– Żyję na kredyt, Penny. Jeden gość wypruje mi flaki, jeżeli nie zapłacę mu odsetek.
Poszedłem zrobić nowe drinki, wróciłem.
– Daj mi chociaż trochę, Bączku.
– Nie mam szmalu, na miłość boską.
– Zrobię ci lizaka. Pamiętasz, jaka jestem w tym dobra?
– Słuchaj, mam tylko 20 dolców. Trzymaj…
Wyciągnąłem banknot i jej dałem.
– Dzięki…
Wsadziła go do torebki. Siedzieliśmy, sącząc drinki.
– Mieliśmy dobre chwile, nie? – zapytała.
– Na początku.
– Sama nie wiem. Od razu miewałam depresje.
– Rozwiedliśmy się, bo nam nie wychodziło.
– No tak – powiedziała. – Słuchaj, pieprzysz ten kawał gumy?
– Nie, ktoś to tu zostawił.
– Kto?
– Nie wiem. Ktoś wyciął mi głupi numer.
– Chcesz, żebym zrobiła ci lizaka?
– Nie.
– Mogę tu trochę posiedzieć i jeszcze się napić?
– Jak długo?
– Ze 2 godziny.
– Dobra.
– Dzięki, Bączku.
Kiedy wychodziła, była nieźle wstawiona. Dałem jej jeszcze 2 dychy na taksówkę. Powiedziała, że ma niedaleko.
Zostałem sam. Podniosłem gumową lalę i posadziłem obok siebie na kanapie. Potem zrobiłem sobie wódkę z tonikiem. Wieczór był spokojny. Spokojny wieczór w piekle. Ziemia paliła się jak przegniła kłoda podziurawiona przez termity.
51
Nie macie pojęcia, jak szybko mija 25 dni, kiedy człowiek wcale sobie tego nie życzy.
Siedziałem w biurze. W pewnej chwili otworzyły się drzwi. Wszedł Johnny Tempie. I 2 inne małpiszony.
– Firma Egzekucyjna Akme – powiedział. – Przyszliśmy po odsetki.
– Nie mam forsy, Johnny.
– Nie masz 600 dolców?
– Nie mam nawet 60.
Johnny westchnął.
– Będziemy musieli zrobić z ciebie przykład – rzekł.
– To znaczy? Skujecie mi mordę, bo nie mam głupich 600 dolców?
– Nie skujemy ci mordy, Belane, tylko cię rozwalimy. To nie przelewki.
– Nie wierzę.
– Nie obchodzi nas, czy wierzysz czy nie – powiedział jeden z małpiszonów.
– Wcale a wcale – dodał drugi.
– Chwileczkę, Johnny. Chcecie mnie rozwalić za to, że nie mogę zapłacić 600 dolców odsetek? Chociaż mnie wrobiono? Chociaż nie widziałem na oczy tych 4 kafli, a wy nie dostarczyliście Czerwonego Wróbla? A co z facetami, którzy są wam winni naprawdę duży szmal? Dlaczego ich nie sprzątniecie?
– Widzisz, Belane, sprawy mają się następująco. Jak rozwali my ciebie, który jesteś winien grosze, rozniesie się to po całym mieście. I wtedy ci, którzy są nam winni grubą forsę, zaczną bulić.
Bo będą srać w portki ze strachu, co im zrobimy, skoro kasujemy faceta winnego marne 6 setek. Kapujesz?
– Kapuję – potwierdziłem. – Ale przecież tu chodzi o życie ludzkie! Coś bardzo cennego!
– Nie w interesach – rzekł Johnny. – W interesach liczą się tylko zyski.
– Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę – powiedziałem, wysuwając szufladę.
– Hola! – zawołał jeden z małpiszonów, robiąc krok do przodu i wtykając mi w ucho lufę gnata. – Ja wezmę tę pukawkę.
Wyjął z szuflady.45.
– Szybko się, kurwa, ruszasz jak na takiego grubasa.
– Ano. – Małpiszon uśmiechnął się.
– Dobra, Belane, czas na małą przejażdżkę – oznajmił Johnny Tempie.
– W biały dzień?
– Żeby cię lepiej widzieć. No już, wstawaj!
Ledwo wstałem zza biurka, małpiszony natychmiast wzięły mnie między siebie. Tempie podążał za nami. Wyszliśmy z biura i skierowaliśmy się do windy. Wyciągnąłem rękę i sam wcisnąłem guzik.
– Dzięki, frajerze – powiedział Johnny.
Przyjechała winda. Drzwi otworzyły się. Była pusta. Wepchnęli mnie do środka. Zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Czułem w głowie pustkę. Parter. Hali. Wyszliśmy na ulicę. Dookoła pełno ludzi. Miałem ochotę krzyknąć: „Hej, ci faceci chcą mnie zabić!” Ale bałem się, że jak zacznę krzyczeć, załatwią mnie na miejscu. Więc dałem się prowadzić. Był piękny dzień. Doszliśmy do ich wozu.
2 małpiszony usiadły z tyłu, ze mną pośrodku. Johnny Tempie usiadł za kierownicą. Włączył się w sznur pojazdów.
– To wszystko jest tylko koszmarnym, idiotycznym snem – powiedziałem.
– To nie sen, Belane – oznajmił Johnny Tempie.
– Dokąd mnie wieziecie?
– Do Griffith Park, Belane, urządzimy sobie mały piknik. Mały piknik na jednym z wyludnionych szlaków. Tylko my. Bez widzów.
– Jak możecie być tacy bezduszni? – zapytałem.
– To proste – oświadczył Johnny. – Tacy się rodzimy.
– Właśnie! – Jeden z małpiszonów parsknął śmiechem.
Jechaliśmy. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Łudziłem się, że sprawa rozejdzie się po kościach. Że powiedzą, że to tylko dowcip. Że chcieli napędzić mi pietra. Coś w tym stylu.
Dotarliśmy na miejsce. Johnny zatrzymał wóz.
– Dobra. Wysiadka, chłopaki. Zabieramy go na spacerek.
Jeden z małpiszonów szarpnął mnie za ramię i wyciągnął z wozu. Po czym obaj wzięli mnie pod ręce. Johnny znów szedł z tyłu. Znaleźliśmy się na zarośniętej ścieżce. Nad nami było tyle gałęzi, ze zasłaniały słońce.
– Słuchajcie, chłopaki, już mam tego dość – oznajmiłem. – Powiedzcie mi, że to tylko kawał, i chodźmy się gdzieś razem napić.
– To żaden kawał, Belane – rzekł Johnny. – Zamierzamy cię rozwalić.
– Za głupie 600 dolców? Nie wierzę. Nie wierzę, że takie rzeczy zdarzają się na świecie.
– Zdarzają się. Wyjaśniliśmy ci nasze powody. No, ruszaj.
Poszliśmy dalej.
– To chyba odpowiednie miejsce – powiedział nagle Johnny.
– Odwróć się, Belane.
Odwróciłem się. Zobaczyłem, że ma broń. Wystrzelił. 4 razy. Wpakował mi 4 kule prosto w brzuch. Upadłem na twarz, ale zdołałem przekręcić się na plecy.
– Świnia jesteś, Tempie – wydusiłem.
Odeszli.
Nie wiem. Chyba straciłem przytomność. Nagle się ocknąłem. Wiedziałem, że zostało mi niewiele czasu. Krwawiłem, krwawiłem bardzo silnie.
Wydało mi się, że słyszę muzykę – muzykę, jakiej nigdy dotąd nie słyszałem. A potem zaczęło się dziać coś dziwnego. Jakiś kształt zaczął się materializować. Zobaczyłem czerwień – czerwień, jakiej nigdy dotąd nie widziałem.
I wreszcie pojawił mi się w całej okazałości:
CZERWONY WRÓBEL.
Ogromny, lśniący, piękny. Po raz pierwszy w życiu widziałem tak wielkiego, tak prawdziwego, tak wspaniałego wróbla.
Stał przede mną. A potem… potem ujrzałem Panią Śmierć. Stała obok Wróbla. Jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie.
– Nieładnie z tobą pograli, Belane – stwierdziła.
– Nie mogę wiele mówić, proszę pani… Niech mi pani wyjaśni, o co w tym wszystkim chodziło…
– John Barton miał świetną intuicję. Wyczuł, że Czerwony Wróbel istnieje, że naprawdę można go znaleźć. I że tobie się to uda. No i wreszcie ci się udało. Pozostali – Deja Fountain, Sanderson, Johnny Tempie i cała reszta – to naciągacze, którzy starali się wyłudzić od ciebie trochę szmalu. Jeśli nie liczyć Musso & Frank Grill, jesteś ostatnim reliktem starego Hollywood, prawdziwego Hollywood, więc myśleli, że jesteś dzianym gościem.
Uśmiechnąłem się.
– A skąd się wzięła u mnie w domu ta dmuchana lala, proszę pani?
– Lala? Podrzucił ją listonosz. Słyszał, że szukasz Czerwonego Wróbla, i chciał się znów zemścić za manto, które mu sprawiłeś.
Otworzył drzwi wytrychem i podrzucił lalę.
– Co teraz, proszę pani?
– Zostawiam cię z Czerwonym Wróblem. Jesteś w dobrych rękach. Żegnaj, Belane. Fajnie było.
– Tak…
No i zostałem ze lśniącym, gigantycznym ptakiem. Stał nade mną cały czas.
To się nie dzieje naprawdę, pomyślałem. Przecież to nie tak powinno się skończyć. Wcale nie tak.
Nagle na moich oczach Wróbel otworzył wolno dziób. Ujrzałem otchłań. A potem ogromny, niewiarygodnie żółty wir, bardziej turbulentny od słońca.
To nie tak powinno się skończyć, pomyślałem znów.
Dziób otworzył się jeszcze szerzej, po czym Czerwony Wróbel zbliżył łebek i wtem rozżarzona żółta jasność wylała się, pochłaniając mnie całego.