Изменить стиль страницы

— Nie ruszą się, bo im nijak. Wielu z nich stale w Rzeczypospolitej zamieszkuje z żonami i dziećmi, i ci są nasi, a co jest obcych, to dla handlu tu siedzą, nie dla wojny. To dobry lud.

— Ja waszej mości pięćdziesiąt koni moich Lipków zostawię — rzekł Azja.

— Bóg zapłać! Wielce mi tym waszmość wygodzisz, bo będę miał kogo pod naszą jazdę po wiadomości wysyłać, ale możeszże zostawić?

— Mogę. Przyjdą do Raszkowa ściahy tych rotmistrzów, którzy swego czasu do sułtana przeszli, a teraz do posłuszeństwa Rzeczypospolitej chcą wrócić. Przyjdzie Kryczyński na pewno w trzysta koni, a może i Adurowicz, inni zaś później nadejdą. Nad wszystkimi ja mam z polecenia hetmańskiego objąć komendę i do wiosny cała dywizja się zbierze.

Pan Gorzeński skłonił się Azji. Znał on go z dawna, ale mniej cenił, jako człowieka niepewnego pochodzenia. Teraz jednak wiedział już, że to jest Tuhaj-bejowicz, bo wieść o tym pierwsza karawana przyniosła, ta, w której jechał Nawiragh; więc pan Gorzeński uczcił teraz w młodym Lipku krew wielkiego, choć nieprzyjaznego wojownika, a oprócz tego uczcił w nim i oficera, któremu hetman tak znaczne funkcje powierzał.

Azja zaś wyszedł, aby wydać rozkazy, i zawoławszy setnika Dawida rzekł mu:

— Dawidzie, synu Skanderowy, zostaniesz z pięćdziesięcią koni w Mohilowie i będziesz oczyma patrzył, a uszami słuchał, co się wedle ciebie dzieje. A jakby Mały Sokół jakoweś pisma z Chreptiowa za mną wysyłał, to posłańca zatrzymasz, pisma mu odejmiesz i przez swojego człowieka mi je przeszlesz. Zostaniesz zaś tu, póki ja rozkazu nie przyszlę, byś wracał; wówczas, jeśli posłaniec powie, że jest noc, to cicho wyjdziesz, a jeślić powie, że dzień blisko, to miasto podpalisz, a sam na multański brzeg przejdziesz i pójdziesz, gdzie ci nakażą…

— Rzekłeś, panie! — odpowiedział Dawid — oczyma będę patrzył, a uszami słuchał: posłańców od Małego Sokoła zatrzymam i pisma im odjąwszy, tobie je przez naszego człowieka przeszlę. Zostanę tu, póki rozkazu nie odbiorę, a wówczas, jeśli posłaniec twój powie mi, że noc — spokojnie wyjdę, powieli zaś, że dzień blisko — to miasto podpalę, sam na multański brzeg przejdę i pójdę, gdzie mi nakażą.

Nazajutrz świtaniem karawana, zmniejszona o pięćdziesiąt koni, ruszyła w dalszą drogę. Pan Gorzeński przeprowadzał Basię aż za mohilowski wądół. Tam wyjąkawszy pożegnalną orację, wrócił do Mohilowa, oni zaś jechali ku Jampolowi bardzo spiesznie.

Azja wesół był nadzwyczajnie i tak gnał ludzi, że aż to zdziwiło Basię.

— Czemu to waćpanu tak pilno? — spytała.

On zaś odrzekł:

— Każdemu do szczęśliwości pilno, moja zaś rozpocznie się w Raszkowie.

Ewka, biorąc te słowa do siebie, uśmiechnęła się czule i zebrawszy odwagę odrzekła:

— Jeno mój ojciec…

— Pan Nowowiejski w niczym mi nie przeszkodzi — odrzekł Tatar.

I ponura błyskawica przeleciała mu przez twarz.

W Jampolu nie zastano prawie wcale wojska — piechoty tam nie było nigdy, a jazda wyszła wszystka, ledwie kilkunastu ludzi zostało w zameczku, raczej w jego ruinach… Nocleg był przygotowany, ale Basia źle spała, bo ją te wieści poczęły niepokoić. Zwłaszcza rozmyślała o tym, jak niespokojny będzie mały rycerz, jeżeli się okaże, że czambuł Doroszeńkowy ruszył istotnie; krzepiła się tylko myślą, że to może nieprawda.

Przychodziło jej do głowy, czy by wziąwszy dla bezpieczeństwa część Azjowych żołnierzy, lepiej nie wrócić — różne jednak nastręczały się przeszkody. Naprzód Azja, mając rozkaz wzmocnić załogę raszkowską, mógłby niewielką tylko przydać jej straż, więc w razie rzeczywistego niebezpieczeństwa straż ta mogła się okazać niedostateczną; po wtóre, dwie trzecie drogi były już uczynione, w Raszkowie zaś był znajomy oficer i silna załoga, która wzmocniona oddziałem Tuhaj-bejowicza i ściahami owych rotmistrzów, do wcale poważnej mogła urosnąć siły. Biorąc to wszystko na uwagę postanowiła Basia jechać dalej.

Lecz spać nie mogła. Pierwszy raz w czasie tej drogi chwycił ją taki niepokój, jakby zawisło nad nią nieznane niebezpieczeństwo. Być może, że przyczyniał się także do owych niepokojów nocleg w Jampolu, było to bowiem miejsce straszne i krwawe. Basia znała je z opowiadań męża i pana Zagłoby. Tu czasów chmielnicczyzny stała główna siła podolskich rezunów pod Burłajem; tu sprowadzano jeńców i sprzedawano ich na targi wschodnie lub morzono okrutną śmiercią; tu wreszcie wiosną 1651 roku podczas tłumnego jarmarku wpadł pan Stanisław Lanckoroński, wojewoda bracławski, i uczynił rzeź straszną, której pamięć świeża była na całym Podniestrzu.

Więc wszędy, nad całą osadą, unosiły się krwawe wspominki, więc tu i owdzie czerniały jeszcze zgliszcza, więc ze ścian półzrujnowanego zameczku zdawały się spoglądać białe twarze porzniętych Kozaków i Polaków. Basia była odważna, ale bała się duchów, mówiono zaś, że w Jampolu samym, przy ujściu Szumiłówki i na pobliskich Dniestrowych porohach, co północ słychać płacz wielki i jęki, woda zaś przy księżycu mieni się na czerwono, jakoby krwią zabarwiona. Myśl o tym przepełniała przykrą trwogą Basine serce. Mimo woli nasłuchiwała, czy w ciszy nocnej nie usłyszy wśród porożanego szumu płaczu i jęków. Słychać było tylko przeciągłe „czuwaj-aj” żołnierzy. Więc przyszła na myśl Basi cicha świetlica chreptiowska, mąż, pan Zagłoba, przyjacielskie twarze pana Nienaszyńca, Muszalskiego, Motowidły, Snitki i innych — i pierwszy raz poczuła, że jest od nich daleko, bardzo daleko, w obcej stronie, i wzięła ją taka tęsknica za Chreptiowem, że jej się płakać chciało.

Zasnęła nad ranem dopiero, ale miała dziwne sny. Burłaj, rezuny, Tatary, krwawe obrazy rzezi przesuwały się przez jej senną głowę, a w tych obrazach widziała ciągle twarz Azji, lecz nie był to ten sam Azja, tylko niby Kozak, niby dziki Tatar, niby sam Tuhaj-bej.

Wstała rano, rada, że się skończyła noc i przykre widziadła. Pozostałą drogę postanowiła odbywać na dzianecie, raz dlatego, żeby ruchu zażyć, po wtóre, żeby dać sposobność do swobodnej rozmowy Azji i Ewce, którzy ze względu na bliskość Raszkowa potrzebowali zapewne się naradzić, jakim sposobem oznajmić wszystko staremu panu Nowowiejskiemu i pozwolenie onego uzyskać. Azja, podawszy jej własną ręką strzemię, sam nie siadł jednak do sanek z Ewką, ale zrazu wyjechał na czoło oddziału, potem trzymał się w pobliżu Basi.

Ona zaś spostrzegłszy natychmiast, że jadą znów w szczuplejszej liczbie, niźli przyjechali do Jampola, zwróciła się do młodego Tatara i rzekła:

— Widzę, żeś waćpan i w Jampolu część swoich ludzi ostawił.

— Pięćdziesiąt koni, tak samo jak i w Mohilowie — odrzekł Azja.

— Na cóż to?

On uśmiechnął się osobliwie; wargi jego podniosły się tak jak u złego psa, który pokazuje zęby — i po chwili dopiero odpowiedział:

— Bo chcę te komendy mieć w mojej mocy i drogę powrotną waszej miłości zabezpieczyć.

— Jeśli wojska wrócą ze stepów, to i tak tam siła będzie.

— Wojska tak prędko nie wrócą.

— Skąd waćpan wiesz?

— Bo się pierwej muszą dobrze upewnić, co się u Dorosza dzieje, a to im ze trzy albo cztery niedziele zabierze.

— Jeśli tak, toś dobrze waćpan uczynił, ludzi owych zostawiając.

Jechali czas jakiś w milczeniu. Azja spoglądał co chwila na różową twarz Basi, na wpół zakrytą przez podniesiony kołnierz delijki i kołpaczek, a za każdym spojrzeniem przymykał oczy, jakby chciał lepiej sobie wrazić w pamięć wdzięczny jej wizerunek.

— Waćpan powinieneś się rozmówić z Ewką — rzekła wszczynając na nowo rozmowę Basia. — Waćpan zgoła za mało z nią rozmawiasz, aż jej dziwno to bywa. Niedługo przed obliczem pana Nowowiejskiego staniecie… Mnie samą niepokój chwyta… Powinniście się naradzić, jak sobie począć?

— Ja najpierw z waszą miłością chciałbym się rozmówić — odrzekł dziwnym głosem Azja.

— To czemuż waść nie zaczynasz?

— Bo czekam na posłańca z Raszkowa… Myślałem, że go już w Jampolu znajdę. Co chwila go wyglądam.

— A co się ma posłaniec do rozmowy?