Изменить стиль страницы

— Otóż w skrócie hipoteza Arrheniusa wygląda mniej więcej tak: wszechświat jest zapłodniony. Życie jest wieczne. Zarodniki tego wiecznego życia nieustannie krążą po wszystkich obszarach kosmosu. Gdziekolwiek padną na podatny grunt, rozwijają się i z biegiem epok dają początek formom stojącym na coraz wyższych piętrach rozwoju.

— Ale w jaki sposób mogą paść na podatny grunt; konkretnie na Ziemię? — zapytał Bernard.

— Arrhenius sądził, że zarodniki życia podróżują na promieniach światła. To brzmi jak poetycka metafora, niemniej z punktu widzenia fizyki jest najzupełniej realne. Zastrzeżenia padły z ust biologów.

Umilkł na chwilę:

— Tak, mój drogi — mówił dalej, dostrzegając nieco zdziwiony wzrok Bernarda. — Przypomnij sobie, co wiesz o ciśnieniu światła.

— Że w pogodny dzień wywiera nacisk z siłą około pół kilograma na kilometr kwadratowy.

— O to mi chodziło — podjął z zapałem. — A taką opinię wypowiedział i doświadczalnie udowodnił rosyjski fizyk Lebiediew. Działo się to w roku tysiąc dziewięćsetnym, czyli w czasach, o których mowa. Obliczenia wykazały, że ciała tak drobne jak zarodniki bakterii mogą pod ciśnieniem światła gwiazd odbywać nawet najdalsze podróże po bezkresnych szlakach wszechświata.

— Ale przecież to nie wyjaśniło, mimo wszystko, samego procesu powstawania życia — zauważył Bernard.

— Spekulatywna teoria Arrheniusa nie pretendowała do odpowiedzi na to pytanie. Dlatego niektórzy spirytualiści popierali ją jako rzekomy dowód nadprzyrodzonego pochodzenia życia.

— Zarzuty podniesione przez biologów — ciągnął Bandore — Arrhenius i jego zwolennicy zdołali odeprzeć. Chodziło o wątpliwości, czy życie w stanie utajonym oprze się działaniu bardzo niskiej temperatury, zbliżonej do zera bezwzględnego, jaka panuje w przestworzach międzyplanetarnych. Jednak okazało się, że zarodniki bakterii przez dłuższy czas trzymane w płynnym helu nie przepadły i znakomicie rozwijały się po przeniesieniu ich w korzystne warunki.

Natomiast nieco później, już po śmierci Arrheniusa, kiedy jego teoria nie cieszyła się zbytnią popularnością, biologowie dobili ją odkryciami fizyków. Okazało się mianowicie, że to, co przywykliśmy nazywać próżnią kosmiczną, zawiera nie tylko pewne ilości materii substancjalnej, więc składającej się z atomów, lecz także różnego rodzaju promieniowania, bardzo szkodliwe dla życia typu ziemskiego. Wchodzi tu w grę między innymi zarówno promieniowanie nadfioletowe, rentgenowskie, gamma, jak również promieniowanie kosmiczne, o którym wówczas wiedziano tylko, że są to niewiadomego pochodzenia protony i inne elementarne cząstki materii prawie tak szybkie jak światło, a przez to niosące kolosalną energię. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że zarodniki znanych na Ziemi bakterii właśnie z tej przyczyny nie mogłyby przeżyć podróży choćby do najbliższego” układu planetarnego.

— A silikoki?

— Otóż to!… — podjął Bandore po krótkiej chwili. — Z tego, co wiemy o nich, taka śródniebna podróż nie powinna zaszkodzić ich zarodnikom. Żaden rodzaj promieniowania elektromagnetycznego nie jest w stanie naruszyć równowagi wewnętrznej ich komórek, jak to się dzieje w przypadku wszelkiego życia ściśle węglowego. Natomiast taki zarodnik, centralnie trafiony cząstką kosmiczną, powinien rozpaść się na kilka sa modzielnych, zdolnych do życia w sprzyjających warunkach. Zamiast śmierci nastąpi tu rozmnożenie.

— W tych niepokonanych maleńkich naszych wrogach jest coś ze starożytnej legendy o Hydrze — dorzucił Bernard w zamyśleniu. — Ale czy jesteś pewien takiej ich odporności podczas długotrwałego przebywania w przestworzach kosmicznych? Przecież nie przybyły z Układu Słonecznego, bo nie ma ich na żadnej z planet. Ta podróż musiała trwać wieki całe.

— Kto wie ile. Może miliony…

— Miliony stuleci? — powtórzył Bernard jakby z zatrwożonym podziwem.

— A tak — potwierdził Bandore. — To całkiem możliwe. Układy planetarne są przecież rzadko rozmieszczone w przestrzeni, choć stanowią bogactwo większości gwiazd. Pytałeś, czy jestem pewien odporności silikoków na wpływ różnych promieniowań. Sądzę po ich własnych upodobaniach. Na obszarach opanowanych przez siebie wypychają pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw, zakażając powierzchnię w stopniu zabójczym dla wszelkiego ziemskiego życia.

— Ale same pozostają także w skałach wyjałowionych z promieniotwórczości — zauważył Bernard.

— Wiem, że znoszą i takie środowisko — odparł Bandore. — Dla nas jest istotne, że czują się dobrze również na terenach silnie radioaktywnych, które w ten sposób wyludniły. Aby ten cel osiągnąć, taszczą grudki promieniotwórczych pierwiastków, które w krótkim czasie uśmierciłyby każdą ziemską bakterię.

— A co sądzisz o olbrzymiej celowości działania zmierzającej do usunięcia z Ziemi wszelkiego rodzimego życia? W tym szaleństwie jest metoda — dokończył Bernard z naciskiem.

— Instynkt — odparł Bandore. — Tylko i wyłącznie instynkt… O to ci chodziło? Chyba nie posądzasz silikoków o rozumne działanie?

— Silikoków — nie. Ale…

— Ich domniemanych mocodawców? — podchwycił egzobiolog.

— Tak. Znasz te podejrzenia, bo coraz głośniej o nich nie tylko w sensacyjnej prasie.

— Sam się poważnie nad tym zastanawiałem — odparł Bandore. — Urpianie… produkcja silikoków… rozprzestrzenianie ich przez mido… Urwał, zbierając rozproszone myśli.

— To jest efektowne przypuszczenie. Koliduje z moją hipotezą, co w żadnym razie nie świadczy przeciw niemu. Ktoś z nas się myli. Albo… prawda wygląda jeszcze zupełnie inaczej.

— Co o tym sądzisz? — indagował Bernard wolno, z przejęciem. — Nie pytam z prostej ciekawości. Koniecznie chcę znać twoją opinię.

Zaległa cisza, w której szmery „magicznej tablicy” i towarzyszące im migotania świetlnych pól przemawiały zagadkowym, ekscytującym memento.

Bandore rozchylił dłonie w geście niepewności.

— Cóż mogę powiedzieć? Że ta hipoteza ma prawdopodobieństwo większe od zera?… Owszem, ma. Ale to niczego nie wyjaśnia i jest raczej chowaniem głowy w piasek. W tej rozmowie nadmieniłem — podjął po chwili — że silikoki są albo ziemskiego, albo kosmicznego pochodzenia. Tymczasem tu wystąpiłby szczególny przypadek podważający to logiczne założenie. Bakterie te powstałyby na Ziemi, lecz jako sztuczny wytwór przybyszów z kosmosu.

— Czy syntetyczna produkcja takich drobnoustrojów jest w ogóle możliwa? — spytał Bernard.

— Oczywiście. Przecież one to zaświadczają swoim istnieniem.

— Wszak mogą stanowić formy naturalne. Tak uważasz ty i tak sądzi większość ludzi — odparł Ber trochę zdziwiony.

— Zrozum, że nie ma istotnej różnicy między sztucznym a naturalnym. W dawnych wiekach dzierżący władzę demagogicznie głosili, że człowiek nigdy nie będzie miał zdolności kreatywnych, gdyż tylko Bóg je ma i tylko jemu to wolno. Kiedy w roku tysiąc osiemset dwudziestym ósmym Wцhler dokonał pierwszej w dziejach syntezy związku organicznego — mocznika, koła zachowawcze przyjęły ten sukces 7. niemałym zgorszeniem. Gwałtowne kontrowersje towarzyszyły tryumfom inżynierii genetycznej w końcu dwudziestego wieku, ale choć niektóre z obaw były słuszne, nie przeszkodziło to tworzeniu żywych organizmów już z całkiem sztucznych elementów.

— Dziś wiemy — ciągnął Bandore — że ponieważ nigdzie nie ma ani boskich działań, ani żadnej siły życiowej, zarówno możliwości natury, jak rozumnego mózgu są dokładnie jednakowe. Różnią się bowiem tylko tempem działań sprawczych. Przyroda, operująca metodą prób i błędów, potrzebuje milionów lat na to samo, co wynalazczy umysł osiąga w krótkim czasie.

Innymi słowy, każda nowość fizyki, chemii bądź biologii (także jeśli dotyczy ewoluowania praw przyrody) może być zdublowana przez istotę rozumną, jeśli ta jest dostatecznie mądra. I odwrotnie: co potrafimy zrobić sztucznie, przyroda czyni w sposób naturalny gdzieś w innym miejscu i w innym czasie. Spytam cię, choć to nie ma wpływu na bieg wydarzeń, czy ty osobiście wolałbyś, żeby silikoki miały związek z Urpianami?