani wyłącznie na sondowanie ultradźwiękowe i podziemne oko, a przecież zasięg ich jest ograniczony. Widzimy tylko to, co znajduje się przed nami, i prawdę mówiąc, szukamy drogi niemal na ślepo.

Teraz posuwamy się w górę wzdłuż jakiegoś szybu, którego końca na razie nie widać. Według obliczeń Igora znajdujemy się obecnie w odległości sześciu kilometrów od Ciemnej Plamy. Do powierzchni planety ponad dwa i pół kilometra. Jest bardzo prawdopodobne, że w okolicach Ciemnej Plamy można znaleźć wyjście na zewnątrz z tej podziemnej fabryki. Ale, niestety, nie ma mowy, abyśmy potrafili tam dotrzeć. To zbyt skomplikowane i ryzykowne. Zobaczymy zresztą, co przyniesie nam jutrzejszy dzień.

20 kwietnia

Jesteśmy na głębokości dwóch kilometrów. Poruszamy się teraz poziomo. Tylko kilkunastometrowa warstwa masy plastycznej dzieli nas od jakichś pomieszczeń nad nami. Oddalamy się od Ciemnej Plamy, chcąc dotrzeć do zewnętrznych ścian podziemnej budowli.

Dziś niemal cały dzień przeprowadzałam analizy stopnia przeobrażeń izotopów promieniotwórczych masy plastycznej, z której zbudowany jest szkielet, a raczej mury urpiańskiej fabryki. To bardzo stara budowla — oczywiście według pojęć ludzkich. Górne partie liczą 2600 lat, dolne są o blisko dwa wieki młodsze. Ten pozornie absurdalny fakt można wytłumaczyć albo późniejszą przebudową dolnych pomieszczeń gmachu, albo też — co moim zdaniem jest prawdopodobniejsze — rozwój fabryki w głąb ziemi związany był z coraz to dalszą eksploatacją złóż mineralnych, podobnie jak w kopalniach ziemskich.

Istnieje jednak zasadnicza różnica w metodach i skali budownictwa podziemnego na Ziemi i Urpie. My wdzieramy się w głąb skorupy ziemskiej, mimo potężnych środków stworzonych przez naukę i technikę, jako intruzi. Ur-pianie wydają się władcami podziemi, niejako mitologicznymi bogami Plutonii. To są mistrzowie budownictwa podziemnego, przeobrażający dla swych celów środowisko obce żywej istocie. Im dokładniej poznajemy ten świat, tym częściej mam złudzenie, iż właśnie ciśnienie i temperatury liczone w tysiącach atmosfer i stopni są naturalnym żywiołem tych istot. Przecież urządzenia tej fabryki sięgają przynajmniej osiem kilometrów w głąb planety, jeśli zważyć pierwsze zetknięcie się ze śladami „żywej skały”.

W pobliżu znajdują się żyły płynnej magmy i obszar ten należy niewątpliwie do nawiedzanych przez trzęsienia ziemi. Czyżby Urpianie w pełni ujarzmili i te siły przyrody? Igor sądzi, że zbyt przeceniam możliwości Urpian. Niemniej skłonny jest przyjąć, iż potrafią oni niemal całkowicie zabezpieczyć się przed katastrofalnymi skutkami trzęsień ziemi i wybuchami wulkanów, a nawet może eksploatują w pewnym stopniu żyły magmowe.

W dalszym ciągu intryguje nas sposób budowania murów tej fabryki. Są dane, że cała ta gigantyczna budowla (o rzeczywistych rozmiarach jej wiemy, niestety, jeszcze bardzo mało) to jednolity blok odlewany stopniowo, przy czym wszystkie pomieszczenia, korytarze, zbiorniki i przewody tworzą niejako sieć pieczar, kominów i sztolni. Jako podstawowego surowca do produkcji masy plastycznej użyto prawdopodobnie istniejących tu złóż granitu i późniejszych skał osadowych, oczywiście stosując pewne domieszki. W każdym razie dokonano gigantycznej pracy.