Изменить стиль страницы

Przestrzenna mapa globu informowała, co znajduje się w tamtym niebezpiecznym miejscu: w promieniu stu dwudziestu kilometrów szumiał ocean.

Tuz za krawędzią tak zakreślonego koła znajdowało się zgrupowanie wysp. Jedna z nich, prawie okrągła, o średnicy dziewięciu kilometrów, unosiła miasto, nazwane Rotterdam na pamiątkę największego portu w Europie, który od kilku miesięcy tkwił na dnie Morza Północnego. Tylko to jedno ludzkie osiedle leżało w sferze mogącej uchodzić za zagrożoną. Sprawę ratowania jego mieszkańców włączył Tom do materiałów przedstawionych konkrytowi. Wprawdzie ostateczny plan zabezpieczenia przebywających tam szesnastu tysięcy dzieci przed wtórnymi skutkami przygotowywanej eksplozji zależał od opinii wielkiego robota, lecz Tom wraz z Berem zastanawiali się nad środkami ochrony. Choć należało przewidywać, że wyspa nie rozpadnie się, jednak każde gwałtowniejsze pęknięcie mogło rozerwać u podstawy powłokę klosza, wpuszczając trującą atmosferę do wnętrza. Znacznie większe ciśnienie na zewnątrz gwałtownie przyspieszyłoby ten proces.

Jeszcze przed powzięciem decyzji w sprawie Rotterdamu umieszczono, na wniosek Bernarda, wzdłuż trzeciej części jego linii brzegowej siedemdziesiąt silników, które przesuwały wyspę, z prędkością czternastu kilometrów na godzinę, z miejsca, gdzie miała rozejść się krytyczna fala. Na wszelki wypadek też zgromadzono w Rotterdamie flotyllę rakiet mających w razie niebezpieczeństwa w trzech partiach ewakuować miasto, które istniało dopiero trzy tygodnie.

Odpowiedź konkrytu potwierdziła, że wielkie miasta położone najbliżej miejsca wybuchu nie były zagrożone. Należało jedynie na niektórych stanowiskach wystawić pewną liczbę falochronów, aby złagodzić uderzenia nacierających fal oceanicznych blisko podstawy klosza.

Kwestia Rotterdamu natomiast wymagała zastanowienia. Wyspa miała opuścić niebezpieczną strefę za osiem godzin, czyli właśnie w chwili przewalania się fali powrotnej. Zainstalowanie dodatkowych silników w celu wzmożenia prędkości płynięcia Rotterdamu wiązało się z generalną przebudową całości urządzenia i wymagało czasu, toteż opóźniłoby spełnienie zadania zamiast je przyspieszyć. Rem dołączyła argument, że dzieciom, które doświadczyły wielu dramatycznych scen, warto oszczędzić szoku wywołanego huśtaniem podłoża, do złudzenia przypominającym trzęsienie ziemi, jakie większość z nich przeżyła w ojczyźnie.

Zwłoka w przeprowadzeniu wybuchu zwiększyłaby groźbę zawleczenia krzemowców przez prądy morskie w strefę, która nie ulegnie wyparowaniu. Chodziło zwłaszcza o mało zbadany Równikowy Prąd Głębinowy, który płynął pod terenem zakażonym. Ocierając się o dno mógł rozwłóczyć silikoki po skalnym podmorskim płaszczu Wenus. A to oznaczało oddanie planety na ich pastwę.

Postanowiono ewakuować na pewien czas dzieci z Rotterdamu na Wyspę Nadziei. Operacja ta zajęłaby cztery godziny. Należało wykonać ją opóźniając wybuch, chociaż Tom był zdania, że można wyzyskać do przeprowadzenia tej akcji osiem godzin, jakie upłyną od eksplozji do uderzenia powrotnej fali. Jednak Rem, Ber i kilku członków Rady stanowczo się temu sprzeciwiło.

Tymczasem zabezpieczono falochronami Rotterdam i inne miasta narażone na mniejszy impet fal.

Badacze zajęli pozycje przy tablicach synchronizujących wyniki pomiarów aparatury rejestrującej przebieg wybuchu. W ten sposób obsadzono sztuczne księżyce, rakiety i kilkanaście stanowisk na rozmaitych wyspach.

Tom Mallet, Rem i paru obserwatorów z Komitetu Obrony Ludzkości stało przy oszklonej ścianie hermetycznie zamkniętej kabiny coleoptera, wiszącego nieruchomo na wysokości pięciu kilometrów. Brakowało tylko przedstawiciela Towarzystwa Obrońców

Przyrody Wenus, który jakoś nie pokwapił się zawiadomić, że nie przybędzie. Spodnia warstwa chmur wznosiła się znacznie ponad nimi; atmosfera była na tyle przejrzysta, że przez infralornetki dało się śledzić ocean aż po bardzo daleki krąg horyzontu.

Pod nimi leżała tafla wód, ogromna, pozornie płaska jak stół, upstrzona majaczącymi w dali plamami wysp. W odległości trzystu kilometrów spoczywała nieruchomo przycupnięta do dna morskiego jak zaczajony drapieżnik „czysta”, czyli nie zakażająca wtórnie terenu bomba wodorowa.

Tom znów spojrzał na zegarek.

— Za półtorej minuty — powiedział drżącym głosem.

— Czy trzeba zaopatrzyć lornetkę w szkła przyciemniające? — spytała Rem.

— Nie — odpowiedział szybko Tom. — Przy wybuchu głębinowym kula ognista jest widoczna tylko jako silne świecenie wody ponad miejscem eksplozji. Rem spojrzała na zegarek. Niemal wszyscy poszli za jej przykładem.

— Dziesięć sekund — oznajmił Tom z przejęciem.

Kilka par oczu patrzyło uważnie na daleką czerwoną boję, którą połączono z bombą przewodem, by za jej pośrednictwem impuls radiowy wysłany z Wyspy Nadziei mógł spowodowyć wybuch.

Przyczepiony do szyby przyrząd mierzył zmiany ilości ładunków elektrycznych w atmosferze. Pewne wahania pod tym względem występują stale, zwłaszcza pod wpływem burz, które wywołują ruch ładunków elektrycznych w obrębie chmur, jak również pomiędzy ich zwałami a taflą oceanu. Na Wenus olbrzymia siła piorunów jeszcze potęgowała to zjawisko. Jednakże zmiana wywołana wybuchem jądrowym jest nader charakterystyczna ze względu na swą gwałtowność. To nagłe zagęszczenie ładunków elektrycznych ogarnia całą planetę niemal jednocześnie, gdyż od miejsca eksplozji rozprzestrzenia się z prędkością światła.

Wskazówka przyrządu raptownie uskoczyła w prawo, a przestrzeń wód wokół boi zabłyszczała nienaturalnie. Jasność tę zgasił niezwykły deszcz: bił od wody ku niebu rozszalałym snopem małych kropli, wypchniętych do góry przez falę uderzeniową znacznie szybciej od pędu kuli karabinowej. Pienisty ślad gładzi rozchodził się na wszystkie strony.

Przebieg zjawiska zmieniał się w ułamkach sekund. Z kolei kula gazowa przebiła powierzchnię wód, tworząc gardziel objętości wielu kilometrów sześciennych. Mocarnie runął w nią ocean i pionowo wystrzelił cylindryczny komin, wyrzucając w górę kilkadziesiąt miliardów ton wody. Wydmuchnięta przezeń kula gazowa — wytworzona z produktów wybuchu samej bomby, wyparowanej wody, dennych warstw skalnych oraz obu wysp — rozkołysała na jego szczycie olbrzymi charakterystyczny grzyb. Przez infralornetkę można było dostrzec jego kontury. Opadanie wody i odłamków skalnych wyrwanych z głębszych partii dna wywołało kotłowaninę, w wyniku której grzyb przybrał kształt kalafiora.

W dziesięć sekund po wybuchu u podstawy komina zerwała się fala kilkukilometro-wej wysokości, pierzchająca koncentrycznie na boki.

Rem odruchowo zasłoniła oczy dłonią.

— Tego nasi uczeni chyba nie przewidzieli! — zawołała z przerażeniem.

— Masz na myśli tę gigantyczną falę? — spytał znajdujący się między nimi fizyk. Skinęła głową.

— Przecież to koniec — powiedziała z wysiłkiem. Fizyk pospieszył z uspokajającym wyjaśnieniem:

— Ta fala nie stanowi, jak się tobie wydaje, jednolitego wału wodnego. To tylko obłok mgły. Patrz, jak stopniowo przesuwa się skośnie ku górze!

— Istotnie! — zawołała Rem z ogromną ulgą.

— Za pięć minut utworzy ona zwały chmur warstwowo-kłębiastych. Po godzinie spadną z nich obfite deszcze.

Stali wpatrzeni w morze. Pod nimi przemknął z chyżością pocisku garb strasznej fali, która z tej wysokości wyglądała niegroźnie, jak krąg na tafli jeziora wywołany rzuconym kamieniem.

Tom odetchnął głęboko. Spojrzał na zarys grzyba wtopionego w wysokie wenusjańskie chmury, które przebijał swoją kopułą na pułapie pięćdziesięciu kilometrów. Rozrastał się jeszcze poziomo, docierając ponad ich stanowisko obserwacyjne.

Sędziwego męża stanu opadły wspomnienia z młodości. Mglisto zarysowała mu się Celestia, w której jako młody człowiek pierwszy raz powitał Ziemię. Patrzył teraz na monstrualny grzyb i cieszył się jak dziecko, że w tej olbrzymiej chmurze wód i skał, wzniesionej słońcem zapalonym przez człowieka, znaleźli zagładę najeźdźcy z innych światów: maleńkie krzemowe bakterie, które przynajmniej na tym globie nie będą. już zagrażać ludziom.