Изменить стиль страницы

– W pani procesie jest coś z alchemii – wtrącił gładko ogolony bankier z Niemiec.

– To bardzo trafne porównanie – odparła. – Chociaż alchemia nigdy nie osiągnęła swego celu, to przygotowała grunt pod nauki chemiczne. Ja też, tak jak alchemicy, próbowałam przemienić metal pospolity w złoto. W moim przypadku w błękitne złoto – wodę – cenniejszą od wszystkich minerałów na ziemi. Potrzebny był mi kamień filozoficzny, który to umożliwi. – Obróciła się ku rdzeniowi z anasazium. – Oto katalizator, dzięki któremu proces może zaistnieć. Materiał ten w zetknięciu ze słoną wodą oczyszcza ją z soli.

– Kiedy zademonstruje nam pani ów cud? – spytał lord Grimley.

– Proszę za mną – powiedziała, podchodząc do pulpitu sterowniczego. Jej dłonie zatańczyły po klawiaturze. Rozległ się pomruk pomp i szum wody.

– Przez główną rurę nad głowami panów wpada woda – wyjaśniła. – Wpływa do zbiornika. Napełnienie go zajmie kilka minut.

Przeszła z całą grupą na drugą stronę zbiornika do katalizy. Przez dłuższą chwilę milczała, a potem spojrzała na jakiś przyrząd pomiarowy i wskazała na inną dużą rurę.

– To rura wylotowa, którą płynie słodka woda – oznajmiła. – Czy czują panowie ciepło wydzielane podczas reakcji?

– Podobno można go użyć do produkcji energii – powiedział Amerykanin.

– Owszem. W tej chwili woda wpompowywana jest do zimnych wód jeziora i ciepło się rozprasza, ale odsalarnię da się tak zaprojektować, by wracało jako energia, która ją napędza. Nadwyżkę tej energii można przesyłać gdzie indziej.

Wśród członków zarządu podniósł się szum. Francesca nieomal czuła promieniującą z nich chciwość, gdy obliczali miliardy, które zarobią na wodzie i taniej energii.

Podeszła do splotu pionowych wężownic, wychodzących z rury ze słodką wodą. Na ich spodzie był kran, przy którym stały papierowe kubki.

– To urządzenie chłodzące, które oziębia otrzymaną wodę – wyjaśniła. – Jak smakowała woda, którą otrzymywaliście do dzisiaj? – spytała jednego z techników.

– Była słonawa – odparł.

Francesca odkręciła kran i napełniła kubek. Przyjrzała mu się pod światło jak koneserka wina, spróbowała łyk i wypiła do dna.

– Wciąż ciepława, ale porównywalna ze źródlaną – powiedziała.

Brunhilda nalała sobie wody i napiła się.

– Nektar bogów – oznajmiła z triumfem.

Dyrektorzy rzucili się do kranu. Kosztowali po kolei wody, reagując okrzykami zdumienia. Niebawem wszyscy zaczęli mówić naraz. Pozostawiwszy ich przy oblężonym jak źródło młodości kranie, Brunhilda odprowadziła Franceskę na bok.

– Moje gratulacje, doktor Cabral – powiedziała. – A więc proces się sprawdził.

– Wiem to od dziesięciu lat – odparła Francesca.

Ale Brunhildy nie obchodziła przeszłość, tylko przyszłość.

– Zapoznała pani moich techników z nim na tyle, by mogli go odtworzyć?

Tak. Wprowadziłam tylko kilka poprawek. Byliście bardzo bliscy jego wdrożenia.

– A więc z czasem dokonalibyśmy tego?

– Chyba nie – odparła Francesca po chwili zastanowienia. – Pani proces i mój są jak dwie linie równoległe. Mogą być bardzo blisko siebie, ale nigdy się nie przetną. Ja wykonałam swoje zadanie, pora więc, by dopełniła pani warunków umowy.

– Oczywiście. – Brunhilda zdjęła z pasa radiotelefon, włączyła go i z uśmiechem świdrując Franceskę zimnymi niebieskimi oczami powiedziała do mikrofonu: – Powiedzcie Kradzikom, że kobieta z NUMA należy do nich.

– Chwileczkę! – Francesca chwyciła ją za muskularną rękę. – Przyrzekła pani…

Brunhilda z łatwością strąciła jej dłoń.

– Uprzedzałam, że nie wolno mi ufać – odparła. – Zademonstrowała pani swój proces, więc pani znajoma nie jest mi już potrzebna. – Ponownie przyłożyła radiotelefon do ucha i uśmiech zniknął z jej twarzy. – Jak to? – warknęła. – Dawno? – Zatknęła radiotelefon za pas. – Panią zajmę się później – obiecała Francesce i zrobiwszy wojskowy w tył zwrot, odmaszerowała do windy dla personelu.

Francesca zamarła ze zgrozy. Lecz po chwili – w reakcji na perfidię Brunhildy – rozgorzała w niej od nowa tłumiona przez dziesięć lat wściekłość. Gdyby Gamay zginęła, łatwiej było jej teraz podjąć tę decyzję. Zacisnąwszy szczęki, z determinacją zagłębiła się na powrót w labirynt rur.

39

Gamay niemal poczuła ulgę, kiedy przyszli po nią dwaj strażnicy. Miała serdecznie dość siedzenia w celi, z której nie można było uciec, chyba że wysadziwszy drzwi z zawiasów. Postanowiła pomówić z kimś w NUMA o wyposażeniu pracowników agencji w wynalazki w stylu Jamesa Bonda.

Ze struchlałym sercem podążyła ze strażnikami labiryntem korytarzy. Była pewna, że zgubiłaby się tu po kilku krokach. Zatrzymali się przed dwuipółmetrowymi ciężkimi drzwiami z brązu, z odlanymi scenami z mitologii. Dominujący motyw czaszek urozmaicała kolekcja olbrzymów, karłów, dziwnych potworów, dzikich koni, powyginanych drzew, runów z błyskawicą wokół centralnego symbolu – pięknego wiosłowego okrętu.

Jeden strażnik wcisnął guzik na ścianie, bezszelestnie otwierając drzwi, a drugi szturchnięciem lufy wepchnął Gamay do środka.

– To nie nasz pomysł – powiedział takim tonem, jakby się usprawiedliwiał.

Drzwi zamknęły się.

– Uroczo – mruknęła pod nosem, rozglądając się po pomieszczeniu.

Znajdowała się w ogromnej sali, większej od boiska futbolowego, której gigantyczne rozmiary podkreślały rzędy zapalonych pochodni na ścianach.

Pośrodku komnaty, w świetle bijącym od czterech wysokich kociołków z rozżarzonymi węglami, stał okręt z rozwiniętym kwadratowym żaglem, bliźniaczo podobny do tego na drzwiach.

Jako archeolog morski, którym została przed ukończeniem studiów z biologii morza, Gamay od razu rozpoznała, że jest to statek wikingów lub jego bardzo wierna kopia. Czyżby była w muzeum? Nie, to raczej bogato zdobiona krypta. Może okręt ten – zgodnie z obyczajem średniowiecznych Skandynawów – służył za grobowiec? Po części z ciekawości, lecz głównie dlatego, że nie miała wyboru, ruszyła w jego stronę.

Kiedy szła przez wielką salę, z ciemności obserwowały ją dwie pary zaczerwienionych oczu. Te same oczy obserwowały ją łapczywie wcześniej na ekranie monitora, gdy leżała w celi. Bracia Kradzikowie spędzili przed ekranem wiele godzin, chłonąc wzrokiem szczegóły jej wyglądu, od ciemnorudych włosów po długie, szczupłe nogi. W podglądactwie bliźniaków nie było krzty erotyzmu. Stanowił on bowiem namiętność zbyt ludzką. Ich interesowało wyłącznie zadawanie cierpień. Przypominali psa nauczonego nie ruszać smakołyku dopóki nie pozwoli mu na to jego pan. Mając jednak Gamay tak blisko, ulegli sadystycznym ciągotom. Przyrzeczono im ją i tę drugą. Korzystając z tego, że Brunhilda zajęta była w laboratorium, samowolnie sięgnęli po obiecaną nagrodę.

Polecili przyprowadzić Gamay do Wielkiej Sali, ale strażnicy wykonali ich rozkaz niezbyt chętnie. W małej armii strzegącej Gokstad, dokonującej niekiedy wypadów na zewnątrz, jak w przypadku Alaski, służyli wyłącznie byli wojskowi, wyrzuceni z elitarnych jednostek na całym świecie: dawni żołnierze francuskiej Legii Cudzoziemskiej, amerykańskich oddziałów specjalnych, piechoty morskiej, piechoty rosyjskiej, angielscy komandosi i najróżniejsi najemnicy. W koszarach żartowano, że do zatrudnienia w korporacji wymagane jest co najmniej dyscyplinarne usunięcie z wojska, a robotę zapewnia wyrok i odsiadka. Wprawdzie zabijali na rozkaz, lecz uważali się za zawodowców wykonujących po prostu to, co do nich należy. Kradzikowie byli inni. Wszyscy znali opowieści o masakrach i mordach, których bracia dopuścili się w Bośni, a ponadto krążyły pogłoski o specjalnych zadaniach, jakie wykonują dla firmy. Najemnicy wiedzieli również o ich bliskich związkach z Brunhildą. Dlatego bez szemrania doprowadzili im uwięzioną.

W pół drogi do statku wikingów Gamay usłyszała charakterystyczny dźwięk uruchamianych silników. Odbite od twardych kamiennych ścian echo wzmocniło ich terkot. Na prawo i na lewo od okrętu rozbłysły pojedyncze reflektory i zaczęły wolno sunąć w jej kierunku.