Chociaż w warunkach planety wodnej walka z silikokami była prostsza, należało za wszelką cenę zapobiegać docieraniu ich na Wenus, gdyż pociągało to zbyt wiele niepowetowanych strat. A łatwo było tego uniknąć, gdyż tylko bardzo szczególne okoliczności pozwoliły krzemowcom wtargnąć na Jutrzenkę. Kiedy kulisy tej pożałowania godnej sprawy wyszły na jaw. Tom pienił się z gniewu.
Chyba nigdy nie widziano go tak wzburzonego. Zwykle zrównoważony, mówiący cichym, niskim głosem, teraz dawał upust swemu zdenerwowaniu. Rem słuchała jego słów przejęta i pełna wstydu. Bądź co bądź koordynowała akcję imigracyjną na Wenus. Choć Tom nie nadzorował działań Rem i na dobrą sprawę nie musiała mu się z niczego tłumaczyć, onieśmielał ją jako autorytet moralny. Czuła się winna, choć nadal nie wiedziała, w jaki sposób mogła zaradzić nieszczęściu oraz jakie środki ostrożności podjąć teraz, by nie powtórzyć błędów.
Tymczasem Mallet, który już trochę ochłonął, wysunął te same wątpliwości:
— Nie jesteśmy władni ani ograniczyć swobody podróżowania, ani kontrolować tras rakiet poza rejsami pasażerskimi. Karta Wolności jednoznacznie i raz na zawsze tego zabrania. Niezależnie od tego czas wielkiej próby narzuca zupełnie nowe, dawniej zbędne rygory, które każdy winien sam sobie narzucić. O problemie „dzikich” imigrantów wiedziałaś? — nagle zwrócił się do Rem.
— Tak — potwierdziła, siląc się na spokój. — Nie wydawało mi się to problemem sensu stricto, tylko serią odosobnionych przypadków. W myśl postanowień, które skonsultowałam z tobą, kosmoporty na Wenus, a także wszystkie prowizoryczne pola lądowań rakiet, zdezynfekowaliśmy kwasem RARC według ustalonych norm stężenia i dozowania.
— Mówisz o zabezpieczeniach technicznych, którym nie sposób zarzucić cokolwiek — odrzekł Tom już ze zwykłym opanowaniem w głosie. — Ale tu narosły kłopoty ludzkie, że tak powiem, więc zgoła odrębne. Jeśli wspomniałem o problemie, jaki stwarzają nie uzgodnione z nikim przeloty z Ziemi na Wenus, podejmowane na własną rękę, to nie z powodu ich masowości. Tutaj źle mnie zrozumiałaś. Chodzi o coś zgoła innego.
Nie liczba tych wypadków przeraża, tylko ich geneza i zaraźliwa aura, jaką stwarzają. Są tak bardzo symptomatyczne, że nie chcemy i nie możemy przejść nad nimi do porządku dziennego. Po krótkiej chwili Tom wyjaśniał:
— Ot, zatrzymajmy się na przykładzie pechowego pojazdu, który sprawił całe to zamieszanie. Kilkunastoosobowa rakietka. Czemu nie wylądowała albo w którymś kosmoporcie, w czym nikt by jej nie przeszkadzał, albo na jednym z prowizorycznych bez-obsługowych lotnisk należycie zdezynfekowanych? Zwróćcie baczną uwagę, na co narażała się załoga, omijając procedurę podyktowaną li tylko względami bezpieczeństwa. Już osiągnąwszy pobliże Wenus, pojazd nie zatrzymał się na kosmodromie satelitarnym ani nie wszedł samodzielnie na orbitę parkingową, by stamtąd wypatrzyć radarem miejsce do lądowania. Z brawurą piratów astronauci wtargnęli w chmury wprost z przestrzeni międzyplanetarnej, ryzykując zderzenie z innym statkiem powietrznym, utonięcie w oceanie, gdyby najbliższa wyspa była zbyt daleko, bądź wreszcie przebicie klosza któregoś z miast. Co za lekkomyślność!
Ber i Rem przytaknęli skinieniem głowy.
— Nie wiem, czy już były katastrofy wywołane taką brawurą, czy dopiero mamy się ich spodziewać — dorzucił Tom w zadumie. — Wprost trudno mi pojąć, jakiego sko-łowacenia umysłów mącącymi w głowach plotkami trzeba na to, żeby ludzie postępowałi jak szaleńcy. Powtarzam: kto im bronił wylądować w porcie rakietowym, komfortowo i bezpiecznie?
— Najgorsze, że to się powtarza — wyznała Rem z zatroskaniem. — Co mamy robić, żeby ktoś znów nie przywlókł silikoków jutro albo za tydzień?
— Właśnie powołuję komisję do wykrycia kanałów, jakimi siane są niepokoje i dezinformacja. Bo to nie są zjawiska przypadkowe! Zapraszam was do współpracy. Jesteście mi oboje bardzo potrzebni.
Meldunek o postępach penetracji krzemowców przerwał rozmowę.
Groźba, że silikoki wezmą górę nad ludźmi, kazała przedsięwziąć skrajne środki obrony. Pierwszy alarm podniósł Bandore, który śledząc wskazania „magicznej tablicy”, dostrzegł nieznaczny wzrost promieniotwórczości prawie całej Nowej Afryki, nie wyłączając jej partii brzegowych, najbardziej grożących dalszym rozwleczeniem zarazy. Ponieważ sieć kontrolna sprzężona z „magiczną tablicą” obejmowała samą powierzchnię wysp, należało niezwłocznie przedsięwziąć sondowanie aż do spodu. Już po kwadransie otrzymano wyniki z kilkunastu miejsc. Odpowiedź była jak najgorsza: mikroby rozeszły się spodem po znacznej części wyspy, wypychając pierwiastki radioaktywne ku powierzchni.
Wskutek niewielkiej grubości tych tworów substancji promieniotwórczych było tam tyle, że stężenie ich nie stanowiło groźby dla ludzi. Okoliczność ta jednak nie zmniejszała niebezpieczeństwa w razie rozpanoszenia się silikoków również na innych pływających wyspach. Wprawdzie sam wzrost radioaktywności nie mógł wypłoszyć stąd mieszkańców, jak nagminnie bywało na Ziemi. Nie istniała również obawa groźnych zaburzeń tektonicznych w obrębie planety, gdyż lądy nie przylegały do jej twardej skorupy. Jednak już sam fakt rozprzestrzenienia się krzemowców wykluczał możność zasiedlenia tych obszarów przez ludzi.
Z gruntu odrębne formy życia, antagonistyczne co do wymagań środowiskowych, musiały zwalczać się w każdym miejscu i czasie. Silikoki nie mogły żyć w temperaturach odpowiednich dla człowieka. Toteż w świecie ze swego punktu widzenia potwornie zimnym robiły wszystko, aby kosztem otoczenia, a często i biosfery, ogrzać siebie. Wykorzystały w tym celu potężny arsenał środków, o którym na razie zebrano tylko fragmentaryczne dane. Ale już one pozwalały zrozumieć niepodobieństwo jakiegokolwiek współbytowania ludzi z krzemowcami. Nie gardziły one również ludzkim organizmem jako terenem zamieszkania, a ponieważ był dla nich zbyt zimny, w wyniku skomplikowanych procesów fizykochemicznych powodowały szybko postępujące zwęglenie białka po zgonie ofiary, podwyższając temperaturę jej ciała do stu kilkudziesięciu stopni. Człowiek umierał, dosłownie spalając się.
Dotarcie tych intruzów na Wenus było dotkliwą klęską wskutek strat, jakie przyszło ponieść, uszczuplając i tak skąpy areał powierzchni osiedleńczej. Natomiast walka z nimi przebiegała znacznie łatwiej niż na Ziemi. Silikoki bowiem nie znoszą wody. Nawet w stanie wrzenia paraliżuje ona te drobnoustroje, które w glebie potrafią się otoczyć izolacyjną warstewką skutecznie chroniącą je przed chłodem. Na Ziemi opanowały wprawdzie podmorskie pokłady denne, nie wyłączając głębokich zapadlisk oceanicznych, ale zawsze wkraczały tam poprzez ląd. Tym sposobem mogły przesiedlać się z kontynentu na kontynent.
Tak jak wszędzie, w czasie podmorskiej wędrówki wyprowadzały pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw ku górze, w tym przypadku osadzając je na dnie morskim. Przez to ogrzały oceany i zakaziły je na tyle, że wszelkie surowce biologiczne pochodzące z mórz nie nadawały się już do jedzenia pod żadną postacią. Przed przemysłem spożywczym stanęło trudne zadanie wielokrotnego zwiększenia produkcji czysto syntetycznej żywności. Nowe zakłady budowano już na Jutrzence, głównie w obrębie Wyspy Nadziei.
Poza Ziemią Joersena — był to rezerwat ścisły, nadal nie zagospodarowany wobec napastliwych wystąpień Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus — nie było na tym globie ani skrawka stałego lądu. Ponieważ głębokość wszechoceanu niemal wszędzie poza szelfami Ziemi Joersena przekraczała dwa kilometry, zarówno wtargnięcie silikoków w dno oceaniczne, jak ich przeniesienie się na dalsze wyspy natrafiało na spore trudności. Oba te przypadki były jednak do pomyślenia w pewnych okolicznościach. Bakterie krzemowe mogły zostać przeniesione z wyspy na wyspę przez pływające ciała stale. Jeszcze prawdopodobniejsze wydawało się zakażenie pokładów dennych jakąś grudką oderwaną od podłoża i swobodnie opadającą w głębię, tym bardziej że nie wysuszone drewno niektórych krzewów wenusjańskich tonęło, podobnie jak na Ziemi dereń i różne inne gatunki.