Изменить стиль страницы

Potem szałas spalił się do reszty niby pochodnia i była wielka łuna, a gdyby nie biedne zwęglone ciało Michała, które można było jeszcze dostrzec między rozżarzonymi głowniami, powiedziałbym może, że stoję przed gorejącym krzakiem. I byłem tak bliski wizji, że (przypomniałem sobie, pnąc się na schody biblioteki) same nasunęły mi się na wargi słowa o zachwyconym uniesieniu, które wyczytałem z ksiąg świętej Hildegardy: „Płomień polega na wspaniałej jasności o wrodzonej sile i na ognistym żarze, ale wspaniałą jasność ma po to, by błyszczeć, zaś ognisty żar, by spalać.”

Przyszły mi na myśl niektóre ze słów, jakie Hubertyn wypowiedział o miłości. Obraz Michała na stosie splótł się z obrazem Dulcyna, obraz Dulcyna zaś z obrazem pięknej Małgorzaty. Znowu poczułem niepokój, ten sam, który ogarnął mnie już był w kościele.

Próbowałem nie myśleć o tym i szedłem stanowczym krokiem w stronę labiryntu.

Znalazłem się tam po raz pierwszy samotnie; długie cienie, które kaganek rzucał na posadzkę, przerażały mnie nie mniej niż poprzedniej nocy wizje. Bałem się, że każdej chwili stanę przed jakimś innym zwierciadłem, taki jest bowiem czar zwierciadeł, że nawet jeśli wie się, że to zwierciadła, nie przestają budzić lęku.

Z drugiej strony, nie starałem się rozeznać ani unikać pokoju zapachów, które powodują wizje. Szedłem, jakby trawiła mnie gorączka, i nie wiedziałem nawet, dokąd chcę dotrzeć. W rzeczywistości niewiele oddaliłem się od punktu wyjścia, gdyż wkrótce potem znalazłem się w siedmiokątnej sali, z której wyszedłem. Leżało tu na stole parę ksiąg, których, jak mi się zdawało, nie widziałem poprzedniego wieczoru. Odgadłem, że były to dzieła, które Malachiasz przyniósł ze skryptorium i których nie ustawił jeszcze w przeznaczonych im miejscach. Nie pojmowałem, czy jestem bardzo daleko od sali kadzideł, gdyż czułem się jakby odrętwiały, i być może przez jakieś wyziewy, które docierały aż do tego miejsca, albo przez rzeczy, o których roiłem do tej chwili. Otworzyłem bogato zdobiony wolumin, który, jak osądziłem po stylu, pochodził z klasztorów Ultima Thule.

Na którejś ze stron, gdzie zaczynała się święta Ewangelia apostoła Marka, uwagę mą przykuł wizerunek lwa. Był to na pewno lew, choć z krwi i kości nigdy takiego zwierzęcia nie widziałem, a iluminator wiernie przedstawił jego postawę, być może czerpiąc natchnienie z lwów widzianych w Hibernii, ziemi potwornych stworzeń, i przekonałem się, że zwierzę to, jak zresztą powiada Fizjolog, skupia w sobie wszystkie cechy rzeczy najstraszliwszych i jednocześnie pełnych majestatu. Tak więc ten obraz kojarzył mi się z wizerunkiem nieprzyjaciela i z obrazem Pana Naszego Chrystusa, i nie wiedziałem, podług jakiego symbolicznego klucza winienem go odczytywać, i cały drżałem z lęku i z powodu wiatru, który przedostawał się przez szczeliny w ścianach.

Lew, którego miałem przed oczyma, miał paszczę pełną sterczących zębów, łeb pokryty, jak u węża, cienkim pancerzem, olbrzymie cielsko wspierał na czterech łapach o pazurach spiczastych i przerażających, sierścią zaś przypominał jeden z tych przywiezionych ze wschodu kobierców, jakie widywałem później; okryty był czerwonymi i szmaragdowymi łuskami, na których rysowało się, żółte jak zaraza, szkaradne i mocne belkowanie kości. Żółty był też ogon, który wił się od zadu aż do czubka łba, kończąc się ostatnim zawijasem w białych i czarnych kępkach.

Byłem już pod wielkim wrażeniem lwa (i nie raz odwracałem się, jakbym oczekiwał, że nagle ukaże się zwierzę tej postawy), kiedy postanowiłem obejrzeć inne karty i mój wzrok padł na umieszczony na samym początku Ewangelii Mateusza wizerunek człowieka. Nie wiem czemu, przeraził mnie bardziej niż obraz lwa; twarz miał ludzką, lecz człek ten opancerzony był jakby sztywnym ornatem, który okrywał go do samych stóp, i ornat ów lub kirys był wysadzony czerwonymi i żółtymi kamieniami. Ta twarz wyłaniająca się, zagadkowa, z fortecy rubinów i topazów, jawiła mi się (przerażenie uczyniło mnie bluźniercą!) jako tajemniczy morderca, którego nienamacalnym tropem szliśmy. A później zrozumiałem, czemu wiązałem ze sobą tak ściśle bestię i opancerzonego z labiryntem; albowiem oboje, podobnie jak wszystkie postacie w tej księdze, wyłaniali się z tkanki splątanych ze sobą labiryntów, których linie z onyksu i szmaragdu, nitki z chryzoprazu, wstęgi z berylu zdawały się nawiązywać do gmatwaniny sal i korytarzy, gdzie się znajdowałem. Mój wzrok wpatrzony w kartę gubił się wśród wspaniałych ścieżek, podobnie jak moje nogi gubiły się w niepokojącej procesji sal bibliotecznych, a to, że widziałem moje błądzenie przedstawione na tym pergaminie, napełniło mnie niepokojem i przekonałem się, iż każda z tych ksiąg opowiada tajemniczym chichotem moją historię w tym momencie. „De te fabula narratur" —rzekłem sam do siebie i zadałem sobie pytanie, czy te stronice nie zawierają już historii przyszłych chwil, które mnie czekają.

Otworzyłem inną księgę i wydało mi się, że ta pochodzi ze szkoły hiszpańskiej. Kolory były tu jaskrawe, czerwień wyglądała jak krew i ogień. Była to księga objawień apostoła i tak samo jak poprzedniego wieczoru natknąłem się na stronicę z mulier amicta sole.Ale chodziło o inną księgę, miniatura była odmienna, artysta większy nacisk położył na rysy niewiasty. Porównałem jej twarz, pierś, obfite biodra z posągiem Najświętszej Panny, któremu przyglądałem się w towarzystwie Hubertyna. Inny kontur, lecz także ta mulierwydała mi się piękna. Pomyślałem, że nie powinienem pogrążać się w takich myślach, i obróciłem kilka stronic. Ujrzałem jakąś niewiastę, ale tym razem była to wszetecznica Babilonu. Uderzyły mnie nie tyle jej kształty, ile myśl, że to niewiasta jak i te oglądane przedtem, a jednak ta jest naczyniem wszelkiego występku, tamta zaś przytułkiem wszelkiej cnoty. Ale w obydwu przypadkach chodziło o kształty niewieście i w pewnym momencie nie byłem już w stanie pojąć, co je odróżnia. Znowu poczułem wewnętrzny zamęt, wizerunek Dziewicy z kościoła nałożył się na wizerunek pięknej Małgorzaty. „Jestem potępiony!” —pomyślałem. Albo: „Oszalałem.” I doszedłem do wniosku, że nie mogę pozostawać dłużej w bibliotece.

Na szczęście schody były blisko. Rzuciłem się w dół, nie zważając, że mogę potknąć się i zgasić światło. Znalazłem się pod rozległymi łukami skryptorium, ale nawet tutaj nie zatrzymałem się i popędziłem w dół po schodach wiodących do refektarza.

Tam zatrzymałem się, zadyszany. Przez szyby przenikał tej świetlistej nocy blask księżyca i prawie niepotrzebna już mi była lampka, tak przedtem niezbędna wśród izb i galerii bibliotecznych. Jednak pozostawiłem ją zapaloną, jakby szukając pokrzepienia. Ale dyszałem jeszcze i pomyślałem, że powinienem napić się wody, by uśmierzyć napięcie. Ponieważ kuchnia była blisko, przemierzyłem refektarz i otworzyłem powoli jedne z drzwi, które prowadziły do drugiej części parterowej Gmachu.

I w tym momencie moje przerażenie nie tylko nie zmalało, ale wzmogło się. Albowiem od razu zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś jest w kuchni, koło pieca chlebowego, a w każdym razie dostrzegłem, że w tamtym kącie pali się lampka, i, pełen strachu, zgasiłem moją. Moje przerażenie widocznie udzieliło się, bo tamten (lub tamci) też zgasili swoją. Ale daremnie, gdyż światło księżyca oświetlało wystarczająco kuchnię, by zarysował się przede mną na posadzce cień, może więcej niż jeden tylko.

Zmroził mnie strach i nie śmiałem już cofnąć się ani postąpić do przodu. Usłyszałem jakiś bełkotliwy głos i zdało mi się, że moich uszu dobiegają pokorne słowa wypowiadane przez niewiastę. Potem z niekształtnej grupy, rysującej się niewyraźnie w pobliżu pieca, oderwał się mroczny pękaty cień, który umknął w stronę zewnętrznych drzwi, najwidoczniej przymkniętych tylko, i zamknął je za sobą.

Stałem na progu między refektarzem a kuchnią, sam na sam z czymś niewyraźnym w pobliżu pieca. Czymś niewyraźnym i —jak by powiedzieć —kwilącym. Rzeczywiście z cienia dochodził jęk, prawie cichy płacz, rytmiczne łkanie ze strachu.