Kiedy litewską zamieszkamy rolę,

Odżyli znowu; niech i naszą dolę

Znowu nadziei listek zazieleni!…

Tak, wróćmy! Pozwól!… Mam w Zakonie władzę,

Każę otworzyć… Lecz po co rozkazy?

Gdyby ta brama była tysiąc razy

Twardsza od stali, wybiję, wysadzę;

Tam cię, o luba! ku naszej dolinie.

Tam poprowadzę, poniosę na ręku;

Lub dalej pójdziem… Są w Litwie pustynie,

Są głuche cienie białowieskich lasów,

Kędy nie słychać obcej broni szczęku

Ani dumnego zwycięzcy hałasów,

Ni zwyciężonych braci naszych jęku…

Tam, w środku cichej, pasterskiej zagrody,

Na twoim ręku, u twojego łona.

Zapomnę, że są na świecie narody,

Że jest świat jakiś — będziem żyć dla siebie!…

Wróć, powiedz, pozwól!…»

Milczała Aldona,

Konrad umilknął, czekał odpowiedzi.

Wtem krwawa jutrznia błysnęła na niebie:

«Aldono, przebóg! ranek nas uprzedzi,

Zbudzą się ludzie i straż nas zatrzyma,

Aldono!…» — wołał, drżał z niecierpliwości;

Głosu nie stało, błagał ją oczyma.

I załamane ręce wzniósł do góry,

Padł na kolana i żebrząc litości,

Objął, całował zimnej wieży mury.

                 Pustelnica

«Nie, już po czasie! — rzekła smutnym głosem,

Ale spokojnym — Bóg mi doda siły,

On mię zasłoni przed ostatnim ciosem…

Kiedym tu weszła, przysięgłam na progu

Nie zstąpić z wieży, chyba do mogiły,

Walczyłam z sobą — dziś i ty, mój miły,

I ty mi dajesz pomoc przeciw Bogu!…

Chcesz wrócić na świat — kogo? nędzną marę!

Pomyśl, ach pomyśl! jeżeli szalona

Dam się namówić, rzucę tę pieczarę

I z uniesieniem padnę w twe ramiona —

A ty nie poznasz, ty mię nie powitasz,

Odwrócisz oczy i z trwogą zapytasz:

Ten straszny upiór, jestże to Aldona?…

I będziesz szukał w zagasłej źrenicy,

I w twarzy, która — ach, myśl sama razi!

Nie, niechaj nigdy nędza pustelnicy

Pięknej Aldonie oblicza nie kazi!…

Ja sama… wyznam… daruj, mój kochany!

Ilekroć księżyc żywszym światłem błyska,

Gdy słyszę głos twój; kryję się za ściany;

Ja cię, mój drogi, nie chcę widzieć z bliska!…

Ty może dzisiaj już nie jesteś taki,

Jakim bywałeś, pamiętasz, przed laty,

Gdyś wjechał w zamek z naszymi orszaki:

Lecz dotąd w moim zachowałeś łonie,

Też same oczy, twarz, postawę, szaty:

Tak motyl piękny, gdy w bursztyn utonie,

Na wieki całą zachowuje postać…

Alfie, nam lepiej takimi pozostać,

Jakiemi dawniej byliśmy, jakiemi

Złączym się znowu — ale nie na ziemi!…

Doliny piękne zostawmy szczęśliwym:

Ja lubię moją kamienną zaciszę,

Mnie dosyć szczęścia, gdy cię widzę żywym,

Gdy miły głos twój co wieczora słyszę…

I w tej zaciszy można, Alfie drogi,

Można by wszystkie cierpienia osłodzić,

Porzuć już zdrady, mordy i pożogi,

Staraj się częściej i raniej

[107]

przychodzić.

Gdybyś… posłuchaj… wokoło równiny

Chłodnik podobny owemu zasadził

I twoje wierzby kochane sprowadził,

I kwiaty, nawet ów kamień z doliny…

Niech czasem dziatki z pobliskiego sioła,

Bawią, się między ojczystymi drzewy,

Ojczyste w wianek uplatają zioła,

Niechaj litewskie powtarzają śpiewy —

Piosnka ojczysta pomaga dumaniu

I sny sprowadza o Litwie i tobie —

A potem, potem, po moim skonaniu,

Niech przyśpiewują i na Alfa grobie…»

Alf już nie słyszał. On po dzikim brzegu

Błądził bez celu, bez myśli, bez chęci.

Tam góra lodu, tam puszcza go nęci:

W dzikich widokach i w naglonym biegu

Znajdował jakąś ulgę, utrudzenie.

Ciężko mu, duszno śród zimowej słoty;

Zerwał płaszcz, pancerz, roztargał odzienie

I z piersi zrzucił wszystko — prócz zgryzoty.

Już rankiem trafił na miejskie okopy;