Mały rycerz żegnał ich krzyżem świętym, wreszcie, gdy sanie minęły już bramę, złożył ręce przy ustach i zawołał:
— Bywaj zdrowa, Baśka!
Ale odpowiedziały mu tylko głosy piszczałek i wielkie krakanie czarnego ptactwa.
Rozdział XXXVII
Oddział Czeremisów kilkanaście koni liczący szedł w mili naprzód, by drogę opatrywać i komendantów o przejeździe pani Wołodyjowskiej uprzedzać, aby kwatery wszędy mieli gotowe. Za owym oddziałem postępowała główna siła Lipków, za nią sanie z Basią i Ewką, drugie z usługą niewieścią i znów pomniejszy oddział zamykający pochód. Droga była dość ciężka z powodu zasp śnieżnych. Bory sosnowe, nie tracąc na zimę swego iglastego poszycia, mniej przepuszczają śniegów na podłoże, lecz puszcza ciągnąca się wzdłuż Dniestrowego brzegu, złożona po największej części z dębów i innych drzew liściastych, obnażona teraz ze swego przyrodzonego sklepienia, zasypana była do pół pni. Śnieg zapełnił również co węższe jary; miejscami wznosił się na kształt fal morskich, których spiętrzone czuby zwieszały się tak, jakby miały runąć za chwilę i spłynąć się z ogólną białą powierzchnią. W czasie przejazdu trudnych jarów i na pochyłościach Lipkowie podtrzymywali sanie powrozami; tylko na wysokich równinach, na których wiatry wygładziły skorupę śnieżną, jechali szybko śladem tej karawany, która wraz z Nawiraghem i dwoma uczonymi Anardratami wyruszyła przedtem z Chreptiowa.
Droga była ciężka, nie tak jednakże, jak czasem bywała w tych puszczańskich, pełnych rozpadlin, rzek, strumieni i jarów krainach, więc się cieszyli, że nim zapadnie noc głęboka, potrafią zdążyć do przepaścistego jaru, na dnie którego leżał Mohilów. Przy tym zanosiło się na długą pogodę. Po rumianej zorzy wstało słońce i wnet w jego promieniach rozbłysły jary, równie i puszcza. Gałęzie drzew zdawały się skrami oblepione; skry lśniły na śniegu, aż oczy bolały od blasków. Z wysokich miejsc przez polany, jakby przez okna puszczy, wzrok leciał aż hen! ku Multanom, i gubił się na białym i sinawym a zalanym słońcem widnokręgu.
Powietrze było suche, raźne. W taką pogodę ludzie, zarówno jak i zwierzęta, czują krzepkość i zdrowie; toteż konie parskały okrutnie po szeregach, wyrzucając z nozdrzy kłęby pary, a Lipkowie, choć mróz szczypał ich po nogach tak, że podkurczali je ustawicznie pod chałaty, śpiewali wesoło pieśni.
Słońce weszło wreszcie na sam szczyt niebieskiego namiotu i jęło nieco przygrzewać. Basi i Ewce aż zbyt ciepło było pod skórami w saniach, więc rozluźniwszy wiązania na głowach i odsunąwszy kaptury, ukazały na świat swoje różowe twarze i poczęły się rozglądać: Baśka po okolicy, a Ewka za Azją, którego przy saniach nie było. Jechał on w przodzie z tym oddziałkiem Czeremisów, któren rozpatrywał drogę, a w potrzebie rozgarniał śniegi. Ewka zaczęła się nawet chmurzyć z tego powodu, lecz pani Wołodyjowska, znająca na wylot służbę wojskową, rzekła jej na pociechę:
— Tacy oni wszyscy. Kiedy służba, to służba! Michalisko moje też ani na mnie spojrzy, kiedy funkcja wojskowa przyjdzie. I źle, żeby było inaczej, bo jeśli żołnierza kochać, to dobrego.
— Ale na popasie on będzie z nami? — pytała Ewka.
— Patrz, żebyś go nie miała nadto. Zakonotowałaś, jaki był radosny, gdy wyjeżdżał. Aż od niego łuna biła.
— Widziałam! Bardzo był radosny!
— A co dopiero będzie, kiedy pozwoleństwo od pana Nowowiejskiego otrzyma!
— Oj! Co mnie jeszcze czeka! Dziej się wola boża! Chociaż serce zamiera we mnie, gdy o ojcu pomyślę. Nuż zakrzyknie, nuż się zatnie i pozwoleństwa odmówi? Będę się miała potem z pyszna, gdy do domu wrócim.
— Wiesz, Ewka, co ja myślę?
— A co?
— Bo to z Azją nie ma żartów! Brat twój mógłby się siłą sprzeciwić, ale ojciec twój komendy nie ma. Otóż ja myślę, że jeśli od razu się zatnie, to cię Azja i tak weźmie.
— Jakże to?
— Ot, po prostu, porwie cię. Mówią, że z nim nie ma żartów… Tuhaj-bejowa krew… Weźmiecie ślub u pierwszego księdza po drodze… Gdzie indziej to trzeba zapowiedzi, metryk, pozwoleństwa, ale tu dzikie strony, tu wszystko trocha po tatarsku…
Rozjaśniła się twarz Ewki.
— Tego się boję! Azja gotów na wszystko, tego się boję! — rzekła.
A Baśka, zwróciwszy głowę, popatrzyła na nią bystrzej i nagle wybuchła swym dźwięcznym, dziecinnym śmiechem.
— Tak ty się tego boisz jako właśnie mysz słoninki! O! Znają cię!
Ewka, zarumieniona od chłodnego powietrza, zarumieniła się jeszcze bardziej i odrzekła:
— Przekleństwa ojcowskiego bym się bała, a wiem, że Azja gotów na nic nie zważać.
— Bądź dobrej myśli — rzekła jej na to Basia. — Prócz mnie masz brata do pomocy. Prawdziwe amory zawsze postawią na swoim. Powiedział mi to pan Zagłoba wtedy jeszcze, kiedy Michałowi ani się śniło o mnie.
I rozgadawszy się poczęły na wyścigi mówić, jedna o Azji, druga o swoim Michale. Tak upłynęło parę godzin, póki karawana nie zatrzymała się na pierwszy krótki popas w Jaryszowie. Z miasteczka, zawsze dość nędznego, została po inkursji chłopskiej jedna tylko karczma, którą odrestaurowano od czasu, jak częste przechody żołnierskie zysk poczęły obiecywać pewny.
Basia i Ewka znalazły w niej przejezdnego kupca ormiańskiego, rodem z Mohilowa, któren wiózł safiany do Kamieńca.
Azja chciał go wyrzucić na dwór wraz z Wołochami i Tatarami, którzy mu towarzyszli, lecz niewiasty pozwoliły mu pozostać i tylko sama straż musiała się usunąć. Kupiec dowiedziawszy się, że podróżna pani jest panią Wołodyjowską, począł bić jej czołem i pod niebiosa męża jej wysławiać, czego słuchała z radością wielką.
Na koniec poszedł do wiuków i wróciwszy ofiarował jej czuhub osobliwszych bakalii i małe puzderko pełne wonnej driakwi[475] tureckiej, wielce przeciw różnym chorobom pomocnej.
— To ja przez wdzięczność składam — mówił. — Już my tu wcale przedtem z Mohilowa nie śmieli głowy wychylić, tak Azba-bej grasował i tylu zbójów we wszystkich jarach i po tamtej stronie w odojach siedziało, a teraz droga bezpieczna i targ bezpieczny. Teraz my znowu jeździm. Niech Bóg pomnoży dni chreptiowskiego komendanta, a każdy dzień uczyni tak długim, aby wystarczył na drogę z Mohilowa do Kamieńca, a każdą godzinę dnia niech także tak przydłuży, by się dniem wydawała. Nasz komendant, pan pisarz polny, woli w Warszawie siedzieć, a pan komendant chreptiowski sam czuwał i zbójów wymiótł tak, iż teraz milsza im śmierć od Dniestru.
— To pana Rzewuskiego nie ma w Mohilowie? — pytała Basia.
— On tylko wojsko przyprowadził i nie wiem, czyli trzy dni sam bawił. Niech wasza wielmożność pozwoli, tu jest suchy winograd w tym czuhubie, a z tego brzegu takowy owoc, którego i w Turcji nie ma, jeno z Azji z daleka przychodzi, a tam na palmach rośnie… Pana pisarza nie ma, a teraz i jazdy wcale nie ma, bo ku Bracławiu wczoraj nagle poszła… I tu są daktyle, aby obum waszym wielmożnościom były na zdrowie… Został tylko pan Gorzeński z piechotą, a jazda wszystka wyszła…
— Dziwno mi to, że jazda wszystka wyszła — rzekła Basia spoglądając pytającym wzrokiem na Azję.
— Poszła, by się konie nie odstały — odpowiedział Tuhaj-bejowicz. — Teraz spokojnie!
— W mieście mówili, że Dorosz się ruszył niespodzianie — rzekł kupiec.
Azja roześmiał się.
— A czym będzie konie pasł, śniegiem? — rzekł do Basi.
— Pan Gorzeński najlepiej wasze wielmożności objaśni — dodał kupiec.
— Ja też myślę, że to nic — odrzekła po chwili namysłu Basia. — Bo żeby co było, to by mój mąż najpierwszy wiedział.
— Nieodmiennie w Chreptiowie najpierw byłaby wiadomość — rzekł Azja. — Niech się wasza miłość nie boi.
Basia podniosła swą jasną twarz ku Tatarowi i poruszyła nozdrzami.
— Ja się boję! To wyborne! Co waćpanu w głowie? Słyszysz, Ewka, ja mam się bać!
Ewka nie od razu mogła odpowiedzieć, bo będąc z natury dość łakomą i lubiąc nad miarę słodycze usta miała pełne daktylów, co zresztą nie przeszkadzało jej wpatrywać się chciwie w Azję, więc dopiero przełknąwszy je odrzekła: