Pan Andrzej powiedział tym razem, iż jest szlachcicem z Sochaczewskiego, albowiem dziwnym mogłoby się to wydawać oficerowi, gdyby poddany elektorski zapuścił się aż w tak odległe strony. Natomiast dowiedziawszy się, iż pan Andrzej jedzie do króla szwedzkiego ze skargą, iż mu należnej sumy nie chcą wypłacić, oficer ów rzekł:
— Przy wielkim ołtarzu najlepiej się modlić, i słusznie waćpan czynisz, że do samego króla jedziesz, bo choć u niego tysiące spraw na głowie, przecie nikomu ucha nie odmawia, a już na was, szlachtę, tak łaskaw, że aż Szwedzi wam zazdroszczą.
— Aby tylko pieniądze były w skarbie…
— Karol Gustaw to nie wasz dawny Jan Kazimierz, który nawet u Żydów zapożyczać się musiał, bo co miał, to zaraz pierwszemu proszącemu oddał. Zresztą, byle się pewna impreza udała, to pieniędzy w skarbcu nie zabraknie.
— O jakiej imprezie wasza mość mówisz?
— Za mało się znamy, panie kawalerze, abym ci się miał spuścić z sekretu. Wiedz jeno to, że za tydzień albo za dwa skarbiec króla szwedzkiego tak będzie ciężki jako sułtański.
— To chyba jaki alchemik pieniędzy mu narobi, bo ich w tym kraju skądinąd nie dostać.
— W tym kraju? Dość rękę śmiele wyciągnąć. A na śmiałości nam nie braknie. Dowód w tym, że tu panujem.
— Prawda! prawda! — rzekł Kmicic — bardzośmy z tego panowania radzi, zwłaszcza jeśli nas nauczycie, jakim sposobem pieniądze jak wióry zbierać…
— Te sposoby były w waszej mocy, ale wy byście woleli z głodu poginąć niż jeden grosz stamtąd wziąć.
Kmicic spojrzał bystro na oficera.
— Bo są takie miejsca, na które strach nawet i Tatarom rękę podnieść! — rzekł.
— Zanadtoś domyślny, panie kawalerze — odpowiedział oficer — i to pamiętaj, że nie do Tatarów, jeno do Szwedów po pieniądze jedziesz.
Dalszą rozmowę przerwało przybycie nowego pocztu. Oficer widocznie go oczekiwał, bo wypadł pospiesznie z karczmy. Kmicic zaś wyszedł za nim i stanął we drzwiach sieni, aby się przyjrzeć, kto przyjeżdża.
Naprzód zajechała zamknięta kolaska zaprzężona w cztery konie, a otoczona oddziałem szwedzkich rajtarów[258], i zatrzymała się przed karczmą. Ów oficer, który z Kmicicem rozmawiał, posunął się ku niej żywo i otworzywszy drzwiczki, złożył głęboki ukłon siedzącej wewnątrz osobie.
„Musi być ktoś znaczny…” — pomyślał Kmicic.
Tymczasem z karczmy wyniesiono płonące pochodnie. Z karety wysiadł poważny personat[259], czarno z cudzoziemska ubrany w płaszcz długi do kolan, podbity tołubem[260] lisim, i w kapeluszu z piórami.
Oficer chwycił pochodnię z rąk rajtara i skłoniwszy się raz jeszcze, rzekł:
— Tędy, ekscelencjo!
Kmicic cofnął się co prędzej do zajazdu, a oni weszli zaraz za nim. W izbie oficer skłonił się po raz trzeci i rzekł:
— Ekscelencjo! Jestem Weyhard Wrzeszczowicz, ordinarius prowiantmagister[261] jego królewskiej mości Karola Gustawa, wysłany z eskortą na spotkanie waszej ekscelencji.
— Miło mi poznać tak zacnego kawalera — rzekł czarno ubrany personat, oddając ukłon za ukłon.
— Czy ekscelencja chce zatrzymać się dłużej, czy dalej zaraz jechać?… Jego królewska mość pilno życzy sobie widzieć waszą ekscelencję.
— Miałem zamiar zatrzymać się w Częstochowie dla nabożeństwa — odrzekł nowo przybyły — ale w Wieluniu odebrałem wiadomość, że jego królewska mość rozkazuje mi śpieszyć, więc trochę wypocząwszy, ruszymy dalej, a tymczasem odpraw wasza mość dawną eskortę i podziękuj kapitanowi, który ją prowadził.
Oficer poszedł wydać odpowiednie rozkazy. Pan Andrzej zatrzymał go po drodze.
— Kto to jest? — spytał.
— Baron Lisola, wysłannik cesarski, który z brandenburskiego dworu udaje się do naszego pana — odpowiedział oficer.
To rzekłszy, wyszedł, a po chwili wrócił.
— Rozkazy waszej ekscelencji spełnione — rzekł do barona.
— Dziękuję — odpowiedział Lisola.
I z wielką, chociaż bardzo pańską uprzejmością wskazał Wrzeszczowiczowi miejsce naprzeciw siebie.
— Wicher coś poczyna na dworcu świstać — rzekł — i deszcz zacina. Może wypadnie dłużej popaść. Tymczasem pogawędzimy przed wieczerzą. Co tu słychać? Słyszałem, że małopolskie województwa poddały się jego szwedzkiej miłości.
— Tak jest, ekscelencjo. Jego królewska mość czeka tylko jeszcze na poddanie się reszty wojsk, po czym zaraz do Warszawy i do Prus wyruszy.
— Zali[262] to pewna, że oni się poddadzą?
— Deputaci wojskowi już są w Krakowie. Zresztą, nie mogą inaczej uczynić, bo nie mają wyboru. Jeśli do nas nie przejdą, Chmielnicki ich do nogi wytępi.
Lisola pochylił swą rozumną głowę na piersi.
— Straszne, niesłychane rzeczy! — rzekł.
Rozmowa była prowadzona w niemieckim języku. Kmicic nie tracił z niej ani jednego słowa.
— Ekscelencjo — odpowiedział Wrzeszczowicz — co się stało, to się stać musiało.
— Może być; trudno jednak nie mieć kompasji[263] dla tej potęgi, która w oczach naszych upadła, i kto nie jest Szwedem, boleć nad tym musi.
— Ja nie jestem Szwedem, ale gdy sami Polacy nie boleją, nie poczuwam się i ja do tego — odparł Wrzeszczowicz.
Lisola spojrzał na niego uważnie.
— Prawda, że nazwisko waszmości nieszwedzkie. Z jakiego narodu, proszę?
— Jestem Czech.
— Proszę! Zatem cesarza niemieckiego poddany?… Więc spod jednego pana jesteśmy.
— Jestem w służbie najjaśniejszego króla szwedzkiego — odrzekł z ukłonem Wrzeszczowicz.
— Nie chcę ja bynajmniej tej służbie ubliżyć — odparł Lisola — ale takie służby bywają przemijające, będąc zaś poddanym naszego miłościwego pana, gdziekolwiek waszmość byś był, komukolwiek byś służył, nie możesz kogo innego za przyrodzonego zwierzchnika uważać.
— Tego nie neguję.
— Więc też powiem szczerze waszmości, że pan nasz boleje nad tą prześwietną Rzeczpospolitą, nad losem wspaniałego jej monarchy i nie może łaskawym ani chętnym okiem spoglądać na tych swoich poddanych, którzy się do ostatecznej ruiny przyjaznego państwa przykładają. Co waszmości uczynili Polacy, że im taką nieżyczliwość okazujesz?…
— Ekscelencjo! siła[264] mógłbym na to odpowiedzieć, ale obawiam się nadużyć cierpliwości waszej ekscelencji.
— Waszmość wydajesz mi się być nie tylko znamienitym oficerem, ale i rozumnym człowiekiem, a mnie mój urząd nakazuje patrzeć, słuchać, o racje wypytywać; mów więc waszmość choćby najobszerniej i nie obawiaj się znużyć mej cierpliwości. Owszem, jeśli zgłosisz się kiedy do służby cesarskiej, czego ci najmocniej życzę, znajdziesz wasza mość we mnie przyjaciela, który cię wytłomaczy i racje twoje powtórzy, jeśliby ci za złe twoją dzisiejszą służbę poczytać chciano.
— Tedy wypowiem wszystko, co mam na myśli. Jako wielu szlachty, młodszych synów, tak i ja musiałem fortuny poza granicami kraju szukać, przybyłem więc tutaj, gdzie i naród jest mojemu pokrewny, i cudzoziemców chętnie do służby zażywają.
— Źle waszą mość przyjęto?
— Dano mi żupy solne w zawiadywanie. Znalazłem przystęp do chleba, do ludzi i do samego króla. Obecnie służę Szwedom, a jednak, gdyby mnie kto za niewdzięcznika chciał poczytać, wręcz bym mu musiał zanegować.
— A to z jakich racyj?
— Aż jakich racyj można więcej ode mnie wymagać niż od Polaków samych? Gdzie są dziś Polacy? Gdzie senatorowie tego królestwa, książęta, magnaci, szlachta, rycerstwo, jeśli nie w obozie szwedzkim? A przecie to oni pierwsi powinni wiedzieć, co im czynić należy, gdzie zbawienie, a gdzie zguba dla ich ojczyzny. Ja idę za nimi, więc któryż z nich ma mnie prawo nazwać niewdzięcznikiem? Czemu to ja, cudzoziemiec, mam być wierniejszym królowi polskiemu i Rzeczypospolitej niż oni sami? Czemu miałbym pogardzać tą służbą, o którą oni sami się proszą?